poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Od Alice CD Luciela

Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na niego z lekkim uśmieszkiem.
-Jak to co? Pójdę do pokoju… Ogarnę się… - to mówiąc przesunęłam palcami po moich totalnie potarganych włosach. - I postaram się zapomnieć o wczorajszych przeżyciach.
Luciel próbował zrobić taką minę jakby nic go to nie obchodziło ale w jego wielkich, szarych i, przyznam, ślicznych oczętach zobaczyłam, że jakoś niespecjalnie podoba mu się perspektywa zostania samemu w tym pustym, szarym pokoju. Przebiegłam wzrokiem po pomieszczeniu i natknęłam się na klatkę z uroczymi zwierzątkami w środku.
-Fretki! - niemal pisnęłam z uciechy. Jako dziecko zawsze chciałam mieć fretkę ale jakoś tak nigdy jej w końcu nie kupiłam.
-Aries, Argos! - chłopak zagwizdał na nie bacznie mi się przyglądając. Poczułam się nieswojo.
Samce leniwie otworzyły oczka i wyszły powoli z klatki, najpierw jeden a zaraz za nim drugi, troszkę mniejszy. Podbiegły do mnie kręcąc i fukając noskami. Kucnęłam a te zaczęły wdrapywać
mi się na kolana. W milczeniu zaczęłam bawić się z fretkami aż w końcu westchnęłam i chrząknęłam:
-Pora na mnie.
Wstałam a w ślad za mną uczynił to Luciel. Błyskawicznie znalazł się przy drzwiach aby otworzyć je szeroko przede mną.
-Mam nadzieję, że niedługo znów się zobaczymy madame - ukłonił się tak jak to robią aktorzy po udanym spektaklu i odprowadził mnie wzrokiem do końca korytarza.
Szybko trafiłam do swojego pokoju dwa piętra wyżej. Chwilę siłowałam się z zamkiem ale ten wkrótce ustąpił. Weszłam do pokoju i pierwsze co rzuciło mi się w oczy to rozwalone chipsy na podłodze oraz stłuczony talerz na którego największym kawałku stał zdziwiony moją obecnością Ginger a Black w tym czasie wylizywał paprykowego chipsa.
“Wdech… Wydech…” … A potem koty do wora i nad rzekę. A teraz serio… Za sprzątanie!
~♥♥♥~
Po południu postanowiłam się gdzieś przejść a raczej przejechać. Był niemiłosierny skwar i crossowi powiedziałam stanowcze “Nie!” Co trochę rozczarowało Dema. Jakieś cztery dni wcześniej znalazłam przypadkiem za akademikiem zarośniętą ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Postanowiłam więc, że przejadę się w tamtą stronę i zobaczę jak to tam wygląda. Demens był dziś wyjątkowo grzeczny i bez żadnych problemów dał mi się wyczyścić i pozwolił założyć sobie ogłowie.
Czyżby cisza przed burzą?
Nie chciałam niepotrzebnie męczyć i obciążać ogiera siodłem więc pojechałam na oklep. Zresztą ja uwielbiam tak jeździć. To cudowne uczucie czujesz każdy ruch mięśni konia, każde drgnięcie. Czujesz każdą kropelkę potu na jego sierści, czujesz po prostu to co on.
Wsiadłam na Dema zaraz za wejściem do stajni i ruszyłam równym ale delikatnym kłusem w kierunku bramy głównej. Po drodze minęłam Luciela, który akurat dopinał popręg chyba swojemu rumakowi popręg. Ten prychnął radośnie w kierunku Demensa. Przywitałam chłopaka lekkim skinieniem głowy i nie oglądając już się za niczym i nikim ruszyłam przed siebie.
Szybko odnalazłam starą ścieżkę. Z początku mój ogierek zdecydowanie odmawiał przeskoczenia krzaków, które zarastały drogę i próbował zdjąć ze swojego grzbietu dziewczynę, która prosiła go o tak “trudne” sztuczki ale w końcu dał za wygraną. Przeskoczył najniżej jak mógł przez przeszkodę tak aby moje prawe ramię otarło się o krzaki dzikich róż. Westchnęłam. W lesie panował przyjemny chłód, wiał lekki ale dosyć zimny wiaterek. Większość drzew zajmowały wielkie, uschnięte oraz szerokie dęby. Nie było tam żadnych zwierząt, nawet ptaki nie raczyły niczego zanucić, co nadawało temu miejscu nieco ponury charakter. Moje klimaty! Na niebie rozciągała się ciemna chmura. Deszcz bym jeszcze przeżyła bo na polu było powyżej 30°C, ale burza to co innego. Kocham wręcz ją oglądać przez okno aczkolwiek nie być w jej centrum. Zresztą Demo jak to Demo…
Nim się obejrzałam byłam już znacznie dalej od domu niż podejrzewałam i co ciekawe… Nie do końca pamiętałam jak wrócić. Wzruszyłam tylko ramionami.
Jakoś muszę wrócić, nie? Poradzimy sobie!
Błotnista, zarośnięta droga którą dotychczas kłusowaliśmy, z chwilami odpoczynku na stęp, zaczęła ustępować miejsca prostej, równej dróżce, w miarę bez wysokich chwastów. Z tego też powodu popędziłam Demensa do galopu. Ogier poderwał się do przodu, zarzucając z radością łbem. I tu oto musiało dojść do małego zderzenia dwóch, a właściwie czterech ciał. Zza zarośniętego zakrętu wyskoczył jabłkowity ogier z poznaną mi wczoraj osobą na grzbiecie. Obydwa konie, i mój i chłopaka, stanęły przestraszone dęba. Zsunęłam się z grzbietu Dema i wylądowałam na miękkich POKRZYWACH. Luciel błyskawicznie zeskoczył ze swojego rumaka, złapał nieco niezdarnie mojego dzikusa i z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy podszedł do mnie.
-Przepraszam, nie spodziewałem się tutaj nikogo - wydawał się w wyśmienitym humorze za co miałam ochotę osobiście go zabić.
Podał mi rękę w ofercie pomocy. Wstałam i zastygłam. Wszystko mnie piekło, te zielone szatany powiewały sobie jakby nigfy nic na wietrzr. Luciel starał się zachować powagę ale zauważyłam jak jego kąciki ust lekko się unoszą. Co za skur… Czybyk. Stałam przez chwilę tyłem do niego czerwona jak burak ze złości i lekkiego zażenowania.
-Osz ty, świnio! -wydarłam się a mój krzyk niósł się echem po najbliższej okolicy.
Korzystając z chwili nieuwagi chłopaka odwróciłam się nagle, w miarę lekko kopnęłam go w kolano i popchnęłam na wstrętne zielsko. Leżał tak chwilę nie łapiąc co się stało. W końcu z grymasem na twarzy wstał.
-Uważam, że teraz jesteśmy kwita - pełna dumy ze swojego czynu złapałam wlokącą się po dróżce uzdę Dema i poklepałam go po szyi.
Luciel otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć ale w porę zrezygnował. Poczułam kropelkę wody na nosie i spojrzałam w górę. Z nieba powoli zaczęła sączyć woda.
-No - chrząknęłam. - To teraz bądź łaskaw wyprowadzić nas z tego zadupia zanim się na dobre rozleje.
- Co?! - zaśmiał się. - O nie, nie, nie… Od piętnastu minut szukam drogi powrotnej i nic.
- Chcesz powiedzieć, że nie wiesz gdzie jesteśmy?
- Ta.

Luciel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz