niedziela, 26 lutego 2017

Od Andy'ego do Juliet

Dzień zaczął się dość zwyczajnie, poza silnym bólem głowy, który nie pozwolił nawet ruszyć mi się z łóżka. Postanowiłem odpuścić sobie dzisiejsze zajęcia, bo raczej i tak nic ciekawego mnie nie ominie. Miałem tylko nadzieję, że do treningu poczuję się lepiej. Musieliśmy nadrobić braki, których niestety trochę się nazbierało, a Hephaestus ostatnio bardzo chętnie ze mną współpracował, więc nie mogłem tego zaprzepaścić.
- Ares - mruknąłem cicho, a pies zaraz znalazł się przy moim łóżku - Podaj mi tamtą torbę.
Wystarczyło, że wskazałem na przedmiot, a Ares od razu ruszył w jego stronę i biorąc w żeby kawałek materiału, przyciągnął go do łóżka. Poklepałem go delikatnie po głowie, co jak go nauczyli poprzedni właściciele, było dla niego wielką pochwałą i zacząłem szukać jakiś tabelek.
Zawsze miałem przy sobie coś silnego i przeciwbólowego, liczne, częste oraz głośne koncerty są męczące i często odbijają się również na zdrowiu. Bóle głowy pojawiały się czasem przed lub w trakcie koncertu, więc trzeba było szybko sobie z tym radzić. Poza tym, nawet gdybym zapomniał składować tabletki, na pewno zrobiłaby to moja mama, która wciąż nie może zrozumieć, że jestem już dorosły. Kocham ją i nie przeszkadza mi jej lekka nadopiekuńczość, wiem, że robi to z troski.
Gdy udało mi się wreszcie znaleźć niewielkie pudełko poszukiwanych tabletek, wyjąłem dwie z opakowania i sięgnąłem po butelkę wody, stojącą na szafce nocnej. Miałem głęboką nadzieję, że są wystarczająco silne, by poradzić sobie z moim bólem głowy. Po połknięciu ich położyłem się z powrotem na łóżku i obserwowałem jak za oknem zaczyna padać deszcz. Przy tak niskiej temperaturze, deszcz nie oznacza nic dobrego. Zaraz zacznie zamarzać i znów warstwą lodu pokryje chodniki, tworząc prywatne lodowisko Morgan University, tak, że praktycznie uniemożliwi poruszanie się. Oczywiście pracownicy dają z siebie wszystko i gdy tylko przestanie padać, zrobią z tym porządek.
Z resztą, czym ja się przejmuję? Na chwilę obecną i tak nie planuję ruszać swojego tyłka dalej, niż do stołówki. Może, ale to może, pójdę później na trening, a zajęcia muzyczne.. no właśnie, dzisiaj są zajęcia muzyczne. Okej, na nie pójdę, jeżeli przestanie mnie w końcu boleć głowa. Czemu tak źle się czuję? Nie mam pojęcia, być może zmiana otoczenia, stres związany z wciąż nową dla mnie szkołą, prawie całkowita zmiana stylu życia, albo po prostu łapie mnie jakaś choroba. Poza tym, ostatnio bardzo mało sypiam, co również może odbijać się na moim zdrowiu.
Zerknąłem na zegarek wiszący przy biurku i orientując się, że jest godzina 8, postanowiłem odpuścić sobie również śniadanie i pójść jeszcze spać, z nadzieją, że po krótkiej drzemce poczuje się lepiej.
~ * ~ * ~ * ~
Obudziłem się, a raczej dźwięk mojego telefonu, około godziny 13. Wyciągnąłem rękę po komórkę, a na wyświetlaczu zobaczyłem numer mojej matki.
- Tak? - odezwałem się przykładając telefon do ucha.
- Cześć synku. Obudziłam cię? - spytała zmartwiona.
- Nie, tak czy siak muszę już wstać.
- Jejku, już godzina 13, czemu ty nie jesteś na zajęciach?
- Źle się czułem, ale już mi lepiej. - Przetarłem twarz dłonią, chcąc się jakoś rozbudzić.
- A byłeś u pielęgniarki? Dali ci jakieś tabletki? Może powinieneś jechać do lekarza...
- Mamo - przerwałem jej - Jest w porządku.
- Eh.. no dobrze, w sumie dzwoniłam, żeby się zapytać co u ciebie, jak sobie radzisz w nowym miejscu.
- Jest dobrze, myślę, że zostanę tu dłużej, niż na początku zakładałem.
- Uśmiechasz się więcej?
- Mamo - jęknąłem.
- No co? Chociaż mi powiedz, że nie ubierasz się cały czas na czarno.. proszę.
- Jeżeli to, że tak powiem cię uszczęśliwi - zaśmiałem się.
- Eh.. Andy, Andy. Dobrze, ja już muszę kończyć, tata chce jechać na zakupy. Zadzwoń jak będziesz miał czas. Pa synku, kocham cię. 
- Ja ciebie też mamo, cześć - powiedziałem i rozłączyłem się.
Chyba wypadałoby już wstać, zanim się ogarnę, pewnie i tak jak zawsze spóźnię się na obiad. Zwlokłem się z łóżka, a bóle głowy na szczęście już minęły. 
Pierwsze co zrobiłem zaraz po ubraniu się i względnym ogarnięciu, to udałem się na balkon, żeby zapalić. Teoretycznie regulamin MU zabrania palenia, jednak nikt nie powinien mnie tu zauważyć. Nie mam ochoty wychodzić specjalnie na dłuższy spacer i się z tym ukrywać, przecież nie wywalą mnie za to. Chyba. 
Cudem zdążyłem na obiad, a niedługo po posiłku udałem się na trening. Dzisiaj poszliśmy całą grupą na tor wyścigowy, a Hephaestus poczuł się jak w swoim żywiole. Wyjątkowo chętnie współpracował i nie pozwalał zostawać sobie w tyle. Dzielnie brnął do przodu i skończyliśmy wyścig jako jedna z trzech najlepszych par. 
Odstawiłem ogiera do boksu i po rozsiodłaniu go i odniesieniu całego sprzętu wróciłem do siebie. Szybki prysznic dodał mi energii i zniwelował uczucie zmęczenia, spowodowane wyczerpującym treningiem. Przebrałem się i zauważając błagalny wzrok Aresa, postanowiłem wyjść z nim na spacer. Naciągnąłem na siebie buty i kurtkę, a łapiąc po drodze klucze wyszedłem na zewnątrz. Denerwował mnie przykaz zakładania psom kagańców, Ares może i wyglądał groźnie, jednak zazwyczaj był potulny jak baranek. To znaczy, mnie się słuchał, innych niekoniecznie.  
Wyszliśmy na dwór, a pies od razu ruszył w stronę ścieżki, którą zawsze chodzimy. Mnie jednak zainteresowało zamieszanie, powstałe w okolicy stajni, więc postanowiłem sprawdzić najpierw co się dzieje. Obawiałem się, że któremuś z koni coś się stało, jednak zaraz zrozumiałem w czym rzecz. Właściciel był oburzony i pierwszy raz widziałem jak krzyczy na pracowników. Nie przygotowali boksu, a ktoś nowy ma zaraz przyjechać, a oni tłumaczyli się tym, że musieli przygotować chodniki, bo było zbyt ślisko.. Szybko wzięli się do pracy, a ja zauważyłem, jak na parking wjeżdża samochód z przyczepą. Stajenny i właściciel od razu udali się w stronę nowo przybyłej osoby, żeby pomóc z wyprowadzeniem konia oraz zaniesieniem sprzętu do siodlarni.
Ares zaczął się już niecierpliwić, a ja odpiąłem mu smycz. Kaganiec zdejmę dopiero, gdy będziemy poza terenem akademii, żeby nikt nie mówił, że stwarzam niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo stwarzała warstwa lodu, na której nawet Ares miał problemy z utrzymaniem równowagi. Już mieliśmy ruszyć w stronę ścieżki, gdy usłyszałem krzyk właściciela.
- Andy, chodź proszę nam pomóc.
Mruknąłem pod nosem kilka przekleństw i poszedłem w stronę parkingu. Z samochodu wysiadła dziewczyna i od razu potruchtała w stronę akademika. Gdy byłem już blisko, pan Sam podał mi dwa siodła i poprosił o zaniesienie ich do siodlarni co od razu wykonałem. Spojrzał niezadowolony na Aresa, który nie był już na smyczy, a ja mruknąłem cicho, że ma kaganiec. 
Gdy wykonałem już swoje zadanie z boksu wyszła właśnie owa dziewczyna. Od razu szybkim krokiem udała się w stronę wyjścia. Po zrobieniu kilku kroków na śliskiej powierzchni, straciła równowagę i gdyby nie fakt, że byłem dość blisko, zaliczyłaby nieprzyjemne spotkanie z chodnikiem. Przytrzymałem ją w talii, a po chwili stanęła już o własnych siłach.
- Em.. dziękuję - mruknęła odwracając się w moją stronę - Juliet - wyciągnęła rękę w moją stronę.
- Andy - odpowiedziałem ściskając jej dłoń.


Juliet?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz