poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Od Milesa C.D. Joshuy

W sumie to pomysł z oprowadzeniem mi się podobał. Zawsze lepiej chodzić niż gnić w domu, w czterech ścianach z kimś, na kogo masz ochotę się rzucić. Szczególnie jeśli chcesz to pragnienie zdusić w sobie.
- A chcesz poznać okolicę? - uniosłem brew, patrząc na niego.
- Jeśli powiem, że chcę, to ruszysz tyłek żeby mnie oporwadzić - odpowiedziałem mu skinieniem głowy. - Naprawdę? W takim razie chcę.
- Doskonale - ucieszony skoczyłem na równe nogi. - Poznasz moje osiedle i jak będziesz grzeczny oraz milutki dla mnie, to zabiorę cię gdzieś dalej.
- W jakim sensie milutki? - zapytał patrząc mi w oczy, czym mnie naprawdę zdziwił. Czyżby nowy Josh? Chociaż nie... raczej stary Josh.
- Nie w takim co myślisz... chyba... znaczy... Oj Josh - mruknąłem wbijając wzrok w podłogę. - Chodź.
Nie czekając na odpowiedź ruszyłem w kierunku drzwi, łapiąc przy okazji czarną bluzę. To jedno z nielicznych moich ciemnych ubrań. Kiedy skupiłem się na wiązaniu butów, chłopak przydreptał do przedpokoju i stanął przede mną. Zadarłem głowę, aby na niego spojrzeć.
- Co? - zapytałem w końcu, ponieważ on tylko się na mnie patrzył.
- Nic - uśmiechnął się. - Po prostu dawno nie widziałem rumieniącego się chłopaka - teraz to już zaczął się szczerzyć. Skrzywiłem się słysząc to. Nienawidzę się rumienić. Adrien to też wykorzystywał... to było przyjemne, teraz średnio przyjemne... Niby to nadal Joshua, ale nie lubię jak ktoś mnie zawstydza, ponieważ to ja tutaj podobno jestem bardziej doświadczony i nie powinienem się rumienić. Co to w ogóle za myśli? Pochyliłem się z powrotem do butów, zarzucając sobie na głowę kaptur.
- Wal się - mruknąłem cicho, a on się zaśmiał.
- Nie chowaj się - ściągnął mi z głowy kaptur.
- To mnie nie zawstydzaj - wzruszyłem ramionami.
- Nie mam butów... - przyznał. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem w górę. - Są całe mokre... nie pójdę w nich - zrobił minę jak małe dzieci, które nie chcą czegoś zrobić. To zacięcie na jego twarzyczce było słodkie.
- Jak z dzieckiem - westchnąłem, po czym sięgnąłem do jednej z szuflad niskiej komody, na której siedziałem i wyjąłem z niej buty, rzucając mu je pod nogi. - Zobacz czy będą dobre.
- Dziękuję - powiedział cicho, uśmiechając się delikatnie.
- Nie ma za co śnieżynko - puściłem mu oczko, a on szybko się odwrócił. Mamy remis. W sumie to ucieszyło mnie, że nie tylko ja się rumienię.
- Dobre są - powiedział, kiedy wreszcie je założył.
- No dobra... to zostaje tylko kwestia Raven. Bierzemy ją? - zapytał właściwie nie wiedząc co z nią zrobić.
- Pewnie jest jeszcze mokra, więc branie jej ze sobą nie ma sensu - zauważył, zamyślając się na chwilę. - A mamy ją gdzie zostawić?
- Możemy ją zostawić w garażu. Rodzice zabrali samochody, więc właściwie to nie zostało tam nic wartościowego. Postawi się miskę z wodą i powinno starczyć... zresztą nic innego nie mamy - starałem się na patrzeć na niego. To dziwne, ale jego widok powodował, że o wiele ciężej myślało mi się logicznie. Mogłem wtedy tylko myśleć o nim oraz o tym, żeby w ogóle myśleć. A teraz taka sytuacja byłaby bardzo niepożądana.
- Dobrze, w sumie dlaczego nie - zerknąłem na niego, kiedy kąciki jego ust powędrowały w górę.
- No to idź po nią, a ja naleję wody i znajdę jakiś koc na posłanie - odparłem wstając z komody. Chłopak tylko kiwnął i potruchtał do ogrodu, gdzie powinna nadal znajdować się Raven. Wszedłem do pokoju obok kuchni, który właściwie był od wszystkiego. Tutaj mama prasowała, wuszyła pranie, trzymaliśmy tam różne rzeczy, których nie używaliśmy na co dzień. Zwinąłem ze stojącej tam ogromnej szafy, jakiś stary koc i poszedłem do kuchni po wodę dla Raven. Kiedy wyszedłem na korytarz, oni już czekali na mnie.
- To którędy? - zapytał Josh rozglądając się. Wskazałem głową drzwi na przeciwko i otworzył je przede mną. Wszedłem pierwszy, za mną chłopak puścił pisinkę, sam wszedł ostatni. Przy ścianie postawiłem miseczkę, a obok ułożyłam kilkakrotnie złożony koc. - No i idealnie.
- No to chodźmy - uśmiechnąłem się do niego, a wychodząc pogłaskałem Raven. - Powinno jej tam być dobrze...
- Spokojnie, poradzi sobie - zaśmiał się Josh, kładąc mi dłoń na ramieniu, spojrzał na mnie, a w jego oczach zobaczyłem blask. Obraz ten bardzo kontrastował z tym, co zauważyłem pierwszego dnia, czyli smutkiem oraz obojętnością. Puściłem go pierwszego w przejściu i zamknąłem dom. Kiedy się odwróciłem, chłopak stał już kilka metrów dalej na chodniku, rozglądając się wokoło. Powolnym, wręcz nonszalanckim krokiem podszedłem do niego. Zatrzymałem się obok, wsadzając dłonie do kieszeni.
- Spędziłem tutaj najlepsze chwile mojego życia... najgorsze też - dodałem po chwili, czym wywołałem dniach Joshuy.
- Całkiem ładne osiedle - odparł, nadal się rozglądając.
- Takie... typowo amerykańskie - prychnąłem. - Pojedyncze płoty na froncie, mili sąsiedzi, dzieci grające na ulicy. Mi się tutaj podoba jedynie to, że jest tutaj dużo zieleni.
- Tylko? A ci sąsiedzi? Dzieci?
- Pewnie weźmiesz mnie za jakiegoś zwyrodnialca, ale nie lubię większości dzieci - przyznałem. - Po prostu.
- Z tobą jest coś nie tak, czy co? - skrzywił się patrząc na mnie, uderzyłem go w ramię, a ten syknąłem łapiąc się za nie.
- Dupek - mruknąłem, ale nie mogłem powstrzymać śmiechu, więc głośno nim wybuchnąłem. - Przygotuj się, na spotkanie z wieloma dziwnymi ludźmi.
- Serio? - zapytał niepewnie.
- Co ty, zwariowałeś? - zachichotałem. - Chociaż pani Grace z piekarni, to szalona kobieta.
- Piekarni? - upewnił się.
- Mama zostawiła na lodówce kartkę, że się chleb skończył - wyjaśniłem, a on pokiwał głową.
- To dokąd najpierw zaprowadzi mnie mój pan przewodnik?
- Twój - wyszczerzyłem się do niego poruszając brwiami. - Na plac zabaw!
- Dlaczego akurat tam? - skrzyżował ręce.
- Dlatego, żeby nasz słodziutki Joshua przestał wreszcie spinać tyłeczek i zaczął się bawić - wyjaśniłem szeroko się do niego uśmiechając.
- Słodzisz mi jak jakiejś pannie na wydaniu - skrzywił się powstrzymując śmiech.
- Może i nie panna z ciebie, ale z tego co wiem, to owszem, na wydaniu - wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem w stronę placu zabaw.
- Ej, poczekaj! - krzyknął za mną i po chwili dogonił. - Czy ja wyglądam jakiś przedmiot na sprzedaż?
- Nie.
- To skąd pomysł, że na wydaniu? Właściwie to można tak powiedzieć o mężczyźnie?
- Nie wiem... wiem, że ja chętnie... - nie było dane dokończyć. Z jednej strony może i dobrze, ale z drugiej, to wyszła z tego całkiem niezręczna sytuacja.
- Cześć Miles - przed nami jakby znikąd wyłoniła się Camilla... siostra mojego najlepszego przyjaciela Julesa. Jednym słowem zła kobieta, z którą się znienawidzimy i nawet jej brat zauważył tą naszą niechęć do siebie, choć staramy się to przed nim ukrywać. - Przedstawisz mi swojego nowego chłopaka?
- Camilla, jak niemiło cię widzieć - nawet nie chciało mi się silić na sarkazm. Uniosła brew. - Josh to mój kolega za studiów kochanie.
- Oczywiście - odparła. - A ja myślałam, że już się nie pozbierasz...
- Nie twój interes co zrobię ze swoim życiem i czy się pozbieram - syknąłem.
- Moja, ponieważ to mojego bratu będziesz wypłakiwać się w rękaw i to pod moim nosem taki materiał na chłopaka się marnuje. Jak już zmądrzejesz i przestaniesz sobie nimi zawracać głowę... - wskazała na Joshuę.
- To nie nastąpi - zaśmiałem się jej w twarz, skinąłem na chłopaka i ruszyliśmy dalej. Dopiero po kilkunastu metrach odetchnąłem. - Jak ja jej nienawidzę...
- Kto to? - zapytał.
- Siostra mojego najlepszego przyjaciela - wytłumaczyłem. - Cóż rodziny się nie wybiera...
- Nawet adoptowanej - westchnął.
- Pewnie tak... zresztą co my o tym wiemy. Czasem zastanawiam się, jak to jest.
- Być adoptowanym? - pokiwałem głową. - Zależy na kogo trafisz. Ja początkowo trafiłem dobrze. Później było gorzej.
- J...jak to? Poczekaj. Chwilka. To ty... ty jesteś adoptowany? - zdziwiłem się. To nieco usprawiedliwiało... Nie. To całkowicie usprawiedliwiało zachowanie Josha wobec rodziców, którzy nie traktowali go dobrze, bo... jest w sumie obcym dzieckiem.
- Tak. Jestem adopotwany - mruknął.
- Ja... - nie wiedziałem co powiedzieć, więc go po prostu zatrzymałem i przytuliłem do siebie, gładząc go po głowie. Po dosłownie kilku sekundach uścisku, puściłem go.
- Tyle współczucia mi wystarczy - zaśmiał się. - Zmieniając temat, to cały czas się zastanawiam, dlaczego akurat do tego placu zabaw mnie ciągniesz, przecież rozerwać można się też gdzie indziej.
- Dlatego, - mówiłem szeptem, jakby to była jakaś ogromna tajemnica - że tam znajduje się takie jasne coś. Widzisz jest to okrągłe siedzisko, które na środku jest umoconawe do liny. Wchodzisz sobie na taki ładny piedestał, sadzasz tyłeczek na siedzisko, odpychasz się i lecisz jak w parku linowym... tylko tutaj jest to ograniczone... ale jednak jest!
- I to ma mi pomóc w rozluźnieniu się, mi? - zapytał jakby trochę kpiąc sobie ze mnie.
- Tak - potwierdziłem.
- Przyznaj Miles, że tutaj nie chodzi o mnie.
- No może troszeczkę - spuściłem głowę.
- Widzę, że w kimś obudził się instynkt dzieciency, co? - zaśmiał się.
- Ale Joshua, proszę. Proszę, pójdźmy tak, dobrze? Proszę - jęknąłem.
- No dobrze, dobrze. Prowadź - westchnął.
- Za mną - wyszczerzyłem się szczęśliwy jak małe dziecko.

Josh?

1530 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz