niedziela, 8 stycznia 2017

Od Samanthy CD Maxa

Max spuścił wzrok na ziemię, kończąc swoje tłumaczenie. Zalała mnie fala smutku i współczucia dla chłopaka, który wielokrotnie poprawiał mi nastrój samym swoim widokiem. Nigdy na nic się nie skarżył, nie narzekał. Nie miałam pojęcia, że ma za sobą tak ciężkie chwile. Ja za to w gorszym dla niego momencie zamiast go wesprzeć, tylko go dobiłam.
W jednej chwili pokonałam dzielącą nas przestrzeń i przytuliłam Watsona. Jednak to nie on potrzebował czyjejś bliskości, ale ja. Miałam wrażenie, że znowu jestem małą dziewczynką słuchającą pouczenia ojca. On nigdy nie krzyczał. Spokojnym tonem wyjaśniał nam zachowanie matki, tłumacząc je chorobą. Wtedy wierzyliśmy mu na słowo. Jego słowa sprawiały, że ogarniało nas poczucie winy za swoje zachowanie.
Właśnie to czułam w tamtej chwili.
- Max, strasznie cię przepraszam - oparłam głowę na jego ramieniu, bojąc się, że szatyn mnie odtrąci. W krótkim czasie przywiązałam się do niego, dlatego gdyby mnie odepchnął, dosłownie bym się załamała. Chociaż nie, kilka sztuk pizzy XXL załatwiłaby sprawę.
W jednej chwili myślałam, że Watson wstanie i zostawi mnie samą, ale on po chwili przygarnął mnie do siebie, opierając moje plecy o swoją klatkę piersiową. Przymknęłam oczy, z zadowoleniem wdychając jego zapach. Mieszanka wody kolońskiej i stajni, działała kojąco na moje nerwy.
Mijały minuty, a żadne z nas nie drgnęło. Dopiero, gdy na korytarzu rozległ się głos jednej z opiekunek, podskoczyłam nerwowo.
- Nie ma sprawy, Sammy. Ja też przepraszam - uścisnął mnie jeszcze raz, a gdy kroki nauczycielki stały się coraz głośniejsze, odsunęłam się od niego.
- Czy ktoś kiedykolwiek sprawdzał ciszę nocną? - zapytałam, zerkając nerwowo w stronę drzwi.
- Wydaje mi się, że nie - wyszczerzył się, a po jego smutku nie zostało śladu. - Dobranoc Sam.
- Dobranoc - cmoknęłam go w policzek i prędko uciekłam do swojego pokoju.
~~*~~
Dni pozostałe do wyjazdu minęły mi zaskakująco szybko. Nim zdążyłam się obejrzeć, byliśmy już na lotnisku, czekając na samolot. Zdecydowałam się na takie rozwiązanie, bo jazda samochodem byłabym długa i męcząca, a z lotniska we Włoszech, odbierze nas mój brat.
- Widzisz, niepotrzebnie mnie pospieszałeś - trzepnęłam w ramię Maxa, zajadającego się kanapką ze Subwaya. Ja swoją już dawno zjadłam.
- Skąd mogłem wiedzieć, że będą jakieś problemy? - bronił się, a w jego oczach zatańczyły iskierki.
- Problemy? - spojrzałam na niego z absolutnym przerażeniem. - A co jeśli samolot się popsuje i spadniemy do morza? Albo przy lądowaniu zapali się silnik? Może rzeczywiście lepiej byłoby jechać autem! - zaczęłam panikować, a szatyn otoczył mnie ramieniem.
- Wszystko będzie okej, nic się nie stanie.
- Skąd wiesz? - wydęłam wargi, wpatrując się w niego.
- Nie rób takiego dziubka, bo ci zostanie, Sam - zaśmiał się, wyrzucając papier po kanapce do śmietnika. - A wracając do twojego pytania, mam dobre przeczucie.
- Zginiemy przez to twoje przeczucie - udałam, że się dąsam. W tej samej chwili usłyszeliśmy komunikat i musieliśmy udać się do samolotu.
- Nie siedzę przy oknie - zapowiedziałam, uśmiechając się słodko do szatyna i sadowiąc się na niebieskim fotelu.
Cała podróż wbrew moim obawom, była bardzo przyjemna. W połowie lotu zabrałam się za czytanie jakiegoś czasopisma, a gdy podjechał do nas wózek z jedzeniem, kupiłam sobie batona, na co Max przewrócił oczami.
- Aż dziw, że nie pękniesz - rzucił żartobliwie, a ja w odpowiedzi wzruszyłam ramionami.
~~*~~
Rozejrzałam się po twarzach tłumu, szukając w nich tej należącej do mojego brata. Gdy przez długą chwilę nie mogłam go znaleźć, zaczęłam się denerwować, że zapomniał o odebraniu nas. A wszystko musiało wyjść idealnie. Nic nie mogło popsuć tego wyjazdu.
- Sammy! - obróciłam się gwałtownie w stronę źródła dźwięku, a widząc znajomą blond czuprynę, rzuciłam się w jej kierunku.
- Mikey, dusisz mnie. - chłopak prawie zmiażdżył mnie w uścisku. Jęknęłam cicho, odsuwając się od niego i obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem. Jego jasne włosy jak zwykle były zmierzwione, a niebiesko - zielone oczy błyszczały radośnie. Mimo czasu spędzonego w gorących Włoszech, nie opalił się. Micah zawsze był bardziej podobny do naszej angielskiej części rodziny, aniżeli włoskiej. Ze mną było zresztą podobnie. Jednak brak włoskich cech wyglądu, chłopak nadrabiał charakterem. Był wiecznie radosny i uśmiechnięty, nie marnując czasu na smutki.
- Max, to jest Micah. Micah, Max - przedstawiłam ich sobie, a blondyn zmierzył Watsona czujnym spojrzeniem. Po chwili pozorne zdenerwowanie na jego twarzy zastąpił zwykły entuzjazm i Mikey podał mojemu towarzyszowi dłoń.
- Fajnie cię w końcu poznać - uśmiechnął się szelmowsko. - No dobra wiara, pakujemy tyłki do samochodu. Babcia czeka z toną jedzenia, a ja jestem głodny.

Max? ^^
.:Głód jest dziedziczny:.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz