wtorek, 22 sierpnia 2017

Od Victorii do Julesa

Otworzyłam zmęczone oczy i spojrzałam na zegarek, a chwilę później ze zrezygnowaniem opadłam z powrotem na łóżko. Ten niezwykle krótki i niespokojny sen kiedyś mnie wykończy.
- Może mój stuknięty brat tym razem ma racje… - mruknęłam, szczelniej okrywając się kołdrą. William Grant w większości przypadków nie myli się, to trzeba skurczybykowi przyznać. Nie dawniej, niż tydzień temu sugerował mi, abym poważnie zastanowiła się nad zakupem jakichś proszków na poprawę jakości snu.
Przymknęłam oczy, chcąc iść dalej spać. Bo kto normalny wstaje w sobotę, na dodatek wakacyjną, o godzinie piątej trzydzieści siedem rano? Chociaż, jakby głębiej się nad tym zastanowić, to nigdy głośno nie określiłam swej osoby tym przymiotnikiem… Kochany Ozzy najwyraźniej także popierał mój tok myślenia, bo wyraził ogromny sprzeciw, gdy tylko przewróciłam się na drugi bok. Z początku zignorowałam jego szczekanie, ale darł się coraz głośniej… i głośniej… i… Wskoczył na łóżko, nadal niemiłosiernie ujadając. Zdjęłam go z siebie i zarzuciłam na owczarka koc. Piesek uwolnił się i zeskoczył z powrotem na podłogę. Usiadłam na krawędzi łóżka, a Ozzy znów rozpoczął koncert.
- Uważaj, bo do ciebie strzelają! Bang, bang! - wysunęłam w jego stronę utworzony z dłoni pistolet i oddałam dwa strzały. Z początku szczeniak bronił się, jednak ostatecznie padł trupem na dywan. Pokręciłam ze śmiechem głową. Coś z tymi zwłokami było nie tak… Ale co? Hmmm… Przecież radośnie merdający ogon jest czymś naturalnym po śmierci. - Chodź, idziemy jeść! - zachęciłam go, wstając z łóżka. Chyba muszę udać się do najbliższej parafii z informacją o cudzie zmartwychwstania pewnego psa…
O ile dobrze pamiętam, zaczęłam nawet robić sobie herbatę, ale byłam zbyt zmęczona, aby ją pić. Po spożyciu swego posiłku żywy trup pozwolił mi udać się na ponowny spoczynek.
***
Ponownie obudziłam się około godziny dziesiątej. O dziwo nie zrobiłam tego sama z siebie, bowiem zostałam bezczelnie obudzona odgłosem trzęsących się od natarczywego pukania do drzwi. Pies dostawał już szału, zresztą nie tylko on. Zerwałam się z łóżka i pobiegłam otworzyć drzwi, chwytając po drodze za nóż, którym poprzedniego dnia kroiłam owoce na sałatkę.
- Dzięki za delikatną pobudkę, Grant. - powiedziałam niemal przez zaciśnięte zęby.
- Ależ cała przyjemność po mojej stronie, Grant. - odparł William, przekroczywszy próg mojego pokoju. Powinnam się cieszyć, że w ogóle łaskawie raczył zapukać. Kilka razy przerabialiśmy już takie naloty połączone z dokładną rewizją i z dumą mogę oświadczyć, że poczyniliśmy niezłe postępy od jego poprzedniej, równie dyskretnej wizyty.
- Obudziłeś mnie, palancie. - mruknęłam, zamykając za nim drzwi. Po moim pokoju zawsze paradował, jakby był szlachcicem w swym dworku czy pałacu. Dumny, żwawy krok; pierś do przodu i ten uśmiech na ustach. Już nie wspominając o tym, że czuł się jakby był u siebie.
- Zwykle to ty budzisz mnie. - zauważył. - Zacząłem się martwić i snuć rozmaite teorie o porwaniu. Rozważałem ufo i kosmitów, iluminatów, panią sekretarkę oraz świeżo poznanego typka w stylu bad boy. - wyliczał na palcach.
- Zdaje się, że zapomniałeś o Ściśle Tajnym Stowarzyszeniu Staruszek Zjednoczonych W Walce Z Wykreowanym Przez Nie Same Satanizmem. - podsunęłam, wręczając mu kubek przygotowanej (jeszcze o godzinie 6:00) herbaty. Brat popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- No, co? Panoszysz się, jakbyś był u siebie, więc oto przygotowana przez ciebie herbata. Jako gość we własnej kuchni sama sobie zrobię. Spokojnie, nie musisz mi pokazywać, gdzie od pół roku trzymam torebki z herbatą. - mruknęła, na co Grant prychnął śmiechem.
- Ależ nie krępuj się, siostrzyczko! Moja herbata woda i czajnik są dziś do twojej dyspozycji!
- Jestem ciekawa, jaki interes kryje się za tą twoją przesadną uprzejmością. - uniosłam w górę brew.
- No, dobra! Masz mnie! I przyznaję się bez bicia! - uniósł ręce w geście obronnym.
- Masz sześć lat, że nie potrafisz mówić wprost? - fuknęłam, zalewając torebkę wrzątkiem. Chłopakowi zaczął plątać się język. Uwielbiałam patrzeć na niego w tym stanie. Wyglądał tak niebywale bezradnie, nieco żałośnie i prześmiesznie! - Ach, no tak! Przecież nawet sześciolatek wie, że język służy między innymi do komunikacji i potrafi go używać.
- Przegięłaś! - burknął, odwracając się do mnie plecami. Wywróciłam oczami i usiadłam obok niego na kanapie. Jednak nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem. - Jeszcze coś?
- Taaaak! Wyglądasz jak gruby chomik, któremu ktoś właśnie zabrał miseczkę z jedzeniem! I te nadęte polisie! - dźgnęłam go wskazującym palcem w lewy policzek.
- Czy ty właśnie zasugerowałaś, że jestem GRUBY! - oburzył się.
- Nieeee, no skąąąąd… Może tylko trochę… - nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo William chwycił mnie w pasie i położył obok siebie na kanapie.
- Gruby chomik? - spytał, nie puszczając mnie.
- Spasiony, obżarty, gruby chomiczek z ogromnymi policzkami! - powtórzyłam, a ten zaczął mnie łaskotać. Śmiałam się i wywijałam nogami w powietrzu, a kilka razy o mało on nie dostał kopa.
- Nauczysz się szacunku do starszych. Znaj mą litość.- mruknął emeryckim tonem, puszczając mnie wolno. - Za karę musisz wybrać się ze mną do miasta. Dziś koło jedenastej Jackie i Leo wracają z wakacji w Stanach, więc trzeba ich jakoś przywitać. - wyszczerzył się. Doskonale wiedział, że nienawidzę spędzać czasu bawiąc się na dyskotece z tłumem obcych ludzi dookoła. Nie bawi mnie także upicie się w klubie i zamartwianie o bezpieczny powrót do Morgan University. Chwila tak zwanej „rozrywki”, a może człowieka kosztować życie lub zdrowie.
- Jeśli nie pójdę po dobroci, to mogę liczyć na twoją DELIKATNĄ pomoc, czyż nie?
- Zawsze do usług, mademoiselle! - wyszczerzył się, odkładając pusty kubek na stolik. Wywróciłam oczami, na co mój brat poszerzył swój uśmiech jeszcze bardziej. Nie do końca jestem pewna, jak tego dokonał, ale… pomińmy ten temat…
- Kiedy po raz ostatni ci mówiłam, jak bardzo cię nienawidzę?
- Czy ja dobrze usłyszałem pytanie? „Kiedy po raz ostatni mówiłam ci, jak bardzo lubię spędzać czas na mieście ze swoimi przyjaciółmi i najlepszym bratem jakiego mogłabym mieć?” - zadowolony z siebie, w podskokach wybiegł z mojego pokoju. Oczywiście nie jest na tyle dobrze wychowany, aby zamknąć za sobą drzwi… To zdecydowanie za dużo, jak na jego możliwości…
Wykonałam tą czynność za niego i ponownie usiadłam na kanapie. Moją uwagę przykuło jakieś opakowanie na stoliku. Will musiał je postawić razem z kubkiem po herbacie. Pewnie nikogo nie zdziwi fakt, iż były to przepisane mi leki na poprawę snu. Przeczytała etykietę i łyknęłam jedną z zielonych kapsułek. Ułożyłam się wygodnie na tej głupiej kanapie, bo łóżko było za daleko.
***
No i kolejna pobudka. Tym razem pospałam znacznie dłużej i lepiej, a co najważniejsze wstałam z własnej woli. Popatrzyłam na zegarek. Jeśli się pospieszę, to jeszcze zdążę załapać się na obiad.
Po posiłku wróciłam do pokoju, aby przebrać się w bryczesy i polo do jazdy. Amnesia dawno nie skakała… Przydałoby się ją ruszyć z boksu. Gdy dotarłam do stajni, Will akurat kończył rozsiodływać Black Jack’a.
- I jak Blackie? - rzuciłam, opierając się o drzwi boksu.
- Jak na niego, całkiem nieźle. Z początku trochę brykał, ale jestem z niego zadowolony. Ucieszysz się, bo… - dramatyczna pauza. - masz czystego konia! Wyczyściłem ją, nim wsiadłem na Black’a.
- Mam to potraktować jako wynagrodzenie dzisiejszego wieczoru? - mruknęłam, kierując się w stronę siodlarni.
- Myślałem, że z przyjemnością pojedziesz! Bycie singielką ewidentnie ci nie służy, więc pomyślałem sobie… - urwał na widok mojej wkurzonej miny.
- Nie służy?! – powtórzyłam po nim, zbliżając się do brata.
- Eeee… Tak trochę… - zaczął cofać się do tyłu.
- Ach tak? Nie chciałam ci wypominać, jak ty się zachowywałeś, gdy byłeś wolnym strzelcem! – podbiegłam do niego i popchnęłam lekko. – I wiesz kto musiał to znosić?
- Ej! Nie możesz ze mną walczyć, jesteś miniaturowa! – chwycił mnie za nadgarstki, więc kopnęłam go w piszczel. – Auć! No, dobra! Wygrałaś! – szybko mnie puścił i zaczął rozmasowywać bolącą nogę.
- Nigdy nie zadzieraj z miniaturkami, a zwłaszcza gdy są rudzielcami! – zawołałam triumfalnie, zostawiając go skulonego przy boksie ogiera. Wreszcie znalazłam się w siodlarni, skąd zabrałam siodło skokowe, ogłowie, ochraniacze na wszystkie cztery nogi oraz (tak na wszelki wypadek) torbę ze szczotkami.
- Czyżbyś mi nie ufała? – spytał William, gdy mijałam go po drodze do boksu Siwej.
- Od lat nikomu nie ufam, a tobie to już szczególnie. – wystawiłam język w stronę brata.
- A nie mówiłem, że za długo jesteś singielką?! Zaczynasz wszędzie wokół widzieć zagrożenie, nawet we własnym bracie! To niedorzeczne! – chłopak dogonił mnie i teraz jego głos słyszałam tuż za plecami.
- Nawet gdyby pojawił się ktoś interesujący, to i tak nie zbliżyłby się do mnie na odległość większą niż trzy metry. Już ty być o to zadbał, braciszku! – prychnęłam śmiechem, kładąc sprzęt na wieszaku obok boksu Amnesi.
- Bo do ciebie lgną same typy spod ciemnej gwiazdy! Znajdź sobie kogoś podobnego do Leo!
- „Oldschoolowego rockandrollowca”, który potrafi świetnie śpiewać i tańczyć, więc lecą na niego tabuny dziewczyn, ale z niego jest taka sierota, że nie umie…
- Dosyć! – przerwał mi, na co uśmiechnęłam się pod nosem.
- Zrozum, nie potrzebuję rycerza w lśniącej zbroi, który zdoła mnie ochronić. Sama sobie poradzę! – mruknęłam, wchodząc do boksu klaczy.
- A jeśli nie, to najpierw nakopię ci do tyłka, a potem sam znajdę ci chłopaka! – zagroził, odchodząc od boksu. Pokręciłam ze śmiechem głową i zabrałam się za siodłanie Siwej.
***
Po zakończonym treningu, wróciłam do pokoju w celu wzięcia prysznicu i zmiany stroju. Rzecz jasna, wszystko odbywało się pod czujną eskortą mojego głupiego brata.
- Naprawdę musisz tu siedzieć? – spytałam niepewnie, gdy zamykałam drzwi do łazienki, obok których wytrwale siedział William.
- Owszem. – odparł, szczerząc się. Wywróciłam oczami i zatrzasnęłam za sobą drzwi. W tej chwili już próbuje być złośliwy. Zrobi wszystko, byle tylko postawić na swoim. Stara się ruszyć mnie z pokoju i z jednej strony dziękuję mu za to, ale z drugiej mam ochotę powiedzieć mu: „Spierdalaj, tam są drzwi!”. Tym razem pojadę z nim, bez żadnych scen i awantur, ale po powrocie poważnie z nim pomówię…
W mieście byliśmy około siódmej wieczorem. Leo i Jackie już czekali na nas pod barem. Całe szczęście od razu zapowiedzieli, że chcą wcześnie wracać do domu wujka, bo są zmęczeni po podróży. I dotrzymali słowa!
Już o dziewiątej ruszyliśmy na quadach z powrotem do akademii. Jacqueline tak się spieszyła, że zapomniała swojej torebki. Jako dobra koleżanka, zabrałam ją ze sobą (nie naruszając zawartości!). Po zaparkowaniu na terenie MU, Will znów zaczął swoje…
- Ja nie rozumiem, jakim cudem ty sama jesteś! Połowa chłopaków śliniła się na twój widok!
- Dziewczyna z blizną i rudymi włosami zazwyczaj przyciąga wzrok takich gapiów i debili. – fuknęłam, ściągając z głowy kask.
- Ty to masz wymagania… - pokręcił głową i ruszył do akademiku. Zostałam jeszcze chwilę przy maszynie, chcąc sprawdzić czy rzeczywiście mam coś ze światłem.
- Przydałoby się pokazać to chłopakom… - mruknęłam do siebie i wyjęłam kluczyk ze stacyjki.
- Cześć! – usłyszałam za plecami obcy głos. Ze strachu wymierzyłam w nieznajomego najpierw jeden, a potem drugi cios. Jednak oba zostały obronione. Nim się zorientowałam, stałam obezwładniona twarzą do ściany budynku. Na szyi i uchu czułam ciepły oddech, od którego aż ciarki przeszyły moje ciało. Stałam bez ruchu, niczym sparaliżowana. Co by tu zrobić? Cholera, trzeba było użyć torebki Jackie…


Jules? xD

info dla administracji: 1852 słowa ^^ +

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz