sobota, 30 września 2017

Od Julesa cd. Victorii

Z zaciekawieniem przyglądałem się zaistniałej sytuacji. Wiedziałem, że dziewczyna nie pozwoli sobie na takie traktowanie z jego strony i to tylko kwestia czasu, aż wybuchnie. Miałem tam podejść i zainterweniować, ale wiedziałem, że nie będę jej do tego potrzebny. Jeżeli tylko będzie chciała, bez problemu sobie z nim poradzi.
Chłopak kilkukrotnie zjechał rękoma zbyt nisko, co wywoływało widoczną irytację u Vicky. Gdy ten pochylił się nad nią, dała upust swojemu zdenerwowaniu i wymierzyła mu siarczystego liścia w lewy policzek, a ten aż zatoczył się do tyłu. Victoria odwróciła się i zajęła jedno z wolnych miejsc przy barku. Przez chwilę przyglądałem się jeszcze, jak kilkoro chłopaków wyciąga tego faceta na zewnątrz i zwróciłem swoją uwagę na postać rudowłosej dziewczyny.
- Brawo, skarbie! Wreszcie udało ci się kogoś trafić! - Uśmiechnąłem się, siadając na miejscu obok.
- Pijany amator jest wart tyle, co nieruchoma tarcza albo worek treningowy. - Wzruszyła ramionami. - Rozumiem, że miałeś w planie przybycie mi na ratunek, ale skutecznie ci go pokrzyżowała?
- Jasne. Miałem właśnie podejść, ale skutecznie go znokautowałaś. Musiał być nieźle wstawiony, że padł od takiego ciosu.
- Sugerujesz mi, że nie mam wystarczająco siły, by pokonać kogoś takiego? - Uniosła z wyrzutem brwi.
- Gdyby był trzeźwy, byłoby trudniej.
- Co nie oznacza, że nie dałabym rady - burknęła.
- Uspokój się - zaśmiałem się, widząc jak dziewczynie wzrasta ciśnienie.
Rozejrzałem się po ogromnym pomieszczeniu i zgodnie stwierdziłem, że impreza wyrwała się spod kontroli organizatorki. Z grzecznej urodzinowej zabawy, zrobiła się tu niezła popijawa. Podejrzewam, że wpadło tu o wiele więcej osób, niż tylko znajomi solenizantki.
- Podoba ci się tutaj? - Zmarszczyłem brwi. Nie znałem jej zbyt dobrze, ale wydawało mi się, że to nie było jedno z jej ulubionych miejsc.
- Nie, ale to urodziny Jackie, więc chyba powinnam tu być.
- A gdzie się podział twój opiekuńczy braciszek?
- Pojechał ze znajomymi, ma.. ważną sprawę do załatwienia - odpowiedziała, zakreślając palcami cudzysłów. - Naprawiają jakiś samochód.
- Mogę cię odwieźć, jeżeli chcesz. - Wzruszyłem ramionami, wyjmując z kieszeni okulary przeciwsłoneczne dziewczyny.
- Oddaj mi je - powiedziała opanowanym głosem, jednak nie trudno było się domyśleć, że już zdążyła się zdenerwować.
- Dlaczego mam ci je oddać? - Spytałem marszcząc brwi. Nie chciałem ich oddawać, bo naprawdę irytuje mnie rozmawianie z kimś, z kim nie mogę złapać kontaktu wzrokowego, a poza tym, dziewczyna najpewniej nosiła je tylko że względu na bliznę. Kompletnie nie rozumiem, czemu za wszelką cenę chciała ją ukryć. Gdy je zabrałem, od razu schowała twarz pod kapturem i unikała mojego spojrzenia, unikała spojrzenia kogokolwiek.
- Bo są moje?
- Lepiej wyglądasz bez nich.
- Mam to uznać za komplement? - Prychnęła, odgarniając włosy za uszy.
- Wydaje mi się, że tak.
- A mi się wydaje, że zaraz zarobisz w twarz jak Tom, jeżeli nie oddasz mi tych głupich okularów!
- Skoro są głupie, to chyba nie są ci potrzebne.
Victoria odruchowo zacisnęła dłonie w pięści, jednak w ostatniej chwili ochłonęła.
- Proszę, Jules. Oddaj mi moje okulary - westchnęła, spuszczając wzrok na blat.
- Dlaczego są ci tak potrzebne?
- Dobrze wiesz, tylko nie rozumiem, dlaczego tak bardzo chcesz, żebym się do tego przyznała. - Spojrzała na mnie z wyrzutem. Po raz pierwszy spojrzała mi w oczy na dłużej niż kilka sekund.
- Jesteś piękna, nie są ci do niczego potrzebne - odpowiedziałem i podałem dziewczynie jej własność. Vicky rzuciła ciche dzięki i od razu wcisnęła okulary na nos.
- Teraz wybacz, idę pożegnać się z Jackie i dzwonię do brata, żeby po mnie przyjechał. - Wstała z miejsca, szybko znikając w tłumie gości. Przez chwilę próbowałem odnaleźć ją wzrokiem, jednak utrudniała mi to cała masa pijanych ludzi.
Ciężko było mi dostać się do wyjścia, ale poczułem ulgę, gdy dotarło do mnie świeże, wieczorne powietrze. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów i wyjąłem jednego z nich, zanim wsiadłem na motocykl. Odszukałem w kieszeni zapalniczkę i zapaliłem, mocno zaciągając się dymem. Od razu poczułem przyjemne uczucie, rozlewające się po całym moim ciele. Może kiedyś rzucę, ale jeszcze nie teraz.
Po chwili zobaczyłem jak Vicky wybiega na zewnątrz, krzycząc do telefonu jakieś wyzwiska.
- Coś się stało? - Spytałem, wypuszczając powoli dym z płuc.
- Nie, wszystko w porządku - mruknęła, chowając komórkę do kieszeni. Przecież widziałem, że coś, a raczej ktoś zdenerwował ją bardziej niż ja. Uniosłem brwi, przyglądając się przez chwilę dziewczynie. - Okej, stało się. Mój kochany braciszek uznał, że przyjedzie po mnie dopiero za godzinę i jeszcze ma zamiar trochę tutaj posiedzieć.
- Wiesz, tak się składa, że właśnie wracam do akademika.
- Już wolę pójść na pieszo, niż wsiąść z tobą na motocykl. - Skrzyżowała ręce na piersi.
- Jak wolisz. - Wzruszyłem ramionami, po raz kolejny się zaciągając.
Vicky skierowała się w stronę ścieżki, która wyglądała jak wyjęta z horroru. Naprawdę. Brak oświetlenia, szumiące drzewa, co chwila przebiegało tu jakieś zwierzę i nie brakowało tu też kręcących się ludzi. Oczywiście dziewczyna nie mogła pokazać po sobie strachu. Wyrzuciłem niedopałek i odpaliłem motocykl, ruszając powoli za nią.
- Poradzę sobie! - zawołała, gdy tylko znalazłem się obok.
- Jesteś tego pewna? Zanosi się na burzę, a do Morgan University nie jest wcale tak blisko.
- Tylko jedź ostrożnie - burknęła, podchodząc bliżej. Miałem powiedzieć coś w stylu a nie mówiłem, bo od początku proponowałem, że ją zawiozę, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
Dziewczyna z ciężkim westchnieniem usiadła za mną.
- Jeżdżę szybko, lepiej się trzymaj.
- O mnie się martw, poradzę sobie.
- Okej. - Wzruszyłem ramionami i ruszyłem. Vicky długo się opierała, ale ostatecznie objęła mnie w pasie. Nie jechałem zbyt szybko, tak jak to miałem w zwyczaju. Zwykle, gdy ktoś był ze mną, stawałem o wiele bardziej ostrożny. Odpowiadałem już nie tylko za siebie, ale także za mojego pasażera. 
~~*~~*~~
Po powrocie przesiedziałem jakąś godzinę w pokoju Milesa, gdy akurat zabrał się za porządki w swojej szafie. Kto by pomyślał, że może mieć taki bałagan, gdy zawsze na mnie krzyczy, że po sobie nie sprzątam. Nie wyobrażam sobie mieszkania z nim w jedynym pokoju, czy chociażby mieszkaniu. Nie poradzilibyśmy sobie nerwowo, oboje. Potrafimy przez chwilę doprowadzić się nawzajem do białej gorączki.
Wróciłem do siebie koło godziny dwunastej i ledwo zdążyłem wyjść spod prysznica, gdy rozległo się gorączkowe pukanie do drzwi.

Victoria?
nie wyszło najlepiej, ale jest. Obiecuję poprawę! I nie noś już tych okularów! XD

Od Vivienne

Obudziłam się rano. Jak mniemam była 5 rano. Niechętnie wstałam z łóżka. Wybrałam ubrania i wzięłam je do ręki.
Poszłam do łazienki wziąść prysznic i się przebrać. Po prysznicu, ubrałam się, a potem zrobiłam lekki makijaż. Obudziłam moją suczkę szturchając ją w łapkę. Gdy Ryuki się obudziła, dałam jej przysmak. Z pudełka z zabawkami suczki, wyjęłam smycz. Suczka popatrzyła na mnie i już wiedziała że idziemy na spacer. Wstała i usiadła przy mnie przechylając główkę. Wzięłam do ręki mój worek, którego używam jako torebki. Wsadziłam do niego telefon, okulary, i wodę. Zapiełam smycz na obroży mojej suni i wyszłyśmy z pokoju. Wyruszyłam razem z Ryuki do lasu. Spokojnie spacerowałyśmy podziwiając las. Nie wiadomo skąd wybiegł przed nami zając. Ryuki za wszelką cenę chciała go złapać, ale jej nie pozwoliłam.
- Oh Ryuki, ty i zające to złe połączenie - powiedziałam patrząc na miejsce w którym ostatni raz zobaczyłam zwierzę. Spacerowałyśmy tak jeszcze 15 minut po czym zawróciłam. Już byłyśmy przy akademii. Poszłam jeszcze się szybko przywitać z Vizen. Pogłaskałam kobyłę i wróciłam z psem do pokoju. Ryuki napiła się wody z miski, a ja zmęczona rzuciłam się na łóżko. Spojrzałam w telefon
- 7:50... Idę na śniadanie. - wymamrotałam do poduszki.
Niechętnie znowu wstałam z łóżka i wyszłam z pokoju. Ruszyłam na stołówkę. Zaspana. Gdy tak powoli szłam, wpadłam na jakiegoś chłopaka. Któremu przeze mnie wypadła butelka z wodą z jego ręki.
- Przepraszam, nie widziałam Cię. - odezwałam się zaspanym głosem.
- Nic się nie stało - chłopak odezwał się podnosząc butelkę. - Nazywam się...

Na jakiego chłopaka wpadła Viv? :D

Od Cole'a CD Blair

Och jak ja doskonale wiedziałem, że tego typu rzeczy źle się kończą. Blondynka wypadła już z okna, ktoś kto przypisywał pokoje chyba to przewidział, teraz będzie tylko gorzej. Miałem mocną głowę do alkoholu, ale tym razem nie było już tak dobrze. Kiedy Blair znalazła się za oknem, wiedziałem, że najlepszym pomysłem było by kazać jej pójść do łóżka, a samemu do pokoju obok, ale tak szybko jak ta myśl przyszła, tak samo szybko wyparowała. Po co się czymś takim przejmować?
- A co chcesz wiedzieć?- szepnąłem, odpowiadając pytaniem na pytanie
Dziewczyna zaśmiała się tylko słodko.

| Następnego dnia |

Obudziło mnie cholerne łomotanie w czaszce. I na co mi było tyle picia? I do tego wszytko mnie bolało, od góry do dołu. Każdy jeden, pojedyncze mięsień. Rozejrzałem się dookoła, ale po chwili zrozumiałem, że nie jestem ani u siebie ani na łóżku. Z wielkim trudem podniosłem się do siadu, któremu towarzyszył jeszcze mocniejszy ból głowy. W pokoju panował kompletny chaos. Gdzieś były porozrzucane butelki po różnego rodzaju trunkach, a na łóżku smacznie spała Blair. Pamiętałem wszytko, ale tylko do pewnego momentu. Czyli wczoraj wypiłem zdecydowanie za dużo jak na mnie. To było to cholernie głupie uczucie kiedy chcesz pamiętać, ale nie możesz. Westchnąłem cicho. Usłyszałem grzmot gdzieś w dali za oknem. Odwróciłem się ku szybie, która była mokra od szaleńczo spadających z nieba kropli deszczu. Powinienem wstać, ale znów dopadło mnie zmęczenie, a podłoga, na której leżałem wydawała się tak wygodna, ale też przez nią bolały mnie plecy. Przemogłem się i w końcu wstałem. Nie było to łatwe, ale też doszedłem do drzwi i postanowiłem pójść do siebie i choć troche się ogarnąć. Nie wiedziałem która była godzina, a byłem tego bardzo ciekaw. Powolnym i zaspanym krokiem poszedłem do swojego pokoju, który był otwarty. Łóżko zaczęło mnie w pewnien sposób przyciągać i znow wylądowałem na miękkim materacu.

Oczywiście po południu zawitała do mnie Blair i stwierdziła ze musi iść na trening.
- Blair to nie jest dobry pomysł- stwierdziałem
Dziewczyna po wczoraj na pewno czuła się tak samo źle jak ja, ale mimo to uparła się, że przecież pójdzie na trening.
- Czy ty musisz być taka uparta?- westchnąłem i oparłem się o drzwi boksu jej wierzchowca tym samym utrudniając jej wejście do środka.
- Przyjechałam tu w jakimś celu- odparła
- Ty się naprawdę źle czujesz- pokręciłem głową
- Możesz się odsunąć?
- Nie.
Ona była uparta to ja też będę.
- Za 15 minut mam trening- westchnęła
- Ja mam czas- wzruszyłem ramionami
Blair uśmiechnęła się pod nosem i wróciła drogą do siodlarni. Po kilku minutach wyszła ze sprzętem jakiegoś konia w rękach. No chyba żart.
- Jest do dyspozycji sporo koni stajennych- wyszczerzyła się
Poszedłem za nią. Dziewczyna podeszła do boksu Foresta, który ożywił się na nasz widok. Blondynka weszła do środka i zaczęła przygotowywać konia do jazdy. Nim się obejrzałem, a oboje byli już gotowi. Otworzyła szerzej drzwi boksu aby kon bez problemu mógł wyjść. Przytrzymałem ogiera za wodze i spojrzałem na dziewczynę.
- Jeden raz sobie odpuść. Co w ciebie wstąpiło?- zmarszczyłem brwi
Blair wzruszyła ramionami i nawet lekko się uśmiechnęła jak już mnie minęła. Westchnąłem głośno i poszedłem w ślad za nią. Wjechała na halę gdzie rozgrzewało się już kilkoro jeźdźców. Blondynka zrobiła to samo, a niedługo potem na halę wkrovzyła trenerka. Trening skoków. Jak Blair nie zaliczy gleby to bedzie sukces. Niestety przeliczyłem się, bo gdzieś w połowie treningu dziewczyna zaliczyła solidną glebę. Nie wyglądało to dobrze, a na dodatek blondynka długo nie wstawała z ziemi.

Blair?
Naprawdę przepraszam, że tak długo musiałaś czekać. Więcej się ne powtórzy. Płaczę na wykonaniem i realizacją pomysłu :(((

Vivienne Ambler i Mari Fon Vizen

Motto: "Nawet jeśli ktoś Ci powie że jest sto razy lepszy od Ciebie, a ty jesteś zerem, to pamiętaj że sto razy zero to i tak zero"
Imię: Vivienne, inaczej Viv.
Nazwisko: Ambler
Płeć: Kobieta
Wiek: 06.10.1999 (18 lat)
Pochodzenie: Walia, Port Talbot
Pokój: 4
Grupa: I
Poziom: Średnio zaawansowany
Koń: Mari Fon Vizen
Rodzina:
Ojciec- Bruno Ambler
Matka- Melody Ambler
Rodzeństwo- Siostra, Madelaine
Relacje: Jeszcze nikogo nie zna
Aparycja: Viv ma 168 cm wzrostu, jasną cerę, którą podkreślają jej pełne malinowe usta, i duże nutellowe oczy. Ma długie, brązowe włosy, które najczęściej nosi rozpuszczone, bo nie lubi wymyślnych fryzur. Jej szczupłą sylwetkę nie jeden pokochał. Na jej prawej ręce ma tatuaż "Be Hopeful". Ubiera się luźno, ale często wkłada jeansy.
Charakter: Vivienne jest bardzo inteligentna. Gdy ktoś będzie potrzebował pomocy po prostu rzuci się mu na ratunek, pomaga wpierw innym. Nie jest jednak lekkomyślna i wszystko dobrze analizuje. Lubi samotność i ciszę. Woli całymi dniami przesiadywać w swoich ulubionych miejscach i rozmyślać. Mimo to jest otwarta na nowe znajomości jednak nie toleruje osób nadpobudliwych, choć próbuje nie pokazywać tego po sobie, ale szybko traci cierpliwość i się irytuje. Błyskawicznie łączy fakty i nie problemu z szybką reakcją; zawsze trzeźwo myśli, dzięki czemu potrafi wyciągnąć siebie nawet z niewyobrażalnie trudnej sytuacji. Vivienne wie, kiedy ktoś nie ma ochoty z nią rozmawiać i chce być zostawiony w spokoju. Szczera do bólu, nieobawiająca się konsekwencji. Ceni w sobie samotność i ciszę, ale nie potrafiłaby w niej żyć bez przerwy. Stawia na swoim, aczkolwiek słucha opinii innych. Ma wiele wspaniałych pomysłów, które zawsze dopina na ostatni guzik; nie zostawia spraw niedokończonych.
Zainteresowania: Vivienne uwielbia jeździć na swoim motocyklu, jak i na swojej klaczy. Lubi bawić się ze swoją suczką Ryuki. Viv pięknie rysuje, chociaż nie chwali się swoimi umiejętnościami.
Kontakt: Greeyle
Inne Pupile: Ryuki


Imię: Mari Fon Vizen, Vivienne najczęściej skróca do Vizen.
Płeć: Klacz
Rasa: Koń Hanowerski
Data urodzenia: 06.01.2012 (5 lat)
Charakter: Zespół cech tej klaczy jest bardzo podatny na zmiany. Ma chwiejny charakter i często zmienia swoje zdanie. Trudno zdobyć jej zaufanie, ta klacz nie da się nieznajomemu nawet pogłaskać. Gdy skacze przez przeszkody czuje się jak anioł. Może się nauczy latać? Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, dla chcącego nic trudnego, prawda? Ciekawska, ma to w sobie od urodzenia, może to dziedziczne? Przy Vivienne to prawdziwa dusza towarzystwa. Dąży do tego żeby dostać marchewkę po treningu, więc zawsze stara się najmocniej jak potrafi.
Specjalizacja: Skoki
Umiejętności: Skoki to jej specjalność. W ujeżdżaniu idzie jej gorzej. Nie lubi ujeżdżania, cross'u itp. więc zawsze udaje że coś ją boli, a czasami że umarła.
Właściciel: Vivienne Ambler

Odejście!

Z dniem dzisiejszym żegnamy następujące postaci:
Heather, Gracianę, Veronicę, Alexandra i Charlesa.

Powód: Tworzenie jednej, nowej.

Od Hailey cd. Lewisa

Wpadłby na lepszy pomysł. Oczywiście nie miałam do niego żadnych pretensji... prócz tego, że w ogóle wpadł na taki pomysł. Naprawdę nie rozumiem po co pchać się w paszczę lwa i pogarszać sytuację. Nie spodobało mi się to, a że mam raczej wybuchowy charakter i reaguję zazwyczaj emocjonalnie, co niekiedy jest minusem, po prostu nie pozwoliło mi na zachowanie spokoju na samą myśl, że mógłby wrócić do domu. Gdzie raczej nie przywitaliby z otwartymi ramionami.
Zmierzyłam go badawczym spojrzeniem, jakbym chciała się upewnić, że tego nie zrobi. Że nie wpadnie po raz drugi na ten chory dla mnie pomysł, a nawet jeśli, to zrezygnuje. Jego delikatnie zarysowany na twarzy uśmiech, ostatecznie mnie przekonał. Odgarnęłam włosy do tyłu i objęłam go w pasie, wtulając twarz w jego klatkę piersiową.
- Nie strasz mnie tak - otoczył mnie ramionami i westchnął głęboko, jednakże cicho i niezauważalnie. Nie lubił rezygnować z rzeczy, które według niego były słuszne. Ja natomiast uważałam inaczej. Przez myśl przebiegło mi tylko jedno, całkiem zastanawiające pytanie. Właściwie to nie była myśl, a zwyczajne stwierdzenie. Zazwyczaj nie odpuszczał. Przynajmniej nie tak szybko. Ale nie martwiłam się o to, bo mi przecież obiecał. A nie rzuca słów na wiatr.
Cofnęłam się krok do tyłu i odwróciłam już ze spokojnym wyrazem twarzy po swoją herbatę. Podkuliłam jedną nogę i wpatrzyłam się w już nieco chłodniejszą, ładnie pachnącą ciesz. Trzeba się spakować. Wyjechać i wrócić do domu. By zaraz potem znowu zniknąć. Tym razem na dłużej. Zacznie dłużej.
Ogarnięcie siebie, pokoju i wszystkiego, zajęło mi dłużej niż się spodziewałam. Po jakimś czasie, za wszelką cenę unikałam konfrontacji na temat tego, że teoretycznie powinnam zacząć o siebie dbać, nie przemęczać się, a właściwie dopiero jest początek. Odłożyłam torbę na bok i położyłam się na łóżku, przechylając głowę i obserwując Lewisa.
- Dziwię się, że twój plan nie uwzględniał nikogo innego prócz nas - powiedziałam dosyć cicho. Spojrzał na mnie pytającym spojrzeniem, nieznacznie marszcząc czoło.
- Bo miał uwzględniać tylko nas - zaczął, ale widząc moje skrzywienie, zostawił wszystko i podszedł bliżej. Usiadł na skraju łóżka i podparł się łokciami o kolana. Przez chwilę lustrował mnie wzrokiem - To nie jest łatwa sytuacja i oboje mamy tego świadomość - pokiwałam głową, nie zmieniając wyrazu twarzy - Prosiłaś mnie abym nie informował nikogo, więc powiedziałem to tylko osobom, które mogą nam w jakiś sposób pomóc. Oczywiście bardzo ogólnie, kiedy będziesz chciała, sama im to powiesz - o ile będę miała ochotę im jakoś to tłumaczyć. Najgorzej będzie z rodzicami. Są naprawdę daleko w tyle i szczerze powiedziawszy, nie wiem czy w swoim obecnym wieku, kiedykolwiek myśleli zostać dziadkami.
- A przyjaciele? - zobaczyłam pojawiający się delikatny uśmiech na twarzy chłopaka, ale nie był on wyrazem szczęścia. Opadł na łóżku tuż obok mnie, ułożył wygodnie ręce na brzuchu i wlepił spojrzenie w sufit.
- Spokojnie... załatwię to - wypowiedział swoją krótką kwestię. Dalej się nie wgłębiałam, bo wcale nie chciałam. Zresztą, jestem pewna, że i tak ze mną o tym porozmawia. Ale najpierw wróćmy do domu.
Po zjedzonym śniadaniu, następnego dnia zaczęliśmy się zbierać. Miałam wrażenie, że Rossy tak jakby już na to czekała. W końcu dom tylko dla siebie, a ciotka Lewisa wraca za niedługo. Stawiając siebie na jej miejscu, pewnie też oczekiwałabym domu w takim samym porządku jakim go zostawiono przed wyjazdem.
- Dziękuję Rossy, że znosiłaś nas przez tyle czasu - przytuliłam kobietę, która odwzajemniła uścisk i zaśmiała się cicho.
- Nie musiała czego znosić, bo zazwyczaj nas omijała szerokim łukiem - dodał uszczypliwie Lewis, jednak Rossy nie zwróciła na niego większej uwagi, przewracając tylko dyskretnie oczami do mnie.
- Uszczypliwa ta cholera jest, ale kochana - wyszeptała i wyprostowała się dumnie, dodając głośniej - Trzymajcie się i powodzenia. Dbaj o siebie albo raczej niech on dba o ciebie - uśmiechnęłam się serdecznie i ostatecznie pożegnałam kobietę, czekając aż Lewis do mnie dojdzie. Stanęłam nieco z boku, co okazało się moim błędem, gdyż nie słyszałam co ciekawego zaczęli do siebie szeptać. Zmrużyłam oczy, udając totalnie niezainteresowanie, choć tak naprawdę kusiło mnie aby przerwać im tę krótką sielankę.
Dopiero będąc sam na sam z Lewisem, zapytałam co mówiła kobieta, ale jak zwykle sekreciki... Wszystko co zrobił to uchwycił moją dłoń w swoją i ucałował, nadal przemilczając kwestię ich krótkiej, zwięzłej i jakże dla mnie ciekawej rozmowy.
Powroty nadchodzą zawsze tak szybko. Zanim się obejrzysz, a już musisz wracać. Tyle, że mi lot z powrotem do Anglii zszedł naprawdę długo. Mimo zamkniętych oczu i wyrównanego oddechu, nie mogłam spać ani się rozluźnić. Nie dawałam tego po sobie poznać, dlatego zastępowałam to w chwilach większego przebudzenia rozmową na zwyczajne tematy. W pewnym momencie padło stwierdzenie, że muszę zacząć powoli więcej poruszać kwestię ciąży, ale nie dałam jednoznacznej odpowiedzi. Oczywiście, że to zrobię. Jednak nie teraz.
Gdy wyszłam na znajome lotnisko w Londynie, które właściwie znajdowało się niedaleko domu, uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy. Zabrałam swoją torbę, ignorując jakiekolwiek zaprzeczenia w moją stronę.
 - Jak tu zimno - opatuliłam się bluzą, słysząc jak chłopak zaczyna się cicho śmiać pod nosem - Nigdy nie sądziłam, że w mojej rodzimej Anglii może być nieodpowiednia dla mnie temperatura.
- Kwestia przyzwyczajenia... albo twoich wahań - przewróciłam oczami. To dopiero początek ciąży. Nie mogę mieć wahań czy też mdłości. A tego akurat nie mogę się doczekać. Mówiąc sarkastycznie oczywiście.
Przyjechanie tu może był dobrym, a może złym pomysłem. Musieliśmy się na pewno spakować. Zabrać rzeczy z Morgan. Pożegnać z tym miejscem, a ja musiałam także pożegnać się z rodzicami. To mnie bolało. Myśl, że wszystko przewróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, w dodatku na lewą stronę.
- Nie mam wahań... albo załóżmy, że miałam je już od samego początku - odparłam obojętnie, po chwili śmiejąc się z tego stwierdzenia razem z Lewisem. Objął mnie ramieniem w tym samym czasie, kiedy ja poprawiałam swoje cieplutkie i nieco przydługawe okrycie na zimne dni, czyli takie jak ten. Oczywiście, prócz bluzy, miałam też swój niezawodny, pracujący dwadzieścia cztery godziny na dobę, cieplutki, chodzący kaloryferek.

Lewis?

piątek, 29 września 2017

Od Milesa C.D. Joshuy

Szkoda, że nie powiedział tego wprost, wtedy nabrałoby to innego znaczenia, jednak taka odpowiedź też nie była zła. Pociągałem go. Widziałem to i podobało mi się to. Odchyliłem głowę, kiedy zaczął składać pocałunki na mojej szyi. Uwielbiałem czuć na niej dotyk jego ust... Właściwie czyich ust? Najgorszym momentem był ten, kiedy zacząłem to roztrząsać. Pojawił się po raz pierwszy, trwał sekundę i napawał mnie obrzydzeniem. Dlaczego? Ponieważ kiedy przymknąłem oczy, przygryzając wargę, żeby z moich ust nie wydostał się żaden zawstydzający Josha dźwięk zobaczyłem jego. Adriena, podpiętego do aparatury i leżącego na szpitalnym łóżku, któremu już trudno było się nawet uśmiechać do mnie. To było takie okropne. Nie chciałem... nie chciałem już nic. W jednej chwili wszystko mi obrzydło.
Niech on przestanie mnie całować. To ohydne... Nie chcę, niech odejdzie. Boże, nie mogę oddychać. Niedobrze mi. Niech on przestanie... Nie chcę... Spokojnie Miles... Tylko... Spokojnie... Delikatnie... Nie chcesz go przestraszyć, prawda? Nie chcę? Chcę! Byle tylko przestał... Co ty gadasz, będziesz żałował! Będę? No dobrze, będę. Muszę się delikatnie uwolnić. Ale to tylko obraz.... To jebane wspomnienie ty idioto! Dlaczego... Niedobrze mi...
- Josh? - wyszeptałem cicho. Chyba za cicho. - Joshua?
- Tak? - oderwał się ode mnie i spojrzał w oczy. Zacisnął usta, jakby się... przestraszył? Spieprzyłem? Tak. Spieprzyłem.
- Nie oczekuję, że od razu będziesz mi to tak mocno wynagradzał - uśmiechnąłem się. Wymuszenie... Może nie zauważy. Nie zauważy, prawda?
- Dobrze... mhm - mruknął cichutko. Delikatnie przygryzł wewnętrzną stronę policzka, więc przyłożyłem do niego dłoń.
- Przepraszam, nie chcę przerywać i ci przeszkadzać i... - westchnąłem. - Daj mi chwilkę...
- Coś się stało? - zapytał niepewnie.
- Na pewno nic związanego z tobą - przybliżyłem do niego swoją twarz i cmoknąłem.
- Czyli jednak coś?
- Wiesz, zrobiłeś się śmiesznie gadatliwy - zachichotałem i przewróciłem się z nim na bok tak, że opadliśmy na poduszki. - Nie zmuszę cię do brania tabletek, jeśli porządnie się wygrzejesz i wyśpisz.
- Czuję, że to jakaś głębsza propozycja - zachrypiał i się skrzywił, słysząc swój głos.
- Może... - przymknąłem oczy. Już nie widziałem Adriena. Jednak miałem dość. Nie mogłem go całować. Nie teraz. Kiedy ponownie na niego spojrzałem uderzyło mnie piękno jego oczu. To takie cholernie banalne, nie? Zawsze tak myślałem, ale jego były naprawdę piękne. Nie potrafiłem znaleźć lepszego słowa na określenie ich. Patrzyły na mnie takie szeroko otwarte, maślane wręcz, delikatnie zaszklone przez chorobę. On mi się zwyczajnie podobał. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, że od zawsze powinniśmy tak sobie leżeć i patrzeć sobie w oczy. Przyciągnąłem go do siebie i przytuliłem wtulając twarz w jego włosy i wdychając ich zapach.
- Wyśpij się - szepnąłem, ale on pokręcił głową.
- Nie chce mi się spać - mruknął jak naburmuszone dziecko.
- To zaraz przyniosę ci tabletki.
- To szantaż? - uniósł głowę do góry. Tak więc po chwili oparłem się o jego czoło.
- Można to tak nazwać - uśmiechnąłem się.
- A powiesz mi co się stało? - zapytał ciszej.
- Nie stało się nic strasznego - zapewniłem. - Troszeczkę źle się poczułem, bo raptownie się położyłem. Czasem tak mam. Jak dorastałem, to potrafiłem zemdleć, kiedy raptownie zrywałem się z łóżka.
- To nie jest naturalne - stwierdził.
- Też tak sądzę, ale lekarz zwalił to na hormony i to, że strasznie dużo wtedy urosłem. Dwadzieścia centymetrów w dwa lata, to sporo.
- Chcesz mi powiedzieć, że dwa lata temu byłeś małym knypkiem? - zaczął się serdecznie śmiać.
- Zwariowałeś? Wtedy by mnie do Akademii Lotniczej nie przyjęli - odparłem. - Właściwie to takie skok nastąpił jak miałem szesnaście i siedemnaście lat. Od tamtej pory właściwie nie urosłem.
- Przestałeś dojrzewać? - zdziwił się.
- Nie... znaczy... tylko rosnąć...
- W jakim sensie.... - to raczej mu się wymsknęło, bo jak zerknąłem na niego to był czerwony jak burak.
- Nie bój się. Ile miałem tyle urosłem. W każdym sensie - zaśmiałem się. - Jak się wyśpisz, to będzie ci lepiej.
- Przecież słów nie cofnę - mruknął.
- Niczego nie musisz cofać.

~ * ~

Kiedy otworzyłem oczy... To po prostu... Jak on słodko wyglądał. Rozczochrane włosy tworzyły aureolę wokół jego twarzy. Już dawno wsunąłem ramię pod jego głowę, o które nadal się opierał z lekko otwartymi ustami. Leżał nadal na boku, podobnie jak ja. Drugą ręką obejmowałem go w pasie, przytulając do siebie. Jedną ze swoich dłoni ułożył na mojej szyi, co w pierwszej chwili wywołało u mnie przyjemne dreszcze. Zawsze lubiłem patrzeć na śpiących ludzi. Byli tacy cisi, spokojni, nie mogli cię zranić i ty ich też.
- Czuję się już całkowicie zdrowy - odparł nadal z zamkniętymi oczami. Westchnąłem.
- Długo nie śpisz? - zapytałem cicho. Nie chciałem mącić tej ciszy. Była taka nasza. Bliska i intymna. 
- Obudził mnie dreszcz. Nie wiesz może kto to był? - uniósł brew, ale nadal nie otwierał oczu. Nie podobało mi się to. Chciałem je widzieć, podziwiać.
- Hmmm... Nie mam zielonego pojęcia - powiedziałem poważnie.
- Od kiedy kłamiesz Milesie?
- Praktycznie odkąd zacząłem chodzić do gimnazjum.
- To okropne - skrzywił się.
- Chcesz mi powiedzieć, że ty nigdy nie kłamałeś? - nie odpowiedział. - Milczenie mówi samo za siebie.
- To nie tak... - zaczął się wyraźnie nie chciał kontynuować tematu.
- Nie musisz wyjaśniać. Pewnie jeszcze kiedyś o tym porozmawiamy... kiedyś... a może nie porozmawiamy. Pożyjemy zobaczymy... Przepraszam.
- Nie masz za co. W końcu chyba wszystko jest jasne... Nie?
- Tak - odparłem pewnie. - Jasne.
- To dobrze... - powiedział, jakby wzdychając. Jakby... nie... Mam urojenia, bo boję się, że on zacznie to postrzegać inaczej. - Pójdziemy gdzieś?
- Gdzie? Przecież ty jesteś chory! - zaśmiałem się, a on wreszcie otworzył oczy.
- Czuję się zdecydowanie lepiej i pewnie już nawet temperatury nie mam.
- Mam sprawdzić? - uniosłem brew, a on się najpierw delikatnie uśmiechnął, po czym stawał się on coraz szerszy.
- Możesz.
- Taki pewny jesteś?
- Bardzo - uśmiechnąłem się równie szeroko co on i przeturlałem się, lądując na nim, żeby sięgnąć po termometr. Zrobił się czerwony.
- Zboczeniec - zaśmiałem się.
- To nie tak... Ja...
- A myślisz, że jakbym tak dłużej poleżał, to byś nie utrzymał siebie na wodzy i dał mi jakieś nieco zboczone dowody zainteresowania moją osobą? - nie mogłem uwierzyć, że potrafił zrobić się jeszcze bardziej czerwony.
- Lubisz mnie zawstydzać? - zapytał smutno.
- Nie bardziej niż ty nazywając mnie słodkim - przeturlałem się na bok i usiadłem. Podałem mu termometr. - Jak będzie w normie, to pójdziemy tam, gdzie zechcesz.
- Propozycja nie do odrzucenia - usiadł i zabrał przedmiot z mojej dłoni.
- Wyczuwam ochotę zemsty... Może nie ochotę, co wręcz plan na zemstę.
- To prawda. Mam plan i to będzie słodka zemsta - uśmiechnął się zadziornie.
- Już nienawidzę tego słowa - mruknąłem, a on zaczął się śmiać. - Ty lepiej mierz tą temperaturę, a nie chichoczesz... chochliku.
- Że kto? - uniósł brew.
- No... chochlik... nie? - odparłem nieśmiało. - Zawsze tak moi rodzice mówili na Julesa i tak jakoś mi to pasowało do tej sytuacji.
- A ty zawsze byłeś pingwinkiem? - zaśmiałem się, a ja pokiwałem głową i rzuciłem się na materac, okrywając kołdrą tak, że było mi same oczy widać. - Teraz ma to sens.
- Nic nie poradzę, że prawie zawsze jest mi zimno. Nigdy nie chorowałem, tylko dygotałem i wszyscy myśleli, że mam gorączkę - tłumaczyłem dalej. - Mama nawet okrywała mnie dodatkowym, grubym kocem w nocy... Zawsze marzyłem, że dostanę taką piżamkę, w której nie będzie mi zimno.
- I co, dostałeś? - chyba naprawdę zainteresował się tym szczegółem.
- Nie... - westchnąłem. - No dobra dawaj już ten termometr.
- Proszę - podał mi go i z cierpliwością czekał, wpatrzony we mnie, aż powiem jaki jest werdykt. Przyjrzałem się skali, czyli tym małym cholernym kreseczkom. To ostatni taki termometr w domu, jednak ja, jako jedyny tutaj zresztą, nie wierzyłem tym elektronicznym. Westchnąłem.
- Nie wiem jak... ale masz temperaturę idealną...
- Mówiłem - uśmiechnął się.
- To... gdzie idziemy? - zapytałem niepewnie.

Joshua?
Poplose stroik pingwinka lub w ostateczności pikachu

Od Joshuy cd. Milesa

Objąłem spojrzeniem jego całą twarz, zwracając szczególną uwagę na delikatnie zmierzwione włosy. Byleby dalej od tych świdrujących oczu. Starałem się uniknąć ich wielokolorowej palety barw, która najpewniej jaśniała teraz milionem światełek. Nie mogąc jednak długo trzymać spojrzenia w jednym miejscu, spuściłem głowę, co okazało się jeszcze gorszym wyjściem. Widok jego mięśni działał podobnie jak oczy.
Odchyliłem usta by odpowiedzieć, ale ostatecznie tylko nabrałem głęboko powietrza do płuc, powoli je wypuszczając. To dla mnie była nowość. Nie lubię nowości. One w moim życiu przynosiły tylko same złe i coraz grosze chwile, rzeczy. Z każdą zmianą ciągnęła się fala innych zdarzeń, które wpływały na niekorzyść. A ja uczę się na błędach. Przynajmniej staram. Zmiany nie są dobre. Jedynie stabilizacja pozwala komuś na chociażby początek sukcesu. Zaczynam gadać jak Samantha i Jason. Boże... ja im właśnie przyznałem rację. A żeby tego uniknąć, tej cholernej świadomości i poczucia, że byliby usatysfakcjonowani, po prostu musiałem wynaleźć pomysł by o tym zapomnieć. I być może gorączka, którą przez rozgrzanie się, przez Milesa, przeszkadzała mi w racjonalnym myśleniu, to teraz czułem, że po prostu odbiera mi umysł. I to było dobre. Nic tak złego nie mogło mnie teraz uratować z sytuacji. W pewnej chwili chciałem aby wzrosła do granic. Ten pomysł jak na mój obecny stan, nie wydawał mi się wtedy taki zły...
Zacisnąłem szczękę z powodu delikatnych dreszczy, by zaraz ją rozluźnić i wydobyć z siebie słowa wyjaśnienia. Jednak i tym razem nie wypowiedziałem nic. Zbliżyłem twarz na tyle blisko by zamknął oczy. Jego usta były przyjemnie chłodniejsze, jakkolwiek można to określić. Mniej rozpalone od moich.
- To dla mnie nowe - przyznałem po chwili ciszy, zaciskając wargi, które od czasu oderwania się od jego ust, nadal znajdywały się całkiem blisko. Na tyle blisko, że mogłem bez problemu czuć jego wydychane powietrze przez nos i nabierać je przez usta do płuc. Nie wiem jak mu powiedzieć i wytłumaczyć, by nie odebrał tego źle. Niby miałem opanowane tłumaczenie. Niby robiłem to przez ostatnie lata swojego życia, a teraz nie jestem w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa.
Miles zmrużył delikatnie oczy, nawet nie ruszając z miejsca. Jak zwykle coś spieprzyłem. Znaczy... teoretycznie jeszcze tego nie zrobiłem... Cholerne przeziębienie, choroba, czy jak to inaczej nazwać. To wszystko jej wina. Zastanawiałem się jak jego pierwszy raz z chłopakiem wyglądał. Czy był tak samo raz spięty, raz rozluźniony jak ja teraz.
- To nie tak, że nic nie czuję... - przełknąłem ślinę, lecz w tej ciszy słyszałem nawet swój wewnętrzny jęk z powodu, że to tak kurewsko trudne wyjaśnić to wszystko - Jak na razie czuję, że dzięki tobie jeszcze bardziej wzrosła mi temperatura - uśmiechnął się. To znaczy, że jakoś rozładowałem narastającą atmosferę. Zepsucie tego byłoby porażką.
- Nie zmuszam cię do niczego - jego uśmiech poszerzył się. Będę w ramach nieświadomie odbudowywanej złośliwości mówił, że jest słodki. Chociaż to prawda. Jest naprawdę słodki - Dam ci tyle czasu ile potrzebujesz.
- To nie o to chodzi... Ja po prostu muszę potrafić... to nie kwestia chcenia... - pokręciłem głową, biorąc kolejny głębszy oddech wydychanego przez niego ciepłego powietrza - Ale, cholera Miles. Nie sądziłem, że utrzymanie siebie będzie tak trudne. Jeśli chcesz do tego doprowadzić, musisz dać mi niepodważalny powód abym nie śmiał przerywać, nie miał odwagi się odsunąć, a przede wszystkim nie myślał o konsekwencjach - nie zdawałem sobie nawet sprawy, że moje usta przy tym drżą, ale musiałem mu zdradzić jakąś ogólną instrukcję. Inaczej zacząłbym się sam wycofywać. I tylko osoba druga potrafi przywrócić mnie z powrotem do pionu - I po drugie, twierdzisz że jestem chory. Więc pozwól mi wyzdrowieć - westchnąłem i uniosłem kąciki ust - I nie zmuszaj do brania tego świństwa. Nie znoszę tabletek, lekarstw i innych bzdur, które niby pomogą mi wyzdrowieć. Są dla mnie... nieprzyjemne - sprawnie ominąłem ten temat, nad którym nie zamierzałem się rozwodzić. Pokiwał głową, choć doskonale wiedziałem, że to nie jest zgoda na moje słowa, lecz na to, że podążał ruchem mojej głowy, zjeżdżając spojrzenie na moje usta. To był kolejny delikatny ruch, który ciągnął mnie w stronę, w którą zdecydowałem się podążać. Miles w pewnym momencie odwrócił głowę ze spokojnym wyrazem twarzy, ale zdecydowanie nie podobał mi się ten ruch. Jeśli już mam się przełamywać to niech działa na moich zasadach.
- A ty dokąd? - moja dłoń wśliznęła się pomiędzy jego podbródek, mocno zaciskając palce na szczęce i odwróciła z powrotem w moim kierunku - To, że poprosiłem o co poprosiłem, nie powoduje jakiejś zmiany wszystkiego. Nadal mam słabość do tego uśmiechu i oczu - nie chciałem wypowiedzieć tego na głos. Te słowa należały tylko i wyłącznie do mnie, do mojego umysłu, który chyba kompletnie stracił rozum (co za niedorzeczność), mając odwagę zmusić mnie do oddania ich światu. A tym bardziej Milesowi. Jedyny plus sytuacji - moje policzki musiały być już na tyle rozgrzane, że po prostu nie widać było na nich żadnego śladu zawstydzenia. Za to chłopak rozpromienił się jeszcze bardziej. Nie wiem czy to odruchowo czy pod przyczyną moich słów.
- Pociągam cię? - zapytał całkiem prosto z mostu. Lubię szczerość i lubię to, że nikogo w pobliżu nie ma. To dawało mi jako tako pewność siebie. Której nie posiadałem w nadmiarze. Albo po prostu schowałem za głęboko w sobie. Uśmiechnąłem się zadziornie, oczekując właśnie takiego przebiegu spraw. W której to niejako mogłem przejąć kontrolę całkiem dyskretnie. Naciskając na jego kości szczęki, zmusiłem do odchylenia głowy. Powoli nachyliłem się nad jego uchem, otwierając usta.
- Nie mogę pozwolić aby twoje ego zbytnio się napompowało, bo inaczej nie mam żadnych szans przy tobie, dlatego nie odpowiem na to pytanie - wyszeptałem, składając pocałunek tuż pod płatkiem jego ucha, po chwili oblizując nieco zaschnięte usta - Ale żeby cię nie zniechęcać, powiem że może nie - musnąłem ich krawędzią jego ciepłą skórę niżej - A może tak - dałem nacisk na ostatni wyraz i przygryzłem zrobioną całkiem niedawno malinkę, przez co się naturalnie skrzywił. Zamierzony efekt otrzymany. Oparłem dłonie na jego ramionach i delikatnie popchnąłem do tyłu, sam utrzymując się na ręce i nie odrywając od jego szyi - Musisz mi kiedyś wybaczyć, że stać mnie tylko na tyle - wyszeptałem, znów wracając wyżej, na policzek obok ucha - I wiem, że chciałbyś więcej, nie ukrywajmy... - zacisnął zęby, bo poczułem ruch jego mięśni twarzowych - Dlatego masz prawo kiedyś zażądać ode mnie godnej zapłaty za dzisiejszą sytuację - nie wiem czy to choroba zabierała mi możliwość mówienia pełnymi zdaniami bez przerywania czy wszystko naraz, ale nie wychodziło źle. Przeszedłem po jego obojczykach na drugą stronę, tym razem, pieszcząc językiem skórę szyi po prawej. Właściwie to omijałem usta, ale chcąc mu w jakiś sposób jeszcze teraz podziękować, próbowałem w jakiś inny sposób rozpalić jego zmysły i sam przyzwyczaić się do tych nowości. Bo po pierwsze, nie zamierzam być taki jakim oczekiwaliby mnie Samantha i jej małżonek, a po drugie, czuję że po prostu to w jakimś sensie mój obowiązek abym już teraz zaczął mu wynagradzać.

Miles?
Opowiadanie nieco krótsze niż reszta, ale starałam się

Selekcja

Cóż, nie da się nie zauważyć, że ostatnio drastycznie spadła nam aktywność na blogu. Selekcja jest po to, aby dowiedzieć się, kto zamierza tutaj cokolwiek pisać.

Małe wytłumaczenie dla tych którzy przechodzą selekcję na naszym blogu pierwszy raz:
Po co to? Co ma to na celu?
Ma to na celu sprawdzenie kto jeszcze tutaj zagląda, a kto olewa akademię, a jego postać bezczynnie "leży" w zakładce.
Postaci nieobecne nie są usuwane z bloga!
W komentarzach po tym postem piszecie imię i nazwisko postaci. Jeśli nie macie gamila i nie macie jak zgłosić się pod postem - piszcie na howrse do graczki Cairenne
Macie czas do następnej niedzieli (czyli do 07.10). Po tym terminie postaci, które się nie zgłosiły zostaną usunięte z bloga. 

środa, 27 września 2017

Od Julesa cd. Milesa


- Czy mogę się wstrzymać od odpowiedzi? - Spytałem, otrzymując od Milesa kolejne mordercze spojrzenie.
- Nie - burknął, odwracając wzrok i wlepiając go przed siebie.
- Prawdziwy przyjaciele nie każą wybierać. - Szczerze? Powiedziałem to tylko dlatego, by się z nim podroczyć. Przecież zawsze uważałem go za najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Nigdy nie śmiałbym nazwać go złym przyjacielem. Był idealny pod każdym względem.
- Więc może nie jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi - odezwał się, a raczej wycedził swoją odpowiedź przez zęby.
- Miles, dobrze wiesz, że chcąc, czy nie chcąc, wybiorę pierwszą opcję. A wiesz dlaczego? Stawiając na drugą, nie wytrzymałbym zbyt długo bez ciebie. Naprawdę mi na tobie zależy, nie rozumiesz?
- To czemu jesteś tak? - spytał, już nieco łagodniejszym tonem.
- Taki, to znaczy jaki? - Odpowiedziałem, przypominając mu kawał, który królował w naszych rodzinach przez bardzo długi czas. Chłopak nie wytrzymał powagi i mimo zaciśniętych ust, parsknął śmiechem.
- Dokładnie taki, Jules - westchnął, próbując z powrotem przybrać poważną minę. - Nie odpowiedziałeś mi, jakie masz teraz plany.
- Dodałbym trzecią opcję. Wróćmy do akademika, wyrzucimy z siebie to co nam leży na sercu, sumieniu, czy cholera wie...
- Przecież właśnie to zrobiliśmy!  - Przerwał mi krzycząc, przez co przestraszył odrobinę konie.
- Nie drzyj się tak - mruknąłem, wywracając oczami. - Wracamy.
Miles niechętnie, ale mimo wszystko podążył za mną. Dojechanie na teren Morgan Univeristy zajęło nam około piętnastu minut, szybko odstawiliśmy konie do stajni i udaliśmy się w stronę mojego pokoju.
- Już się uspokoiłeś? - spytałem, zatrzymując się przy drzwiach i sięgając do kieszeni po klucz.
- Cały czas byłem spokojny - burknął, krzyżując ręce na piersi.
- Tak, oczywiście.
Coś czuję, że będzie to ciężka i długa rozmowa. Zdarzały nam się one bardzo rzadko, jednak zawsze po tym czuliśmy się o wiele lepiej... albo nie rozmawialiśmy że sobą przez dłuższy czas. Różnie bywało.
Gdy tylko otworzyłem drzwi, chłopak nagle nabrał energii i z niewielkim rozbiegiem, rzucił się na łóżko. Spojrzałem na niego spod zmarszczonym brwi, a ten jedynie poklepał dłonią miejsce obok.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, żebyśmy siedzieli tak blisko siebie - mruknąłem, niepewnie siadając obok niego. Miles rzucił mi tylko zirytowane spojrzenie i podparł głowę na zgiętej w łokciu ręce.
- Ty zaczynasz, czy ja? - Uniósł brwi.
- Trochę się tego nazbierało. Zacznij ty, jeżeli nie masz nic przeciwko.
- Okej, sprawa numer jeden, musisz w końcu zrobić coś ze swoją mamą. Nie wiem, czy powiesz ojcu, czy z nią pogadasz, żeby to zrobiła. W ogóle oni dalej się spotykają?
- Tak, musiałem powiedzieć o tym Camilli. Kilkukrotnie, gdy wracała do domu, widziała ich razem.
- Okej, więc i tak musisz coś z tym zrobić. Teraz masz jeszcze Camillę do pomocy. - Wziął głęboki wdech. - Sprawa numer dwa, pozbędziesz się tej pierdolonej broni i nie będziesz jeździł do takich miejsc, zrozumiano?
- Miles..
- Zrozumiano?!
- Okej. - Wywróciłem oczami. Z Milesem nie ma dyskusji, albo się zgadzasz, albo wypierdalasz. Może jednak nie powinniśmy o tym wszystkim rozmawiać. Obawiam się, że zamiast być lepiej, wszystko się pogorszy. Już czuję się źle, przez kolejne wspomnienie o ojcu, który wciąż żyje w nieświadomości, a ja.. wciąż go okłamuję. Nie mam zbyt dużego pola do manewru, znajduje się między młotem, a kowadłem. Co nie zrobię, będzie źle.
- Sprawa numer trzy, przestajesz mnie wkurwiać na wszystkie możliwe sposoby.
- Chyba nie potrafię - prychnąłem, co spotkało się ze zdenerwowanym wzrokiem Milesa. - To może jednak pojedziemy do tego klubu, co?


Miles?
Bardzo słabe, krótkie.. ale się poprawię. Troszkę mnie szkoła zawaliła, za długą przerwę zrobiłam i wypadłam z rytmu, ale będzie lepiej.

niedziela, 24 września 2017

Od Isabelle cd. Harry'ego

To było naprawdę miłe z ich strony, ale ubranie sukienki po całym dniu chodzenia, kiedy to zamierzałam na chwilę usiąść i zrelaksować się w pierwszych lepszych, zakupionych w tańszym sklepie spodenkach, miało dla mnie znaczenie. Gdy już zgodziłam się na sukienkę, mama była prze szczęśliwa. Tak jakbym nigdy żadnej na sobie nie miała i nigdy już nie zamierzała ubrać, a to jedyny moment by mnie jeszcze w jakiejś zobaczyć.
Ta kobieta jednak jest inna. Całkiem inaczej widzi rolę kobiety-matki, a także postrzeganie swojej córki. Bo która matka z jej pokolenia, kupiłaby czerwoną miniówkę dla swojej, co prawda już dorosłej, córki. Inne spodziewałyby się zakrytego dekoltu, długości do co najwyżej kolan, a czasem i ramion. I przede wszystkim stonowanego koloru. Ona jednak tak jakby twierdziła, że totalnie gdzieś ma te zasady i nadwyrężała je do granicy. Akurat rolę matki-psychopatki spełniał w jakimś sensie Nathaniel... może zamienili się rolami, albo co gorsza umysłem, kiedyś w dalekiej przeszłości?
- A co na to Rick? - uniosłam brwi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na widok rozpromienionej twarzy mamy.
- On nawet nie wie, poza tym zna się tak jak kura na sprzątaniu - kwieciste określenie, mamo. Nie powiem, że należałoby je zapisać w jakimś kolorowym notatniku - Ale nie podoba ci się?
- Nie, jest naprawdę śliczna - przejechałam rękoma po delikatnym materiale sukienki - Założę się również, że nie kosztowała mało, więc tym bardziej doceniam to - ujęłam jej dłonie w swoje i pocałowałam w policzek - Ale wiesz, że nie lubię takiego... - spuściłam spojrzenie, a kobieta natychmiast przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła, przerywając wypowiedź.
- Skarbie. Jesteś piękną kobietą i naprawdę te kompleksy z przeszłości... należą już do przeszłości. Przynajmniej powinny - podała mi buty, uśmiechając się przy tym chytrze. Spojrzałam na nie i głośno westchnęłam, zabierając od niej parę myszowatych szpilek.
- Jak się zabije to będzie twoja wina - założyłam je.
- Jak się zabijesz to wystarczy tylko zmienić udekorowanie na czarno i od razu będzie można zrobić stypę - widać i słychać, że udzielił jej się niesamowity humor. Rzuciłam jej groźne spojrzenie, a ona tylko roześmiała się i wyszła z pokoju.
A wiecie na kogo zwalę całą winę? Jest to osoba, na którą mogę zrzucić wszystko. I właśnie do niej pójdę, oświadczyć swoje niezadowolenie z racji spisku pomiędzy nią, a moją mamą. Pomimo tego, że byłam tak naprawdę szczęśliwa z tej niespodzianki. Zwyczajne działanie i logika kobiety.
Weszłam do pokoju, zaraz potem przypominając sobie o pukaniu. Tak dla zasady puknęłam dwa razy w drzwi, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Szarpnięcie klamki było wyraźnym znakiem i idealnym momentem na zaczęcie krótkiej rozmowy, której tematem miała być jedna, wielka konspiracja. Zdążyłam otworzyć jednak usta i wlepić spojrzenie w ogromny bukiet róż. Herbacianych róż. Czy to kolejne zdradzenie małej tajemnicy przez moją mamę? Jej wczorajsza obecność w tym pokoju była podejrzana, a znając jej umiejętności wyciągania prawdy i dawania jej ludziom, których lubi, nie jest żadnym problemem.
- Nie przypominam sobie aby w naszej zabawie padło pytanie o ulubione kwiaty - uniosłam brew, widząc jak chłopak uśmiecha się niewinnie i wzrusza ramieniem. I jak udało mu się je kupić, skoro przez cały dzień był ze mną? Czyżbym była tak rozkojarzona aby nie zobaczyć ogromnego bukietu? Czy też znalazł swojego wyręczyciela?
Zabrałam od niego róże z coraz szerszym uśmiechem i zaciągnęłam się ich zapachem. Właściwie to pachniały bardziej męskimi perfumami niżeli swoim własnym, naturalnym zapachem z kwiaciarni. Wcale mi to nie przeszkadzało - Dziękuję - uniosłam oczy. Jedyny plus wysokich butów to taki, że teraz w końcu nie musiałam patrzeć na niego z dołu - Będzie je trzeba wstawić do wazonu w pokoju, inaczej marnie z nimi, gdy Hugo i Howard się do nich dobiorą - odstawiłam je na łóżko chłopaka, aby wyjść i znaleźć gdzieś na dole dosyć duży wazon.
- A to nie wszystko - zatrzymał mnie i z tajemniczym uśmiechem sięgnął do kieszeni. Na chwilę znieruchomiał i zmierzył mnie spojrzeniem - Ale zamknij oczy - zmarszczyłam brwi - Stresujesz mnie, gdy tak patrzysz - roześmiałam się i skinęłam głową, opuszczając powieki. W tym czasie, nie odezwał się ani słowem, a to było niepokojące. Nie lubiłam gdy milczał. Wydawało się to co najmniej podejrzane, jak nie przerażające. Mogłam polegać tylko na słuchu, bo jeśli chodzi o zmysł węchu to został on dawno zawładnięty męskimi perfumami, na które niby jestem odporna.
Wzdrygnęłam się, gdy jego palce przejechały po mojej szyi, odgarniając włosy na bok. Coś zimnego dotknęło mojej skóry pomiędzy obojczykami.
- Jeszcze raz wszystkiego najlepszego - usłyszałam po swojej lewej - Możesz otworzyć oczy - odchyliłam powieki i od razu przejechałam opuszkami palców po cudownym naszyjniku. Dobra. Tych dwóch rzeczy nie mógł tak po prostu załatwić w pięć minut.
- Jest piękny, ale wiesz, że nie musiałeś tego kupować? - odwróciłam się z powrotem do niego, marszcząc brwi. O nie kochany. Oczka do góry. Podniosłam jego głowę. Automatycznie uniósł oczy.
- Tak lepiej - powiedziałam i zjechałam spojrzeniem na jego niezawiązany krawat, wzdychając. Nigdy nie zrozumiem tego. To podstawa, którą każdy mężczyzna powinien znać, tymczasem spotkałam tylu chłopaków, którzy tego po prostu nie potrafili zrobić, tymczasem żadnej kobiety - Ty jeszcze nie gotowy? Ja zdążyłabym się z trzy razy przebrać, pomalować i ogarnąć.
- Myślisz, że to takie łatwe? - obruszył się, jakbym zarzuciła mu właśnie kłamstwo albo nawet obraziła.
- Owszem, myślę że to takie łatwe - zrobiłam krok w jego stronę - Nathaniel też nie potrafił wiązać krawatu... do dziś mu nie wychodzi i uważam, że jakby się postarał to ładnie zrobiłby to. Jaki węzeł chcesz? - zadarłam głowę do góry.
- A to są tego różne rodzaje? - Issy, nie ma co się załamywać, ale śmiać też się nie możesz, bo wyjdzie, że urazisz jego męski pierwiastek osobowości.
- Zrobię ci prawdziwy węzeł angielski, tak żebyś całkiem nie opływał Australią. Tak zwany Windsor. Zapamiętasz? - pokręcił głową. Pokiwałam głową, przyznając. Po co miałby pamiętać? Zawiązałam go i wygładziłam brzegi garnituru.
- Już pięknie, cudownie i idealnie? - zmrużyłam oczy.
- Tak. Wyglądasz jak człowiek - odsunęłam się z dumną miną, a po chwili ktoś zapukał do drzwi, uchylił i zajrzał do środka. Odwróciłam się i posłałam Gabrielowi lodowate spojrzenie.
- Zamierzacie tu przesiedzieć cały wieczór czy w końcu łaskawie zejdziesz na dół? - oparł się o framugę.
- Twój pokój? Wypad, zajmować się gośćmi - wyciągnęłam rękę, powstrzymując uśmiech. Nie dałam mu dojść do słowa - No już, bo cię kopnę, a mam szpilki - podeszłam do drzwi. Gabriel podniósł ręce do góry  i odwrócił się, wychodząc. Usłyszałam jak tylko cicho się śmieje.
Zeszliśmy na dół, przechodząc przez długi hol domu, salon, aż dotarliśmy do wyjścia na ogród. Grupka przyjaciół? Mama chyba nie potrafi rozpoznać mniejszego przyjęcia od imprezy. Obgadam to sobie z nią nieco później.
Wychodząc, zignorowałam spojrzenie Nathaniela, który z daleka wbijał we mnie wzrok. Ten to potrafi być irytujący do granic. Aby uniknąć ostatecznej konfrontacji, wyszukałam wzrokiem znajomych twarzy, jednak nie zdążyłam zrobić kroku w stronę ludzi, gdy na moją szyję rzuciła się Alyssa, o mało nie przewracając. Jakby mogła to zaczęłaby piszczeć z radości, ale chyba obecność w pobliżu moich rodziców nieco przeszkadzała jej w okazaniu całej radości. Czasem potrafiła zachowywać się naprawdę dziecinnie, ale za to ją właśnie kocham.
- Issy! Wszystkiego najlepszego - nie oderwała się ode mnie nawet na chwilę. Powoli traciłam możliwości wzięcia powietrza do płuc, więc odpowiedziałam ciche "Alyssa, nic się nie zmieniło. Nadal jest mi potrzebne powietrze do życia". Brunetka odsunęła się z szerokim uśmiechem, ale po chwili zrobiła sztucznie poważną minę - Jestem na ciebie wkurzona. Nie odpisujesz mi - przewróciłam oczami.
- Kiedy wy zrozumiecie, że pomiędzy nami jest naprawdę dużo godzin różnicy i praktycznie piszesz do mnie w nocy? - uniosłam brew, co spowodowało tylko jeszcze szerszy uśmiech na twarzy dziewczyny.
- Niech ci będzie. Powiedzmy, że ci odpuszczam - odgarnęła włosy do tyłu i zatrzepotała rzęsami. Uśmiechnęłam się chytrze.
- A co jak ci powiem, że mam dla ciebie coś co sprawi, że będziesz mnie kochać jeszcze mocniej? - skrzyżowałam ręce na piersi, widząc jak Ali śmieje się głośno i spogląda na mnie nieprzekonana.
- To znaczy? - uniosła brew do góry, a ja odsunęłam się nieco na bok, odsłaniając tym samym Harry'ego.
- Obiecałam przywieźć coś ciekawego z Anglii... to przywiozłam kogoś - jej mina momentalnie spoważniała, a ona sama zamarła - Alyssa, poznaj Harry'ego...
- Stylesa, o mój panie drogi i jedyny - wiedziałam, że ją zamuruje.
- Zajmij ją czymś - wyszeptałam dyskretnie w jego stronę.
- Ale czym?
- Nie wiem, wymyśl coś - wzruszyłam ramionami - Wystarczy, że z nią porozmawiasz, a będzie jak w niebie. Pamiętaj, że to moja przyjaciółka, jedna z nielicznych, więc o szeroki uśmiech proszę. Ja tymczasem pójdę przywitać się z resztą - poklepałam go po ramieniu i odeszłam w przeciwną stronę. Nie wątpiłam, że sobie poradzi, bo zapewne Alyssa przebije go w rozmowie. Należała do osób, które potrafią w jednej chwili wydobyć z siebie więcej słów niż przeciętny człowiek. Tym samym zawsze podtrzymywała rozmowę, gdy chodziłyśmy jeszcze do uczelni. Szkoda, że poznałam ją dopiero później, gdy mama mnie przeniosła, a nie w poprzedniej szkole.
- Isabelle, najlepszego! - uśmiechnęłam się na widok Lucasa i reszty.
- Jesteście okropni. Jak mogliście zgodzić się na propozycję mojej mamy-konspiratorki? - oparłam dłonie na biodrach.
- Akurat twoja mama do nas nie dzwoniła... Organizatorem ferajny był Gabriel - spojrzałam na obok stojącego brata, który uśmiechał się zadowolony. Zmrużyłam oczy, kręcąc głową. Jeśli myśli, że mu podziękuję to niech poczeka kilka lat. Zanim wdałam się w rozmowę, mój wzrok powędrował po całym ogrodzie, wychwytując jakże ciekawy widok. Widok, na który aż przygryzłam wargę od środka i zamrugałam oczami. W rogu zobaczyłam Kendall, rozmawiającą z Nathanielem. I tu się zapala czerwona lampka, oznaczająca jej obecność.
Podeszłam do Gabriela, chwytając go za ramię i odciągając na bok. Posłałam przepraszający uśmiech w stronę Lucasa i zatrzymałam przy płocie.
- Co ona tu robi? - wbiłam spojrzenie w oczy młodszego brata, który niezbyt rozumiał o co mi chodzi. Cóż, stawiając siebie na jego miejscu, też bym nie rozumiała.
- Ale kto? - mimo tego, przewróciłam oczami, słysząc brak porozumienia między nami.
- Jakże ładna, denerwująca brunetka, która nie robi nic innego jak tylko mruga tymi słodkimi oczkami w stronę Nathaniela - odwróciłam się, mierząc jej podkreśloną sylwetkę poprzez założenie granatowej sukienki.
- Ona? - wskazał ruchem głowy na Kendall - Powiedziała, że jest twoją znajomą.
- Znajomą? - mimo zdenerwowania, miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Najgorsze jednak było to, że ani Gabirelowi, ani jak widać Nathanielowi, nie przeszkadzała jej obnosząca się tutaj egzystencja.
- I była u nas w domu - momentalnie mnie zatkało, a mój jeszcze delikatnie utrzymujący się uśmiech, całkowicie zniknął.
- Jak to była u nas w domu?
- Nie ma mowy - pokręcił głową - Nie bawisz się teraz i dzisiaj w detektywa. Nie wyciągniesz ode mnie ani słowa, szczególnie jeśli się dowiesz i wyniesiesz z tego jakieś konsekwencje - odwrócił się i skierował w stronę domu. Po pierwsze, nie bawię się w żadnego detektywa, po prostu che wiedzieć co ona robiła u nas w domu i skąd wie, gdzie mieszkam. A Gabriel to idealny materiał na wytłumaczenie mi tego wszystkiego.
Zatrzymałam go na samym środku, łapiąc pod rękę.
- Ale dlaczego ona tutaj jest? I z jakiej racji? Przecież... - w tym samym momencie poczułam jak ktoś dotyka mojego ramienia . Odwróciłam się i niemal natychmiast postarałam o szeroki uśmiech. Fałszywy, ale ważne, że był.
- Cześć Issy - więcej słodyczy w jednej osobie nie widziałam. A raczej nie słyszałam.
- Witaj Kendall - odpowiedziałam - Widzieć ciebie tutaj to jak niespodzianka - kochany braciszek wymknął mi się i uciekł, zostawiając tym samym mnie samą z tą chodzącą wykałaczką, której śmiech przed chwilą usłyszałam.
- Nie ukrywam, że również jestem zaskoczona - chyba tym, że jeszcze z tobą rozmawiam - Podoba ci się prezent? - mój umysł kazał powtórzyć sobie jej słowa, a lampka, która poprzednio tylko zabłysnęła czerwienią, teraz zaczęła mrugać. W szczególności zauważając, że żadnego jeszcze prezentu nie otworzyłam... prócz jednego.
- Issy - usłyszałam gdzieś z boku piskliwy głos Alyssy, która podeszła bliżej i uwiesiła się na moim ramieniu - Uwielbiam to, że pojechałaś do Anglii, a także...  spojrzała w bok na Kendall - Powiesz mi potem ile jeszcze znanych ludzi zdążysz mi przedstawić? - wyszeptała. Miałam ochotę przewrócić oczami, ale utrzymam resztki godności przy stojącej przede mną dziewczyną.
- Poznaj Alyssę Martin - podały sobie dłonie, a wkrótce po krótkiej wymianie kilku zdań, Kendall poszła w inne towarzystwo. Zabrzmiało źle, ale ja nie czułam z tego powodu ogromnej straty. Jak dla mnie to mogła znaleźć totalnie gdziekolwiek, byleby nie tutaj.
- Mogło być tak super... - westchnęłam.
- Jak dla mnie jest cudownie - trąciła mnie ramieniem.
- Nie zabiłaś mi przemówieniem Harry'ego? - spojrzałam na nią z uśmiechem. Posłała mi piorunujące spojrzenie. Uniosłam ręce do góry. Dobrze, dobrze... już się nie odzywam. Tym bardziej, kiedy Ali zaczęła krążyć wokół niebezpiecznego tematu jak niespodziewany powrót do Australii z towarzyszem. Trzeba było znaleźć jakiś ratunek aby uniknąć trudnych pytań.

Harry?

2158 słów

Od Lewisa C.D. Hailey

Lewdo chodzę do domu i od razu słyszę niewygodne pytania. To cholerne fatum jakieś, bo wyczucie czasu powinno dotyczyć rzeczy miłych, a nie denerwujących oraz wymagających wyjaśnień, a to właśnie takie było.
- Właściwie... - wszedłem do kuchni - to jutro, a maksymalnie za dwa dni.
- Szybka reakcja? - Rossi uniosła brew. Czyli usłyszały jak wchodziłem do domu.
- Powiedziałeś jej? - zapytała Hailey. Skąd ten pomysł? Chociaż z drugiej strony to logiczny pomysł...
- Po kolei... Zawsze musicie mi zadawać pytania na raz? - westchnąłem. - Tak, bardzo szybka reakcja i nie, tylko domyśla się, że to coś co jest w stanie ściąć mnie z nóg i to okraja zasięg możliwości, że tak powiem.
- Ale powiesz mi? - kobieta wykrzywiła usta we wrednym uśmieszku.
- Nie - mruknąłem i podszedłem do siedzącej przy stole Hailey.
- I tak się dowiem - prychnęła, po czym odwróciła się do nas plecami. Typowe zachowanie tej denerwującej osoby... Z drugiej strony jest kochana i doświadczona... Usiadłem obok Hail i sięgnąłem po jej dłoń. Kciukiem delikatnie rysowałem koła po jej zewnętrznej stronie. Dziewczyna niepewnie się uśmiechnęła.
- Gdzie byłeś? - zainteresowała się. - Miałeś wrócić...
- Musiałem w spokoju zadzwonić - odparłem łagodnie.
- I dlatego wyszedłeś aż na zewnątrz i zniknąłeś na tak długo? - zapytała Rossy.
- Owszem - westchnąłem.
- Co ustaliłeś? - zapytała Hail opierając głowę o rękę położoną na stole.
- A miałem coś ustalić?
- Nie oszukujmy się, to ty tutaj jesteś od logicznego myślenia oraz planowania. Zrobimy to, co powiesz - zapewniła mnie.
- Co się dzieje? - zapytała nagle Rossy, odwracając się i mierząc nas podejrzliwymi spojrzeniami. Popatrzyliśmy na siebie.
- Jestem w ciąży - odparła dziewczyna, mocniej ściskając moją dłoń.
- Jesteś... - nie skończyła. Spojrzała po nas, jakby usilnie się nad czymś zastanawiała. - To mów co zamierzacie - podeszła do stołu i usiadła z nami, bawiąc się ścierką w dłoniach.
- Nagły tryb "pomóc dzieciom bo zjebały sobie życie"? - prychnąłem. - Nic takiego nie jest nam potrzebne.
- Lewis - jęknęła Hail.
- To nie tak, Lewis - odparła Rossy.
- Ale tak myślisz... wszyscy tak myślą - mruknąłem. - Bo co? Bo młodzi jesteśmy? To nie znaczy, że zniszczyliśmy sobie życie i nigdy nie będę tego odbierał w ten sposób.
- Uspokój się - kobieta ucięła mój zawiązujący się dłuższy wywód. - Nie myślę tak. Moją najstarszą córkę urodziłam mając dziewiętnaście lat. Co prawda byłam po ślubie, ale mimo to byłam młoda. A moje życie bardzo mi się podoba.
- Nie kłam. Wiem, że chciałabyś mniej pracować - zachichotałem, a ona pokręciła głową.
- To kobieta w ciąży może mnie huśtawki nastrojów, a ty się zachowujesz jakbyś sam był w ciąży albo co najmniej okres miał - odparła, a ja puściłem głowę.
- Bo się cieszę - niepewnie na nią spojrzałem.
- To jest najważniejsze, bo na jej miejscu byłabym przerażona czekając na twoją reakcję.
- Ale... ale... - zacząłem. - To nieprawda! Jestem taki straszny i taki okropny? - spojrzałem na Hailey.
- Cóż... bałam się twojej rekacji. Nadal się boję, że nagle uzmysłowisz sobie, że będziesz ojcem, odpowiedzialnym na przykład za syna i znowu wpadniesz w jakąś paranoję... - przerwała. Chyba zrobiłem się blady jak papier. Cholera. Bo ona miała rację. Myślałem, że zaraz wpadnę w panikę i gdzieś ucieknę, schowam się w kącie, żeby nikt mnie nie znalazł.
- O mój Boże...
- Lewis... ale głupia jestem, spokój - chciałem wstać, ale pociągnęła mnie w dół.
- Ja wcale nie jestem przerażony - pokręciłem głową.
- Nie. Skądże - przewróciła oczami. Jak ona bardzo tego nie rozumie. - Przecież ty to nie twój ojciec.
- I znowu ta dyskusja bez sensu - puściłem jej dłoń i schowałem twarz w dłonie. - Ja to wiem, ale to nic nie zmienia. Będę przerażony, dopóki się i upewnię się w czymś.
- A tak jaśniej? - zapytała.
- Plan jest taki - przetarłem dłońmi twarz i spojrzałem na nie. - Ciocia nie odbiera, ale jutro, pojutrze ma wrócić. Muszę z nią porozmawiać. Rozmawiałem z wujkiem i dziadkami.
- Lewis... - zaczęła.
- Wiem, miałem być cicho, ale to było ważne, a oni nie rozgłoszą tego połowie świata - przerwałem jej. - Jak porozmawiam z ciocią, to wrócimy do Anglii. Najpierw pojedziemy do twoich rodziców, tam zostaniemy na chwilę... I... nieważne. Później pójdziemy do Morgan i odejdziemy z uniwersytetu. Możesz się przenieść na inny, nie zabronię ci tego.
- A ty?
- Właśnie po to dzwoniłem do wujka. Na razie on da mi pracę. Znam trochę języków, więc problemem nie będzie dla mnie znalezienie pracy szczególnie po pracy u niego, a że mamy różne nazwiska, to nikt nie domyśli się, że to firma mojego wujka. Przydałyby się studia, ale mogę je zrobić za ocznie. Będziemy ustatkowani. Tylko jest problem...
- Jaki?
- Firma jest w Dublinie. Więc musielibyśmy wyjechać z Anglii do Irlandii.
- I wtedy moglibyśmy mieszkać u twoich dziadków i po to do nich dzwoniłeś - pokiwałem głową. Wszystkiego się domyśliła. - Kiedy to wymyśliłeś?
- Na poczekaniu... a dokładniej kiedy czekałem na wyniki testu - przyznałem. - Miałem wrażenie, że o niczym nie myślałem, a w podświadomości układał mi się ten plan. Myślę, że nie jest on jakoś bardzo beznadziejny.
- Ja natomiast myślę, - odezwała się wreszcie, bo długiej jak na nią chwili milczenia, Rossy - że to jest całkiem dobry pomysł. Będziesz mógł część pracy wziąć do domu i pomóc. Twoi dziadkowie, to doświadczeni ludzie, którzy też wam pomogą.
- I będę miał blisko Aleksandra - uśmiechnąłem się.
- Właśnie. Jednak mam dziwne wrażenie,  - zmrużyła oczy - że chcesz popełnić jedno znaczące głupstwo.
- Jakie głupstwo? - zdziwiła się Hailey i zmarszczyła brwi.
- Powiedział, że zatrzymacie się u twoich rodziców na chwilę i chciał coś dodać, jednak urwał - będę kiedyś musiał zabić tą kobietę. Kolejna zbyt inteligentna, która tylko sprawia problemy. - A co on może dodać w pobliżu twojego dony?
- Ty chcesz do nich iść?! - krzyknęła Hailey.
- Nie... znaczy... tak... znaczy... - zacząłem się jąkać.
- Masz mi natychmiast obiecać, że tego nie zrobić, że nie pójdziesz do nich, kiedy tylko nadarzy się okazja, bo ja gdzieś wyjdę, albo pójdę spać. Jasne?!
- Jasne... Tylko nie krzycz - odparłem cicho.
- Dlaczego? - zdziwiła się ponownie.
- Bo nam się dziecko stresuje - mruknąłem.
- Kochanie... ono jest za małe - zaczęła się śmiać.
- Tak, tak... ale się już stresuje. Więc nie krzycz - spuściłem głowę, a ona potargała moje włosy.
- No dobrze, nie będę. Teraz twoja kolej.
- Obiecuję, że do nich nie pójdę - odparłem, do podłogi.
- Proszę ładnie to powtórzyć, patrząc mi w oczy - powiedziała, a Rossy zachichotała. To się dobrały. Chcąc nie chcąc uniosłem głowę, spojrzałem w te śliczne oczęta i powtórzyłem moje wcześniejsze słowa. Zaraz potem jednak zaświtała mi myśl... kusząca myśl. Mianowicie musieliśmy choć na jedną noc zostać w Morgan. Jeśli wystarczająco wcześnie wstanę, a z tym problemów nie mam, to niezauważenie pojadę do Londynu. Nie pójdę do nich. Tylko pojadę... a co się tyczy tej liczby mnogiej "ich" to się jeszcze poważnie zastanowię...

Hailey?
Wracamy kociaku <3

piątek, 22 września 2017

Od Hailey cd. Lewisa

Nie wiem jak miałam to określić. Przez moment starałam się wyobrazić sobie to wszystko. Próbowałam wmówić, że to mi się tylko wydaje.
Nie jestem gotowa. Ani na dziecko ani na związane z nim obowiązki. Poza tym... ja nie chcę niczego zmieniać, a ciąża właśnie to zrobi. Obróci nasze życie do góry nogami i rozkaże poddać się pewnym zasadom.
Usiadłam na szafce i oparłam z głośnym westchnięciem głowę o ścianę. Bawiłam się testem ciążowym. Nie chciałam wychodzić, ale też nie chciałam tutaj zostać. Odgarnęłam włosy ręką do tyłu, ostatecznie decydując się na opuszczenie miejsca, gdzie dorwała mnie prawda.
Nie wiedziałam co myśleć. Przez moment po prostu nie myślałam, starając się zepchnąć wszystko na drugi plan i zająć umysł czymś innym. Spanikowałam. Inaczej tego nie da się określić.
A on potrafił naprawdę dobrze grać. Okazywał spokój, który oddziaływał na mnie, mimo tego wiedziałam, że trzęsie się w środku. Ja nie potrafiłam jednak trzymać już takich emocji wewnątrz i po prostu czułam jak przez moje ciało przechodzi dreszcz. Miałam wszystko zaplanowane. A teraz niektóre z nich runęły i prawdopodobnie nigdy nie wrócą. Dobre strony? Obecnie ich nie widzę.
- O nie. Tylko mi nie mdlej, bo wtedy całkowicie puszczą mi emocje - uśmiechnęłam się, ociężale unosząc kąciki ust - A co do poinformowania świata o tym wszystkim to poczekajmy jakiś czas... Nie chcę tego wszystkiego... no... rozumiesz? - westchnęłam, rysując po niewielkich zagięciach jego bluzki, jakby w zamiarze całkowitego wyprostowania jej. Skinął głową i choć nie widziałam tego bezpośrednio, to poczułam jak zaraz potem wzdycha głęboko - Poradzimy sobie - próbowałam powstrzymać narastające u siebie napięcie siedzenia w ciszy. W tym się różniliśmy. Lewis wolał posiedzieć w ciszy, wszystko przemyśleć, samotnie ocenić i dopiero działać. U mnie natomiast sprawa przybierała inny obrót. Wokół musiało się coś dziać, wdrążenie w ciszę było dla mnie czymś co tylko pogłębiało problem, z którego nie mogłam wyjść. Jednak teraz dałam mu pole do tego. Być może było za wcześnie na jakiekolwiek nowe postanowienia, ale zawsze można je odhaczyć za wczas.
- Oczywiście - odezwał się po jakimś czasie - Mało nas życie zaskakiwało?
- Ciebie może tak. U mnie wygląda to nieco inaczej... - zamknęłam oczy, przypominając sobie po kolei wydarzenia - I wnioskując, to twoja wina - spuścił głowę na znak, że mam kontynuować - Przez ciebie to nabrało innego obrotu, może nawet sensu i wcale nie stwierdzam, że to źle. To cudowne... i zarazem wspaniałe - uniosłam delikatnie głowę i ucałowałam w policzek - Dziękuję za to, że się starasz, choć wiem, że to nie łatwe - odwrócił powoli głowę i spuścił spojrzenie z moich oczu na usta. Z powrotem oparłam skroń o jego ramię, wdychając świeży zapach męskich perfum - Nigdy tego nie mówiłam szczerze nikomu... prócz rodziców rzecz jasna, ale kocham cię... całą swoją złośliwą i denerwującą duszyczką - wiedziałam, że się uśmiechnął. A może w tej sprawie są jednak plusy? Przecież mam obok kogoś kto wspólnie ze mną to przeżywa. Nieco inaczej, ale razem wkopaliśmy się w ten dołek. Złe określenie... po prostu sytuację. 
- O której dzisiaj wstałeś? - spytałam cicho, nadając chwili niejednorodnego znaczenia.
- A jaki to ma związek ze wszystkim? - odpowiedział tak samo cicho, rysując palcami po moich plecach.
- Nijaki. Próbuję dyskretnie i bardzo łagodnie zmienić temat, póki jeszcze mogę go omijać - wzruszyłam ramieniem, czując na sobie jego spojrzenie, które nie okazywało ani pochwalenia, ani też nie było wielce pretensjonalne. Właściwie to uważam, że obydwoje nie chcemy zbyt szybko o tym myśleć. Pośpiech tylko powoduje narastanie stresu, a ja miałam go od jakiegoś czasy zbyt dużo. Pomyśleć, że jeszcze wracamy do Morgan...
Morgan. Szkoła. Nauka.
- O ósmej czterdzieści - odpowiedział, a z moich ust wydobył się śmiech.
- Nie wierzę - pokręciłam głową - Nawet ty nie możesz wyleżeć tyle godzin w jednym miejscu - uszczypnął mnie delikatnie w bok. Ja mam pojęcie o swojej czasem okazywanej szczerości, ale to było żartobliwie. A przynajmniej miało tak brzmieć. Być może wcale mi się to nie udało.
- Wstałem wcześniej, fakt. Ale nie oznacza, że musiało to nastąpić o piątej czy szóstej, tak jak miewasz czasem zauważać, nie raz niezgodnie z prawdą - mruknął.
- Chociaż raz chciałabym wstać pierwsza albo chociażby w tym samym czasie co ty. Taka miła odmiana.
- Nie miałbym serca cię budzić tak wcześnie. Zbyt piękny widok - zmarszczyłam delikatnie brwi.
- No wiesz... też się na ciebie popatrzę... kiedyś... jak już na siłę pozwolisz mi wstać wcześniej - zachichotał, wypuszczając powietrze z płuc.
- Spójrz na plusy. Masz gotowe śniadanie, obsługę i jakże cudowne poranki.
- Prócz tego...
- Też jest cudowny. Tylko po prostu nabrał innego znaczenia - zadziwiło mnie to jego pozytywne nastawienie. Aż nienaturalnie, ale podobało mi się. A to był dowód na to, jaki zmienny potrafił być. Zmienny w innym znaczeniu tego słowa. W tym lepszym.
- To znaczy, że będę musiała się przyzwyczaić do mojego pozytywnie nastawionego partnera? - to było coś w rodzaju pochwały.
- A nie chcesz?
- Mi ten układ niezwykle pasuje. Skąd ta nagła zmiana? - wzruszył ramieniem. Dobrze, nie będę drążyć.
Dzisiaj nie mogłam spać. Ta nocka była jedną z dłuższych. Nie najgorszych, ale też nie należała do najprzyjemniejszych. Dlatego teraz z chwilą uczucia spokoju, przymknęłam oczy. Jeśli zasnę to będzie pierwszy raz kiedy w dzień, a nawet rano, położę się jeszcze na chwilkę. Być może mój organizm stwierdził, że przyda się jeszcze chwila snu, albo czegoś w rodzaju odpoczynku. Chłopak czekał w bezruchu, mając zapewne chwilę dla siebie i swoich myśli. Mimo tego, nie czułam już tak ogromnego napięcia jak wcześniej. Nie byłam też w stanie otworzyć oczu i spojrzeć na test, który leżał gdzieś obok. Właściwie to cieszyłam się, że w tamtej chwili stracił on znaczenie. Byłam skupiona na czymś innym.
- Dokąd idziesz? - zapytałam, gdy poczułam jak wygodnie układa mnie na łóżku i delikatnie pochyla się.
- Na dół. Przyjdę, a ty odeśpij ranek - kiwnęłam głową. Usłyszałam jak cicho zamyka drzwi i schodzi po schodach.
~*~
Nie spałam za długo, ale tyle wystarczyło mi aby w jakimś znaczeniu zmienić nastawienie do tego dnia. Będzie dobrze. Powoli podniosłam się do siadu i zagarnęłam włosy do tyłu. Matko, czy można być tak śpiącym o godzinie jedenastej? To nie było normalne.
Usiadłam na skraju łóżka, przeciągając się. Wnioskując po gładkiej powierzchni pościeli wcale nie wrócił tak szybko jak mówił, albo nawet nie zdążył. Wstałam, od razu schodząc po schodach na dół. Nie zastałam tam Lewisa, ale Rossy, która wytrwale i uparcie pełniła wartę, mimo tego, że wspominano jej o zrobieniu sobie wolnego. Usiadłam przy stole, przysuwając sąsiednie krzesło bliżej i opierając o nie nogi. W ciszy obserwowałam kobietę, która mogłoby się wydawać, że nie zwróciła wcale uwagi na mnie. Nie żebym czuła się z tym jakoś źle. Większość rozmów z nią była krótka i co jeszcze dziwniejsze, to nie ja zaczynałam konwersację. Teraz to była kwestia przyzwyczajenia. Normalne wejście do kuchni i zajęcie się sobą.
- Ciężki ranek? - spytała, a ja jak na zawołanie uniosłam wzrok ze swoich dłoni. Ciężki? To mało powiedziane. Dosyć... niespotykany.
- Trochę - skrzywiłam się, zastanawiając nad odpowiedzią.
- Nie wyspałaś się - stwierdziła, odwracając się w moją stronę.
- To aż tak widać? - kobieta rozpromieniła się jeszcze bardziej i pokręciła głową.
- Instynkt - odpowiedziała - Mam trochę życia za sobą - spojrzała na mnie wymownie. Uśmiechnęłam się delikatnie rozbawiona, wiedząc co ma na myśli.
- Nie... to znaczy... - zacisnęłam usta, dobierając słowa do odpowiedzi - Zrobiliśmy sobie przerwę w tym... - i raczej szybko do tego nie wrócimy.
- Co do przerwy... napijemy się herbaty - postawiła przede mną kubek, sama siadając naprzeciwko - Pani Lennox niedługo wraca, a to oznacza, że zapanuje tu znowu czystość ponad wszelkie granice - oparła ręce na blacie stołu. Ja natomiast objęłam palcami białą porcelanę i uniosłam do góry, wdychając przyjemny zapach zielonej herbaty.
- Nie rozpanoszyłam się po domu tak jak myślałam - obydwie zaśmiałyśmy się jednocześnie - Poza tym pilnuję by moje ubrania, akurat w tym przypadku bielizna, nie gubiła się po całym domu - właśnie posłodziłam zieloną herbatę. Nigdy nie nie dodawałam do niej cukru, ale nie smakowała najgorzej.
- Jest tu porządek - stwierdziła, na potwierdzenie kiwając głową i rozglądając się po pomieszczeniu.
- Kiedy go nie było? - uniosłam spojrzenie znad herbaty.
- Gdy pani Lennox wyjeżdża i napatoczy się grupka przyjaciół? - odpowiedziała z wyczuwalnym westchnieniem, może nawet rozbawieniem? Tak czy inaczej, wywołało u mnie cichy śmiech.
- Rozumiem - przyznałam jej rację - Ale na każdego można wymyślić odpowiedni patent - uśmiechnęłam się, po chwili dodając ciszej - Szczególnie jeśli chodzi o faceta - puściłam jej oczko i usłyszałam w tej samej chwili dźwięk zamykanych drzwi od domu.
- Kiedy chcecie wyjechać? - niespodziewanie mnie zapytała. Na to pytanie nie znałam odpowiedzi, albo po prostu nie byłam jej pewna. Zapewne gdyby wszystko było "po staremu", wróciłabym do akademii dziś czy jutro, ale nie chcę odpowiadać ani podejmować decyzji bez Lewisa. Szczególnie w przypadku gdy miał jakieś inne plany. Szczerze mówiąc, to liczyłam na to. Sama nie wiedziałam za co tak naprawdę się zabrać na sam początek.

Lewis?
Bardzo spóźnione, ale wynagradzam ci to długością ♥

1511 słów

czwartek, 21 września 2017

Od Milesa C.D. Joshuy

Brano. Dzień. Cholera czemu nie zasłoniłem tego okna?! Usiadłem przecierając dłońmi twarz, aby później zerknąć w stronę powodu mojego cierpienia. Grzało słoneczko, a po wczorajszym chłodzie nie było nawet śladu. Rozejrzałem się za bluzą, jednak znalazłem telefon i z niezadowoleniem stwierdziłem, że dawno powinniśmy być z Joshem w drodze do Swansea. Wciągnąłem na siebie jakieś spodenki, żeby nie latać w samych bokserkach. Powolutku podreptałem na korytarz, po czym skierowałem się do pokoju, który aktulanie zajmował. Byłem tak zaspany, że myślałem tylko o tym, żeby się położyć. Obijałem się o każde drzwi i ściany, aż dotarłem we właściwe miejsce. Klamka nie stawiała oporów ciężarowi mojej bezwładnej dłoni, więc ukazał się przede mną nieco ciemniejszy pokój niż mój. Kiedy wszedłem w moje nozdrza uderzył zapach jabłek i czegoś jeszcze... mięty? Chyba tak.
- Josh - odparłem chrypiącym zaspałym głosem. - Musimy iść.
Zero reakcji. Położyłem się na boku na łóżku, tak że mogłem spod moich na wpół przymkniętych powiek patrzeć na śpiącego chłopaka. To był naprawdę piękny widok. Taki codzienny i zwykły... Czy nie one właśnie decydują o naszym szczęściu? Dla mnie tak. Dłonią pogładziłem go po policzku, był gorący. Delikatnie mnie to zaniepokoiło, dotknąłem jego czoła, a później wziąłem za dłoń.
- Tak bez wcześniejszego obudzenia mnie? - wychrypiał.
- Jesteś rozpalony - odparłem, a on zachichotał.
- O tobie też bym mógł to powiedzieć.
- Rozpalony, a nie napalony, ty głupi ty - zaśmiałem się i wyciągnąłem, żeby go pocałować w policzek.
- Aa... to zdecydowana różnica - pokiwał głową pokasłując między słowami.
- Jesteś chory.
- Nie prawda - mruknął.
- Przecież widzę - przewróciłem oczami. Niektórzy to muszą utrudniać życie, jeśli idzie o leczenie...
- Tylko ci się wydaje... - chwila kaszlu. - To kiedy wychodzimy?
- Nigdzie cię nie puszczę chorego - podkreśliłem ostatnie słowo.
- A jeśli ja się nie zgodzę na ograniczenie mojej wolności? - zapytał po chwili, unosząc brew. Westchnąłem. No i weź tu z takim gadaj. Należało go jakoś przekonać, tylko jak? Przyłożyłem głowę do poduszki i uporczywie wpatrywałem się w jego policzek chcąc coś wymyślić.
- A... - zacząłem niepewnie. - A jeśli cię przekonam?
- Przekonasz? Niby jak?
- Hmmm... - zamyśliłem się na sekundę. - Rodzice niedługo wychodzą, tata miał dziś na później do pracy. Będziemy trochę sami, bo mama ma dzisiaj krótszą zmianę...
- Mów dalej - zachichotał. Przysunąłem się do niego i pocałowałem jego szyję.
- A jak ci obiecam striptiz to zostaniesz? - zamruczałem. To właściwie nie była poważna propozycja. Musiałem się bardzo skupić, żeby nie zacząć się śmiać.
- Ale mimo to twierdzę, że nie jestem chory... - moje oczy szerzej się otworzyły.
- Zostaniesz? - zapytałem nie mogąc w to uwierzyć.
- Tylko musisz być bardzo przekonywujący Miles, bo inaczej zmienię zdanie - westchnął.
- Postaram się jak tylko mogę - ponownie sięgnąłem ustami do jego szyi. To zaskakujące, że właściwie o niczym konkretnym wtedy nie myślałem. Próbowałem łapać się jednej myśli, jednak one nadal gnały naprzód, a ja zostawałem z tyłu. Jakby on odbierał mi umiejętność myślenia. Wiedziałem, że nauczę się tego od nowa, ale tym razem nie miałem tyle czasu co z Adrienem. - Dostaniesz piękną lekcję anatomii w praktyce - zaśmiałem się, a on ze mną.
- Mam nadzieję, że jesteś dobrym nauczycielem - odparł mocniej opatulając się kołdrą.
- Jak na razie nie narzekasz - wzruszyłem ramionami. - Więc chyba nie jest źle.
- Zobaczymy później... - odparł cicho. Miał ponownie zamknięte oczy. Przeleżałem chwilę w ciszy, a on chyba zasnął. Ostrożnie wstałem, ale przy drzwiach dobiegł mnie jego głos. - Dokąd idziesz?
- Do kuchni po jakieś jedzenie, ciepłą herbatę i leki - odparłem, opierając się o drzwi. - A ty śpij, dobrze ci to zrobi.
- Coś innego dobrze mi zrobi - uśmiechnął się.
- Ty chyba naprawdę masz gorączkę - odparłem z troską, a po chwili się roześmiałem. - Zaraz wracam, nie uciekaj nigdzie.
- Dobrze - odparł cicho, a ja zniknąłem za drzwiami.
Na dole spotkałem mamę, która po zdaniu przeze mnie relacji o zdrowiu Joshuy, dała mi jakieś dwa opakowanka leków, które miały go postawić na nogi do jutra. Okazało się, że zrobiła na śniadanie naleśniki, więc mi zostało tylko zwinąć ich cały talerz i przygotować rozgrzewającą herbatkę z cynamonem. Po drodze dała mi bluzę do ubrania, jednak nie miałem czasu jej zapiąć. Wszystko to po pięciu minutach w magiczny sposób, ponieważ mało nie przewróciłem się na schodach, znalazło się w pokoju, w którym leżał chłopak. Od razu kiedy wszedłem, otworzył oczy. Nie byłem wstanie zamknąć drzwi, bo nie miałem ręki, a ta cholera ku mojemu niezadowoleniu podniosła się, żeby mi pomóc. Krzyczę do niego "Do łóżka ancymonie cholerny!", a to mi się w oczy śmieje i mówi, że jestem słodki. Oczywiście reakcja najlepsza z możliwych - zrobiłem się czerwony.
- Dlatego tak zawsze reagujesz na to stwierdzenie? - zaśmiał się i jakby nagle sobie przypomniał o zasadach, zaczął przepraszać.
- No i stary Josh powrócił - prychnąłem, a on spuścił głowę i usiadł na łóżku. Usiadłem obok niego, podałem mu kubek, po czym okryłem jego ramiona kołdrą. - Po prostu wiąże to ze sobą wspomnienie, przez które jestem w stanie od razu zapaść się pod ziemię.
- To mam go nie używać - pokiwał głową, jakby chcąc siebie w tym utwierdzić.
- Nie... znaczy... to nie tak - zacząłem się plątać. - Znaczy jeśli chcesz to możesz używać...
- Tak? - zerknął na mnie spod grzywki, która opadła mu na czoło. Delikatnym ruchem zgarnąłem je do tyłu, czując że to coś naturalnego, jednak zarazem w pewien sposób czułego, to może być jednym z tych szczegółów, które przyzwyczają nas do siebie. Niestety ja zwyczajnie chciałem to zrobić i coraz boleśniej dociero to do mojej podświadomości.
- Jasne - kąciki moich ust powoli uniosły się do góry, a po chwili rozchyliłem wargi pokazując zęby.
- Masz czarujący uśmiech - odparł cicho. Zdziwiło mnie to i nadal się uśmiechając mrużyłem oczy. Mogłem to wytłumaczyć tylko gorączką, ponieważ Josh zazwyczaj nie prawił komplementów. Nie powiem, że jego słowa mi się nie podobały, ale wolałbym, jakby mówił je także, kiedy jest zdrowy. Upił trochę herbaty i ponownie na mnie spojrzał. Właściwie nie wiedziałem co odpowiedzieć.
- Dziękuję? - to zabrzmiało niestety bardziej jako pytanie, jednak brązowooki zbytnio się tym nie przejął. Odstawił kubek z nadal dymiącym napojem na szafkę nocną.
- Nie ma za co - odparł przybliżając się do mnie. Pochylił się ku mnie i złożył delikatny pocałunek na moim odkrytym obojczyku. - To co z moim striptizem?
- Rodzice jeszcze nie wyszli - szepnąłem, odchylając wbrew woli głowę, na bok. Pocałował moją szyję, jednak na tyle lekko, że ledwo to poczułem, a zarazem na tyle mocno, żebym poczuł... i było to cholernie miłe uczucie.
- A kiedy wyjdą? - zapytał.
- Za jakieś kilkanaście minut, mają niedaleko do pracy - wyjaśniłem z nadal odchyloną głową i przymkniętymi oczyma. - Będzie słychać zamykanie drzwi.
- A gdzie jest Raven?
- Wyszła ze mną na dół, więc prawdopodobnie... - przerwał mi krzyk mamy, że wychodzą, a po chwili charakterystyczny dźwięk zamykanych drzwi. - Jest na dworze.
- Wyszli?
- Tak - pokiwałem głową. Kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, jego usta były wykrzywione w uśmiechu, a oczy błyszczały, choć pewnie gdybym o to zapytał, to by zaprzeczył. Właściwie to najbardziej chciałem zobaczyć jego reakcję. Móc na niego patrzeć, pochłaniać najmniejsze szczegóły, aby je zapamiętać i jeszcze nie raz wykorzystać. Stanąłem przed nim, jednak w pewnej odległości i nucąc jakąś piosenkę zacząłem przed nim tańczyć, rozbierając się przy okazji. Chłopak na początku zaczął się śmiać, jednak później oparwszy się bokiem o poduszki tylko na mnie patrzył. Dosyć nowy widok oraz gorączka zadziałały w zaskakujący sposób, miał wypieki na twarzy, a myślałem, że u takiego eskimosa jak on, to niemożliwe. Kiedy zostałem w samych bokserkach podszedłem do niego i klęknąłem. Pozbyłem się jego koszulki, w czym mi zresztą pomógł. Zmusiłem go, aby się położył, a sam zawisnąłem nad nim.
- Świetnie tańczysz - odparł. - A ja pewnie czerwienię się jak...
- Jak głupi? - dokończyłem za niego, chichocząc. - To zdecydowanie słodka reakcja - pocałowałem jego policzki, które nadal płonęły.
- To co z moją lekcją anatomii? - uniósł brew.
- Skoro twierdzisz, że wcale nie jesteś chory, to musimy się zamienić miejscami - złapałem go tak, że przewracając się na plecy, Josh powędrował nade mnie. Krążył po moim ciebie. - Spokojnie, oprzyj się. To trochę inaczej jak z dziewczyną, bo ja tak szybko się nie połamię - w chwili kiedy oparł się jednym biodrem o mnie, spiąłem się. Jednak to zaraz przeszło. Właściwie to nie wiedziałem dlaczego tak mam, po prostu potrzebowałem ułamka sekundy na przełamanie. Nawet z Adrienem sporo mi to zajęło.
- Wszystko dobrze? - Josh zareagował od razu.
- Doskonale - szepnąłem. - No to musisz poznać podstawy, jakimi są usta... - podniosłem się, wplątując place w jego włosy i przyciągając go do siebie. Nasze pocałunki były jakby nieśmiałe. Chciałem dać mu przestrzeń, byłem delikatny, co zauważył i dosyć niepewnie, ale pogłębił pocałunek. Właściwie to nie miałem pojęcia jak go ośmielić. Bałem się, że go zniechęcę, albo co gorsze przestraszę. Nie chciałem tego. W końcu jeśli próbuje, to musi to czuć tak jak ja, musi mu czegoś  brakować w normalnym, zwykłym związku z kobietą. Tak? Więc jakbym go przestraszył to pewnie niejako automatycznie wepchnąłbym go w jakiś kolejny beznadziejny związek, w którym byłby tylko z poczucia obowiązku i który codziennie by go unieszczęśliwiał.
- Bardzo interesujące te usta - powiedział łapiąc oddech.
- Inne interesujące rzeczy to na przykład całe ciało - ująłem jego dłoń, aby nią przesunąć wzdłuż mojego boku, aż do biodra. - Czujesz?
- Czuję - uśmiechnął się. Z biodra powędrowałem przez mięśnie brzucha na tors. - Wiesz... masz zajebiste mięśnie - odparł nagle, pochylając się. Zaczął składać na nich pocałunki. Wtedy już całkowicie się odprężyłem.
- Mam prośbę... - powiedziałem nie pewnie czekając aż się podniesie. Jednak on tylko mruknął. - Bo... przygryź skórę - przerwał, wiedziałem że spojrzał na mnie, lecz zaraz potem spełnił moje słowa. Dotyk jego warg zaczął się mieszać z przyjemnym, króciutkim bólem ugryzienia.
- Mów - szepnął.
- Wiesz, że mam ciekawą szyję i obojczyki? - zaśmiałem się.
- Tak? Muszę obejrzeć - stwierdził i powędrował do nich ustami. Przygryzłem wargę czując jak robi mi malinkę na obojczyku. Będę musiał chodzić w koszulkach. - Nigdy nikomu ich nie robiłem... to dziwne... ale fajne.
- Teraz masz okazję zrobić ile chcesz - zapewniłem go. Tak więc zrobił ich kilka na obojczyku i torsie. Było miło, myślałem, że zaraz to minie, kiedy Joshua z chytrym uśmieszkiem przesunął się na dół i delikatnie zostawił taką malinkę tuż nad moim biodrem, w międzyczasie krążąc dłonią po moim ciele. Kiedy wracał pocałunkami w górę, poczułem, że coś rośnie mi w bokserkach. Cholera. Josh się zaraz spiął, podniósł się. Zdążyłem jeszcze złapać go za końcówkę spodenek i posadziłem sobie na kolanach, przodem do mnie. Wziąłem kilka szybkich, płytkich oddechów.
- Do niczego cię nie zmuszam Josh, pamiętasz - zapytałem, delikatnie gładząc jego  bok. - Przepraszam... wiesz... czasem to silniejsze... Jak przejdzie ci gorączka możesz żałować tego co się przed chwilą stało, ale ja nie będę - patrzyłem mu w oczy. - Więc, jeśli możesz to proszę, nie idź, nie przestawaj. Nie zostawiaj mnie... teraz - czy to było zamierzone? W pewnym sensie tak. Informacje zakodowane w chorobie czy po pijaku ciężko wymazać z pamięci, tego jestem pewny. Dla tego dodałem to "teraz", żeby nie dawać mu nadziei. Nie mogłem tego robić, ponieważ dokładnie wiedziałem jak prosto jest stworzyć w swojej głowie idealny obraz tej relacji. Robiło to wiele dziewczyn, a później musiałem obijać ryje ich braciom, a nawet ojcom. W końcu kto uwierzy, że ich ukochana dziewczyna, sama przystała na sam seks? Żaden, a tak właśnie było. Jednak z drugiej strony czułem, że z Joshem to co innego. Coś o wiele bardziej niebezpiecznego. No i po chuj ja się w to pcham? Właściwie to pytanie, to zarazem odpowiedź. Czy to żenujące? Dla mnie nie. Już nie. Kiedyś się nad tym zastanawiałem, ale kiedy codziennie, każdej sekundy czterech lat życia tęsknisz za kimś i próbujesz sobie go jakoś zastąpić, to przestajesz uważać to za upokarzające.

Joshua?

Do administracji: 2021 słów