Po raz trzeci wybieram numer do Paul’a i czekam, aż wreszcie będzie
łaskaw odebrać. Wysłuchuję jeszcze jakichś pięciu sygnałów, aż wreszcie
odzywa się jego głos.
- Babii? Tak? – pyta zdyszany.
- Nie zapomniałeś o czymś? – wzdycham głośno, słyszę jakieś szumy i dziki chichot. – Co ty tam w ogóle robisz?
- Jezu, tak, tak – woła panicznie – przepraszam, zapomniało mi się, ech!
– mówi jakby się od czegoś odpędzał, znowu ten chichot – za 5 minut
jestem u ciebie!!! – i się rozłączył. Stoję przez chwilę zdezorientowana
jeszcze przez chwilę z telefonem przy uchu, a potem wzruszam ramionami i
chwytam za walizkę. Schodzę po schodach i wracam jeszcze po torbę. Mama
przejęta chodzi po domu, myje jabłko i wciska mi go na siłę w ręce.
- Jezu, mamo – uśmiecham się smętnie – przypominam ci, że wyjeżdżam na
obrzeża, i że prawie całe poprzednie dwa lata spędziłam sama w
Niemczech.
- No, tak, tak, ale ja nie mogę przeżyć faktu, że jesteś już taka duża –
pociąga nosem i obejmuje mnie mocno. Klepię ją po plecach i
odwzajemniam uścisk.
- Będę wpadać w weekendy, obiecuję – widzę przez okno, że Paul już
zaparkował pod bramką, a teraz kieruje się w stronę drzwi. Otwieram i
całuję go w policzek, widzę jaki jest jeszcze rozgorączkowany. Wchodzimy
do przedpokoju, chłopak wita się z moją mamą, a ja w tym samym czasie
zbieram ostatnie pierdoły, później czekam jeszcze z jakieś 15 minut, bo
nie mogą się nagadać, oni się uwielbiają. Podejrzewam, że gdyby spytać
która jej koleżanka jest jej ulubioną, to powiedziałaby, że właśnie
Paul.
Nie mogąc już wytrzymać, chrząkam głośno i ciągnę go za rękaw bluzy.
- Zależy mi trochę na czasie – przypominam im o swoim istnieniu.
- Już, już – żegnają się wreszcie, zakładam na siebie płaszczyk i
podnoszę moją torbę, chłopak pomaga mi z walizką i po chwili jesteśmy
przy aucie.
- Dziadek mi dzwonił rano, że Phillipe’a przywiezie ten jego stajenny,
Beniamin, koło 13, także weź tam ładnie dopilnuj wszystkiego, jakby co,
to do niego zadzwoń jeszcze, dobrze? – mama ostatni raz mnie przytula, a
potem udaje, że ociera łzę.
Wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy, pogłaśniam nieco muzykę.
- Co to były za piski, zanim przyjechałeś? – pytam. Chłopak zmienia bieg, a na jego policzkach pojawiają się lekkie rumieńce.
- Nieważne – uśmiecha się nerwowo i zaciska ręce na kierownicy. Gdybym
dobrze go nie znała, i nie wiedziała, że za żadne skarby się nie
przyzna, to dociekałabym dalej. – Zmień płytę, tej już słuchałem dwa
miliony razy – spełniam jego prośbę i już po chwili śpiewamy razem naszą
ulubioną piosenkę.
W końcu mijamy zabudowania Londynu i wjeżdżamy na jakąś spokojną drogę,
byłam tu nie tak dawno, ale wieczorem i nie miałam okazji docenić uroku
miejsca. Przejeżdżamy przez bramę, w oddali majaczy się imponująca
stajnia i inne budynki.
- Przytłaczające miejsce – stwierdza Paul. Wzruszam ramionami.
- Czy ja wiem? Każdy uniwersytet w Anglii wygląda jak jakiś je bany
Hogwart – słysząc to prycha śmiechem pod nosem i parkuje. Parę osób
kręci się po placu, ale nikt nie zwraca na nas zbytniej uwagi. Zabieram
moje rzeczy i kierujemy się w stronę jakiejś recepcji, sekretariatu, w
międzyczasie do Paul’a dzwoni telefon, a on zupełnie ignorując moją
obecność, pogrąża się w rozmowie. Wzdycham głośno i sama próbuję się
zorientować co i jak, w końcu trafiam pod odpowiednie pomieszczenie, ale
w środku nikogo nie ma. Zaciskam usta w wąską kreskę, no cóż, elitarny
uniwersytet.
Rozglądam się i zerkam na zegarek, jest koło 11, dlatego wszyscy są na
zajęciach. Czekam na kogokolwiek, dla zabicia czasu oglądam gablotkę z
pucharami. Większość z nich należy do Steward’ów. Po chwili słyszę
trzask drzwi, odwracam się z myślą, że to Paul, ale on najwyraźniej
wciąż ucina sobie pogawędkę. To inny, bardzo wysoki chłopak, łapię jego
spojrzenie, więc postanawiam to wykorzystać.
- Przepraszam – mówię i zbliżam się do niego – nie wiesz gdzie może być sekretarka?
Chłopak w zamyśleniu przeciąga dłonią po włosach, a ja czekam na odpowiedź.
Lewis?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz