sobota, 22 lipca 2017

Od Joshuy cd. Miles`a

W dniu wyjazdu byłem najszczęśliwszym człowiekiem. A rzadko taki bywałem. Myśl o tym, że w końcu zostawię w cholerę ten dom, ten pokój i tych ludzi, napełniała mnie dodatkowym entuzjazmem. Oni pewnie też byli szczęśliwi, ale utrzymywali się przy zdaniu, że zawsze mogę tu wrócić. To było mówione sztucznym tonem, tak bardzo słyszalnym w ich wypowiedzi. Jedyną osobą, która nie ukrywała się była Bridget. W sumie to nie wiem jak wyglądały nasze relacje. Nie lubiliśmy się. Nawet nie rozmawialiśmy. A jednak w tym wszystkim czułem, że powiedziałbym jej więcej niż parze ludzi, którzy nazywali się małżeństwem, państwem Henderson, mężem i żoną.
- Gdyby nie fakt, że umeblowanie mojego pokoju mi się podoba, twój należałby już do mnie - dziewczynka, bo kobietą tego nie można nazwać, zmierzyła mnie spojrzeniem i wskoczyła na łóżko.
- Póki co, to jeszcze mój pokój. Bądź łaskawa stąd wyjść - wytarłem ręcznikiem twarz. Łazienka w pokoju to coś co niemal pozwalało mi na wieczne pozostanie w nim i uniknięcie kontaktu z jego mieszkańcami. O ile właśnie, nie wlezie ci takie, chude, kościste, patykowate coś, co nosi stanik, choć nie ma na czym.
- Mój jest lepszy - oczywiście, że jest. Ona wszystko miała lepsze, a ja czułem się jakbym robił niepotrzebny problem.
- Będziesz go mogła sobie wziąć. Nie wiem czy tu wrócę. Czy będę chciał wrócić - wyjąłem z szafy ubranie, kątem oka patrząc na rozwalającą się Bridget na moim łóżku.
- Ach, cisza i spokój. Żadnych kłótni, w których ty bierzesz udział...
- Ja zauważyłem, że oni kłócą się pomiędzy sobą. Mylisz się. To nie ja jestem ich problemem. Oni sami sobie go sprawiają, czasem wymyślają, a na zewnątrz są porządnymi ludźmi, idealnym małżeństwem, kochającymi i czułymi rodzicami - roześmiałem się na te słowa. Ile w nich prawdy. I to było straszne - Żyjcie sobie w tej świadomości. Ja na całe szczęście wypadam.
- Do akademii jeździeckiej, jeszcze z jakimś porządnym poziomem, na którą rodzice zareagowali jakże gromkim śmiechem. Chociaż tyle mógłbyś im oszczędzić i iść na jakieś prawo, medycynę...
- Zrozum, że nie zamierzam się im podporządkowywać w każdym aspekcie. Nie jestem ich synem, nie muszę być podobny i spełniać upodobań otaczającego mnie społeczeństwa - warknąłem, wyczuwając jak robię się nerwowy na te słowa. Ten temat zawsze budził we mnie kogoś kim nie byłem i nie chciałem być.
- Znowu się denerwujesz. Wracasz do tego kogoś kim byłeś sprzed kilku lat. To śmieszne. Wiadomo, że wystarczyłoby pociągnąć cię w kierunku...
-Dosyć. Wynocha z mojego pokoju - odwróciłem się w jej kierunku. Momentalnie zamilkła, ale na jej twarzy wyrysowało się tylko znudzenie i brak przejęcia.
- Oczywiście - pomachała mi ręką - Au revoir... braciszku - zamknęła za sobą drzwi. Mój wyraz twarzy złagodniał. Nie powinienem na nią tak naskakiwać. Wcale nie powinienem tak reagować. Przecież każdy mógł zacząć temat. Usiadłem na podłodze, opierając głowę o łóżko, które było dosyć wysokie. Po drugiej stronie pokoju siedziała Raven, śnieżnobiała albo raczej już nie tak czysta sunia, która swoimi czarnymi ślepiami wbijała we mnie spojrzenie. One mają duszę. Jestem tego pewien. Inaczej jej oczy nie byłby tak przenikliwe. Czułem jak do mnie przemawiają. Zaprosiłem ją na miejsce obok siebie. Wyciągnęła grzbiet i wolnym krokiem podeszła, kładąc się na lewym boku obok moich nóg. Zawsze na lewym. Znałem jej historię. Nie lubiła dotyku na prawym, odkąd jej poprzedni właściciel uderzył ją w żebra. Nie rozumiem takich ludzi. Powinno mu się nogę uciąć i własnoręcznie bym to zrobił bez zawahania. Nieco sadystyczne, ale niektórzy żyją bez dwóch nóg, ale żyją. On by miał tylko jedną.
- Powiedz, że się cieszysz z tego wyjazdu. Dobrze robię? - spojrzałem na nią, ale odezwała się tylko głucha cisza. Przejechałem delikatnie dłonią po jej aksamitnym, białym futrze. Jak mogłem mieć wątpliwości tego ostatniego dnia pobytu tutaj i zarazem pierwszego tam. Jedyne co będzie szkoda mi zostawiać to Szkocja. Piękne, zielone tereny, zabudowy, które dla Anglików niczym nie różniły się od ich własnych, ale ja uważam, że różnice są widoczne. Londyn, piękne miasto, ale Aberdeen nie dorównuje. No dobra, mają Big Bena i zaraz obok Tamizę. I być może nie jest tak zimno jak w Szkocji, ale ja tam nie czuję różnicy. W końcu pochodzę z Norwegii. Tęsknię za nią, ale niech poczeka. Wrócę tam. Obiecałem to sobie.
Rozejrzałem się dookoła, spojrzeniem i chwilą ciszy żegnając to miejsce, za którym przynajmniej nie zamierzałem tęsknić, poprawiłem torbę na ramieniu i stanąłem przed drzwiami. Spuściłem głowę, parząc na Raven, która była gotowa wyjść w każdej chwili. Większość rzeczy była w aucie. Położyłem dłoń na klamce i otworzyłem drzwi, wychodząc na korytarz. Dom był duży, nie dało się ukryć, że ich właściciele byli bogaci. Chociaż pieniędzmi nadrabiali. Powiedzenie, że one szczęścia nie dają jest prawdą, ale niestety obdarowują poziomem życia. A to znaczy, że im jest ich więcej tym lepiej. Ale, że ja nie przyznawałem się do nazwiska, więc także uważałem, że ich zarobki nie należą do mnie. I choć do okropne z mojej strony, ale to wykorzystywałem. Bo skoro już kazali mi nazywać siebie rodzicami... Zszedłem po hebanowych schodach domu, trzymając Raven za sobą. Samantha nigdy nie lubiła, gdy pies się kręcił po mieszkaniu, twierdząc, że porysuje pazurami podłogę, a to okropnie widać. Ona również była ciemna, dlatego każdy biały kłaczek leżący na ogrzewanych kafelkach stawał się ewidentnym celem kolejnych obwinień. Sunia i tak była tu nielegalnie. Wbrew woli wszystkich zamieszkała razem ze mną. Całe szczęście, że przyzwyczaiła się do pokoju, choć nie lubiłem jej tam zostawiać. Ale ogród i reszta domu to świętość dla tej kobiety, a pies uwielbiał jej lawendę, rosnącą za budynkiem. Tak więc, Raven i jej zapędy do rozkopywania ogródka trzeba było zostawiać w pokoju.

- Chodź - zawołałem, gdy pies wychylił łeb do kuchni. Zaraz zawróciła.
- Gotowy? - usłyszałem za sobą i automatycznie się odwróciłem, patrząc teraz na owalną twarz kobiety w średnim wieku o ciemnobrązowych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach. Nie mogłem powiedzieć, że była brzydka, bo skłamałbym. Była piękną kobietą, której natura nie obdarzyła zbyt ładnym głosem. Stąd się wzięła czarownica. Jej loki bujnie spływały po głowie i ramionach, a ona sama miała dosyć specyficzny gust ubierania. Wiadomo, o upodobaniach się nie rozmawia.
- Tak, planowałem wyjechać nieco szybciej - odpowiedziałem, prostując się i nie do końca wiedząc jak długo mam tak stać. Uśmiechnęła się, a przynajmniej postarała. Miała dołeczki w policzkach.
- Ojciec niestety nie mógł cię pożegnać. Ma bardzo dużo pracy...
- Nie nie szkodzi. Jak zawsze zresztą - odpowiedziałem jej tym samym uśmiechem i spojrzałem na drzwi wyjściowe - Więc... adjö mamma - zmierzyłem ją spojrzeniem. Kobieta podeszła, kładąc dłonie na moje ramiona, tym samym mówiąc, że mam się pochylić. No tak, różnica wysokości. Nie była wyższa, sięgała mi do ramienia, lecz to ja zawsze się pochylałem. Może nie zawsze, bo rzadko ją przytulałem. Co innego mój ojciec. Był równy ze mną, dlatego to było takie straszne, gdy podnosiłem głowę i patrzyłem w jego zimne oczy. Samantha zbliżyła twarz i pocałowała, jak to określić, powietrze? To było normalne. Kwestia przyzwyczajenia.
- Zawsze znajdziesz tu miejsce - a to również była kwestia dobrego zachowania i odnalezienia choć na chwilę w sobie nieodkrytej matczynej "miłości". Mówione sztucznie i całkiem niepotrzebnie, ale czy to ważne?
- Tak, wiem. Dziękuję - poprawiłem ponownie swoją torbę na ramieniu - Cześć młoda! - krzyknąłem, widząc jej wystające stopy zza ściany, obok schodów. Podszedłem do drzwi o tworzyłem je, idąc w kierunku samochodu. Nikt mnie nie odprowadzał, bo żadne z nas nie czuło takiej potrzeby. Otworzyłem tylne drzwi auta, ale od razu zauważyłem jak Raven kładzie się na wyłożoną białym kamieniem ziemię.
- Nie wpuszczę cię na przednie. Możesz sobie pomarzyć - na mojej twarzy pojawił się uśmiech, a ja wrzuciłem torbę na tylne siedzenie i usiadłem przed kierownicą, jedną nogą będąc już w środku - Bo cię zostawię, a oni raczej nie będą się zastanawiać nad twoim przyjęciem do domu - owczarek podszedł i oparł łeb na moim udzie, patrząc przed siebie. Białe kłaki na tapicerce, dywaniku... znowu będę słuchał gadania Amber o tym, że jej sierść wala się wszędzie dookoła, o tym jak nie znosi psiej sierści w samochodzie i... a walić to - Dobra, chodź - suczka wskoczyła mi na kolana. To nie miało tak wyglądać - Raven... pfe... zabieraj tyłek z mojej twarzy - poruszyłem ramionami w śmiechu, patrząc jak pies siada na siedzeniu. Zamknąłem tylne drzwi auta, potem od strony kierowcy i odpaliłem silnik. Cudowny dźwięk. No to na podbój Anglii i angielskich dziew... Josh, ogarnij się, jedziesz do szkoły, a nie na waka... chociaż? Są wakacje. Ale o zabawie nie ma mowy. Nigdy więcej.
W międzyczasie zajechałem do stajni po Independece, który jak się okazało już był potocznie na haju. Fakt, spóźniłem się. Nie często mi się to zdarza, jak nie wcale.
- Powinien być spokojny przez całą drogę. Chociaż na niego nawet heroina by pewnie nie podziałała - Emily zamknęła przyczepę i podała mi jeszcze kilka innych papierów.
- Najwyżej zostawię samochód gdzieś na poboczu i pogalopuję prosto do akademii - rozłożyłem ręce, patrząc w niebo. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i trąciła mnie w ramię - Będzie nam ciebie tu brakować.
- Doprawdy? Myślę, że Benjamin teraz triumfuje z tego powodu - bawiłem się kluczykami od samochodu, próbując zapamiętać twarz Emily oraz jej wiecznie zaplecione włosy w długie warkocze. Gdyby jeszcze się umalowała albo inaczej, jakby potrafiła to zrobić, mogłaby podbijać jeździecki tumblr. Ale jak sama twierdzi, nie nadaje się kompletnie na bycie w internecie.
-Daj spokój... spędzanie lekcji z tym dupkiem i nie posiadanie przy sobie kogoś kto mu potrafi dokopać słowami będzie okropne - przewróciła oczami z niesmakiem.
- Masz jeszcze Angelikę. Ona potrafi dokopać każdemu w mniej... humanitarny sposób. A szczególnie gdy ma na sobie oficerki. Oj. Nadal mam ślad na udzie - skrzywiłem się, po chwili widząc jak Emily śmieje się.
- A za ten wyjazd dostaniesz jeszcze boleśniejszego kopniaka w tą twoją seksowną dupkę - zza przyczepy wychyliła się rudowłosa, wysoka dziewczyna z wiecznie świecącymi oczami - I weź w końcu coś zrób z tymi włosami, bo cię znajdę, wezmę nożyczki do obcinania grzywy i zabawię się z tobą w fryzjera - automatycznie poprawiłem swoją grzywkę, która opadała mi na oczy.
- Co? Chcecie abym się przyznał do tego, że będę tęsknić? - spojrzałem po nich, zaciskając usta. Rudzielec prychnął obrażony - Za takie coś, będę tęsknił tylko za Emily - przytuliłem ją.
- Ha! Mówiłam, że będę pierwsza - objęła mnie - Odwiedź nas, bo rzeczywiście naślę na ciebie Angel - pokręciłem głową, patrząc z udawanym przerażeniem na mruczącą rudowłosą.
- I co się patrzysz? Sama cię znajdę - podeszła i pożegnała się - Ja nie jestem taką, która ma problem z powiedzeniem, że będzie tęsknić, dlatego jedź już idioto - popchnęła mnie w stronę samochodu.
- Pożegnajcie ode mnie jeszcze raz panią Craven - uniosłem dłoń, wsiadając do auta. To prawda. Będę tęsknił, ale tak jak wspominałem za Szkocją. Dobra, za jej ludźmi również.
Droga była długa. I miałem przeczucie aby kupić kolejny kubek kawy w przejezdnej restauracji. Dziękowałem człowiekowi, które wymyślił normalnie radio, z normalnymi piosenkami, które normalnie nie zacina się, gdy stacja straci zasięg. Gdy przekroczyłem szkocko-angielską granicę, niemal od razu usłyszałem zmieniony dialekt języka. Jeśli chodziło o różnicę w nich to zdecydowanie wygrywał szkocki, ale ogólna opinia ludzi głosi, że angielski jest prostszy. Skoro uczy się go połowa świata jak nie więcej to oczywiste, że prostszy. W pewnym momencie mój GPS zgłupiał, a ja wylądowałem na jakimś cholernym zadupiu. Oparłem się o maskę samochodu i patrzyłem na biegającą wokoło Raven.
- Przynajmniej ty cieszysz się z sytuacji - wyciągnąłem telefon i wybrałem numer Amber. Jak ona mi nie powie gdzie jestem to już nikt. I chyba byłem zdany na łaskę obcych ludzi, bo dziewczyna nie odbierała telefonu, a po którymś z kolei połączeniu, ładny, ale jakże denerwujący głos sekretarki telefonicznej zabrzmiał w moich uszach - Josh, nie przeklinaj... tylko nie przeklinaj, jesteś w pięknym kraju, dookoła ciebie równiny, ptaki, fauna i flora, wioseczka... wioska - Raven - zawołałem do psa, który podbiegł do mnie. Po chwili byłem już przy pierwszym domku. Zapukałem, a w wejściu stanęła starsza kobieta, mierząc mnie nieufnym spojrzeniem. Jakby to była Ameryka, pewnie bym zarobił kulkę w głowę i został pogrzebany w pięknym ogródku z tyłu domu.
- Przepraszam... nie wie pani przypadkiem jak wyjechać na główną ulicę w stronę Londynu? - spytałem, starając się o naturalny ton głosu.
- A pan skąd? - zapytała. Nie wiem czy to miało być podchwytliwe pytanie i przyznawać się czy też ta przemiła staruszka z głosem, który przyprawia o ciarki nie interesuje się historią Zjednoczonego Królestwa.
- Szkocja i próbuję dostać się do Londynu, ale niezbyt mi to wychodzi - i ty chłopku mówisz, że znasz Anglię? To teraz poczuj jak twoja świadomość się z ciebie śmieje - Staruszka wyszła z domu, rozglądając się dookoła. To dobry moment na podziękowanie i szybki odwrót - A to w tamtą - wskazała dłonią, podnosząc ją tak energicznie, że podskoczyłem na sam jej gwałtowny ruch, starając się opanować przyspieszone bicie serca.
- Dziękuję - ukłoniłem się i wróciłem do auta. I dlaczego ja nie kupiłem mapy, gdy przydarzyła się okazja? Ona była straszna. Spojrzałem na nadal stojącą w przejściu starszą panią, gdy mijałem autem jej dom i oparłem głowę o fotel. Raven pisnęła cicho - Wiem. Dojeżdżamy do akademii i znajdujemy kogoś kto mi powie jak rozmawiać z Anglikami, bo jak tak dalej pójdzie to umrę szybciej niż zamierzam - potargałem jej futro na łbie i załapałem kierownicę obydwiema dłońmi.
Po jakimś czasie tej ekscytującej podróży, dotarłem na miejsce ze znaczącym opóźnieniem. Bardzo znacznym. Było ciemno, a ja z trudem powstrzymywałem powieki przed ostatecznym opadnięciem w dół. Independence znalazł się w swoim boksie. Nie pamiętam nawet w jaki sposób trafiłem do tego właściwego. Chyba zawdzięczam to po prostu własnemu sobie, że nawet jak nie potrafię określić swojego istnienia w przypływie zmęczenia, to moje genialnie ja potrafi mnie zastąpić i wyręczyć. Zabrałem kluczyk od swojego pokoju, przepraszając panią Stewart za godzinę, w którym zawracam jej głowę. Kiwnęła głową, mówiąc, że nie mam się nawet tym przejmować i życzyła dobrej nocy. Na pewno będzie dobra. Czuję, że w końcu nie będę miał tak lekkiego snu jak zazwyczaj. Raven musiała znaleźć sobie kont zastępczy, póki się nie rozpakuję, a wszystkie rzeczy zostawiłem w samochodzie, stojącym na parkingu. Nie mam siły ruszyć się z miejsca i czułem, że jak tylko opadnę na łóżko albo chociażby fotel czy podłogę, już nie wstanę. Nie ubierałem nawet pościeli. Ja. Człowiek, który powinien mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Gdy z ulgą zagłębiłem głowę w materacu, oczy same mi się zamknęły. I odleciałem niemal od razu. Tak jak jednej, pamiętnej nocy, ale gdzie byłem dokładnie? Za cholerę nie potrafię sobie tego przypomnieć.

*następnego dnia*
Josh, wstawaj. Josh, musisz wstać. Josh, koń na ciebie czeka. I rzeczy. I pies. I pozostały świat. Josh... Joshua, cholera jasna, wstawaj!
- Nie śpię! - poderwałem się z łóżka, rozglądając się dookoła zaspanym spojrzeniem. Torba. Raven. Donut. Pokój w akademii. Cholernie denerwująca grzywka. Brzęczący telefon. Wszystko było na swoim miejscu. Przeciągnąłem się, spoglądając na ekran urządzenia, na którego numer dzwoniła Amber.
- Teraz to sobie dzwoń kochanie - trochę poczucia winy i podejrzeń, że prawdopodobnie nadal błądzę po okolicy jej nie zaszkodzi. Trzeba było odebrać wcześniej, a podejrzewam, że była ze znajomymi na jakiejś imprezie albo spotkaniu. Ubrałem się w łazience, wypuszczając psa na zewnątrz, ale moje ogarnięcie świata spadło do minimum.
- Raven? - po psie ani śladu. Przygryzłem wargę od środka, spuszczając głowę i westchnąłem głośno - Za jakie grzechy mnie tak karzesz? - mruknąłem i wróciłem do budynku akademickiego.Tak, więc zostałem bez psa, który wróci zapewne za jakąś godzinę bądź dwie. Cóż... po jej trzeciej z rzędu ucieczce, jeszcze w Szkocji, stwierdziłem, że nie opłaca się szukać, bo to tylko strata czasu. Wybiega się, jest na tyle inteligentna by nie wpaść pod samochód, a do obcych jest raczej nieufna i nie podchodzi sama z siebie. Tak, więc przeszedłem do punktu numer dwa dzisiejszego dnia. Independence Day. I albo ten koń powoli dorasta i poważnieje, albo leki uspokajające nadal na niego działały. Nie odstawił żadnej niespodziewanej rzeczy podczas treningu. To było naprawdę miłe z jego strony. Przyglądałem się każdej osobie z kolei, próbując przypisać każdej po kolei cechę, która pasowała do jego wyrazu twarzy. To dziwne jak łatwo niektórych odgadnąć. I jak prosto stwierdzić, że akurat ten człowiek nie zostanie twoim przyjacielem czy nawet znajomym. Po całej godzinie skierowałem się wraz z siwkiem do stajni. Raczej to on prowadził mnie, nie ja jego, choć zazwyczaj szedł spokojnie za moimi plecami. Podejrzewam, że ktoś musiał mu podarować coś dobrego, inaczej nie gnałby tak do swojego boksu. Jednak koń jak koń, nie stwierdzi, że należy uważać na innych przechodniów, a przynajmniej samemu sprawnie ich wyminąć, a swojemu właścicielowi pozwolić niemal na niego wpaść.
Chłopak był... przystojny. Bo tak określa się mężczyzn, prawda? I choć uśmiech nie znikał z jego twarzy, pierwszy raz nie wydawało mi się żeby był on w żaden sposób sztuczny. Ku mojemu zaskoczeniu, mój także. Miles... zapamiętam. Dosyć specyficzne imię. Ładne.
- Do zobaczenia - odpowiedziałem odruchowo, czując na sobie spojrzenie blondynki. Powiało grozą.
- Punkt pierwszy... znaleźć sobie normalnych znajomych - Amber skierowała na mnie spojrzenie jakbym co najmniej dopuścił się jakiegoś przestępstwa. To chore. Zawsze zauważałem w nas różnice, ale jej zdanie co do moich kontaktów ze światem było całkowicie niepotrzebne. Zresztą nigdy nie tolerowała moich znajomych, o koleżankach nie było mowy i szokiem jest, że jestem z nią prawie już rok. Josh, Josh... jak możesz być z kimś o kim masz takie zdanie? To tak jakbyś zdradzał ją wewnętrznie ze swoją świadomością. Ale jak kiedyś powiedział mi ojciec, kiedy wszedłem do jego sypialni w nieodpowiednim momencie... Tego co nie widać, nie ma. Czyli nie istnieje coś jak Bóg, jak miłość i jak zdrada. Dopóki oczywiście się ona nie wyda, dopóty faktycznie jest niewidoczna. A ja nie zamierzałem mówić tej czarownicy, że jej idealny małżonek za jakiego go uważała, nie jest wcale święty. Niech żyją w tym swoim wyidealizowanym świecie jak chcą. Ja nie zamierzam przykładać do tego...
- Josh! - skierowałem wzrok na wykonturowaną twarz Amber, która obecnie wykrzywiała się w zniecierpliwieniu - Znowu utonąłeś w swoich myślach - odparła zrezygnowana.
- Przepraszam - i po cholerę przepraszam jeśli to ją nawet nie obchodzi. Czasem wydaje mi się, że ludzie mają moje słowa za nic, dlatego wolę siedzieć cicho. Nie wtrącać się niepotrzebnie, szczególnie tam, gdzie wiem, że nie wygram, a moje zdanie liczy się tyle co zlepek kilku literek w słowa, układające się w zdanie. Może wychodzi na to, że nie potrafię poprzeć swojego zdania. Dlatego też nie udzielam się w zażartą walkę na zdania - Pójdę odprowadzić Independence do boksu.
-To bardzo dobry pomysł - spojrzałem w tą samą stronę co ona, gdzie po raz ostatni widziałem Milesa. Zapamiętałem jego imię. Zazwyczaj potrzebowałem trochę więcej czasu do takich rzeczy. Nawet Amber przez pierwsze nasze spotkania nazywałem Alice. Obydwa imiona na "A", więc nie widziałem w tym różnicy. Położyła palec na moim policzku i odwróciła twarz w swoim kierunku, niemal od razu. Wyczułem jej delikatnie spięte mięśnie twarzy, przez co pocałunek był szorstki i zaliczyłem go do rodzaju bardziej pokazowego niżeli intencji pokazania uczuć. Czyli cała Amber. Oznajmi całemu światu, że jestem zajęty, a cały świat zbuduje sobie o mnie zdanie jako tego, do którego nawet podejść nie można, bo jest prawem chroniony przez niejaką blondynkę o lodowym spojrzeniu. Do jej oczu, rzecz jasna nic nie miałem. Była piękną kobietą, z całą pewnością przyciągającą spojrzenie nie jednego mężczyzny. Skoro z nią byłem to normalne, że mi się podobała. On miał ładne oczy. Takie wielobarwne, nie zaliczające się do żadnej kategorii podstawowych kolorów tęczówek. I świeciły się, co powodowało...
- Ten koń jest nie do zniesienia - warknęła, mierząc wzrokiem siwka - A ty znów o czymś myślisz. Mam się zacząć martwić?
- Myślę, że on uważa to samo co ty - odpowiedziałem, głaszcząc konia po szyi. Spuścił łeb tak jakby potwierdzając moje słowa. Czasem zwierzęta są jak ludzie, tylko zamknięci w takich ciałach i nie potrafiący mówić. Ja nie potrzebowałem słów by zrozumieć. Amber spiorunowała mnie swoim spojrzeniem.
- A może ty masz kogoś na boku? - chciałem by jej mimika twarzy żartowała, ale Panie kochany, ona mówiła to na serio. Chyba pragnęła abym jej co pięć minut powtarzał, że jest miłością mojego życia, choć doskonale wiedziała, że nie lubię tego robić. Ale tego nie akceptowała. Nie rozumiała. Nigdy nie byłem przyzwyczajony do mówienia komuś chociażby zwykłego kocham cię. Uważałem, że te słowa są dla ludzi wyjątkowych, jedynych i tracą sens, gdy powtarza się ja na okrągło. Amber wydawało się wszystko takie łatwe, co nie było do końca złą cechą, bo przynajmniej nie miała takich problemów jak... jak ja. Od kiedy to ja znajduję w niej tyle negatywnych cech? Koniec Joshua. Nie możesz się wyłączać.
-Głupoty gadasz - mruknąłem w odpowiedzi, wracając spojrzeniem na Day`a - I nie wiem jak możesz mnie o takie coś podejrzewać.
-Nie widzieliśmy się od tygodnia. Mało to ładnych kobiet na ziemi chodzi? - czułem jak wbija w moje plecy swoje mroźne, niebieskie oczy. Westchnąłem, spuszczając głowę. Stanąłem przed nią i przyciągnąłem do siebie. I choć jej mina była niezadowolona to wiedziałem, że jej się podoba, szczególnie gdy nie często to robię. Teraz było mało ludzi wokół. Być może dlatego. Ona pewnie wolała abym był taki w szerszym towarzystwie, ale nie było nawet o tym mowy.
-Jesteś jedyna i kocham cię - spojrzałem w jej oczy. Mimowolnie pojawił się na jej twarzy uśmiech. Naprawdę jej to wystarczało. Uniosła dłoń i przeczesała moje włosy, zakładając moją grzywkę tak aby nie zasłaniała oczu. Właśnie. Cholerne włosy. Ile to ja razy je poprawiam. Mogę przeklinać godzinami, ale podjąć decyzję co do ich ścięcia nie potrafię. Pamiętam moment, gdy trzymałem nożyczki w dłoni i patrzyłem w lustro. Wtedy weszła Samantha i myślała, że zamierzam sobie zrobić krzywdę. No błagam. To okropne. Nigdy mnie nie rozumieli, ale od razu wysyłać mnie do psychologa, bo zobaczyła w moich dłoniach nożyczki? To była najbardziej komiczna rozmowa w moim życiu. A było ich łącznie cztery, bo kobieta uparła się, że jednak mam te problemy i trzeba je rozwiązać. Ja tam naprawdę się śmiałem. A ona stwierdziła, że psycholog mi nie pomaga. To jej by się przydał psychiatra. Ja akurat z całej ich trójki jestem najbardziej normalny. Albo nie... sam nie wiem.
- Nie odbierałeś dzisiaj moich telefonów - oparła rękę na moim ramieniu, a ja kiwnąłem głową, samą mimiką twarzy pokazując jej, że to nic nie nienormalnego.
- Ty nie odbierałaś wczoraj moich - odgryzłem się, widząc jak przewraca oczami.
- Byłam zajęta - standardowy wykręt.
- A ja byłem... właściwie to nawet nie wiem gdzie byłem i w tym problem. Mówiłem, że masz być pod telefonem, bo nie wiem czy trafię - brwi dziewczyny opuściły się, a ona poprawiła włosy, zakładając je do tyłu.
- Pretensje...
- To nie są pretensje. Ja rozumiem, że musiałaś pomóc swoim znajomym, ale to się kręci w obydwie strony - odpowiedziałem jej spokojnym tonem. Czyli tak jak zawsze.
- Nie rozumiem w czym problem. Przecież dojechałeś - ta, według niej, "kłótnia" ma dosyć kontrowersyjne znaczenie. Tylko, że zawsze wychodzi z mojej winy - Nie ważne. Chciałabym dzisiaj pojechać do sklepu, brat Rene ma nie długo osiemnastkę, a ja muszę znaleźć jakąś ładną sukienkę - to była ewidentna prośba o prywatnego szofera, tragarza i doradcę. Zmierzyłem ją spojrzeniem bez wyrazu.
- I mam ci pomóc, tak? - uniosłem brwi. Pokiwała głową ze swoim słodkim uśmiechem. W sumie, faktycznie może poświęcam jej zbyt mało czasu. Westchnąłem, kiwając głową. Zakupy. Nigdy nie miałem do nich większego problemu, ale słowa "szukam sukienki" przyprawiało mnie o przerażenie. Bo one sobie wyobrażą konkretną rzecz, która pewnie nawet nie istnieje i szukają jej do upadłego. Albo raczej do śmierci osoby towarzyszącej - Dzisiaj po południu - rozpromieniała i pocałowała mnie, odchodząc. Odwróciłem głowę, jednak nie za odchodzącą dziewczyną tylko w kierunku gdzie po raz ostatni widziałem Miles`a. Był sympatyczny, a pomimo tego naraził się Amber. Chociaż, jak większość ludzi z którymi rozmawiałem, nie zostało zbytnio zaakceptowanych przez dziewczynę. Twierdziła, że mam dziwny gust co do znajomych. Już nie wspomnę o relacjach jej z Angeliką. Jakby wojną można było nazwać pojedynek dwóch osób, to określiłbym to mianem trzeciej światowej.
~*~
Tak, więc zostałem zaciągnięty do londyńskiej galerii. Znaczy miałem zostać. Zostanę. Odruchowo sprawdziłem stan portfela i przez głowę przebiegła mi myśl, aby pożegnać się z tak zwanymi cennymi papierkami. Bo raczej długo w tym samym miejscu nie pobędą. Wyszedłem z pokoju, dostając krótką wiadomość, że moja kobieta się nieco spóźni. Czyli tak jak wszystko dokładnie rozplanowałem. Plus dziesięć minut dla od dawna świętej pamięci ogarnięcia panny Roberts. Zdążyłem zapamiętać każdy detal parkingu, co się wokoło znajduje, a nawet w głowie wymieniałem marki aut, które stały nieopodal. Wsłuchałem się w typowe dźwięki stadnin i skupiłem na delikatnych muśnięciach ciepłego wiatru na mojej twarzy. Było dzisiaj gorąco. Dlatego większość osób siedzi w pokoju, w cieniu, a ja stoję w pełnym słońcu, na parkingu i czekam. Ale chyba nie jako jedyny człowiek stwierdziłem, że to wszystko bez sensu. Sądząc po minie niedawno poznanego chłopaka. Miles wyglądał na zamyślonego i pomimo przygrzewającego słońca, jego twarz nawet nie drgnęła. Co jakiś czas tylko powieki opadały w dół, jednak to wszystko przysłaniały opadające, brązowe włosy. Brązowe? Chyba tak. Przyglądałem mu się w ciszy, tak jak rano przy rozmowie. Jedyne o czym myślałem to skutki podejścia i zaczęcia rozmowy. Nie byłem w tym mistrzem i sam uważałem, że nie posiadam daru znajdywania tematów, które mogłyby się spodobać zarazem mi jak i drugiej osobie. Z drugiej strony, im dłużej patrzyłem na jego twarz, tym bardziej coś mocniej popychało mnie abym zrobił pierwsze kroki. Spojrzałem na drzwi, w których miała pojawić się Amber. Mam trzy minuty i piętnaście sekund na podejście, zaczęcie rozmowy i... no właśnie, i co dalej?
A jednak coś mnie ruszyło. Ze schowanymi dłońmi w kieszeniach bluzy, która pewnie wydawała się kolejnym idiotycznym wymysłem w tak upalny dzień, podszedłem do niego. Kontakty międzyludzkie. To zazwyczaj inni ciągnęli mnie w tę stronę, rzadko kiedy ja sam tego chciałem. A teraz, jakby coś mnie przyciągało.
- Udar słoneczny nie jest najlepszą opcją na śmierć - oklaski dla pana Sellbærga. Wykwintnie dobre rozpoczęcie rozmowy i jeszcze lepsze wyczucie tematu. Chłopak podniósł na mnie oczy, ale pozostał bez wyrazu. Napraw to, albo od razu idź się schowaj, niech cię ktoś zakopie... ten ogródek u tej staruszki po drodze byłby całkiem dobrym miejscem na pochówek. Dopiero po chwili chłopak uśmiechnął się, nieco wymuszenie, spuścił głowę i pokiwał głową - Wybacz, to miało być nieco... delikatniejsze? Tak, na pewno tak - pokiwałem głową, słysząc jak drzwi w dali otwierają się. Odwróciłem się w tamtym kierunku, widząc nareszcie gotową Amber. Poszukała mnie spojrzeniem i niemal od razu jej twarz skamieniała, gdy zobaczyła obok Miles`a. Udałem, że jej nie widzę, bo to najlepszy sposób. Ignorancja - Wejście smoka za trzy... dwa... jeden - mruknąłem do chłopaka.
- Josh - wykrzywiłem usta w uprzejmym uśmiechu, powoli spoglądając na dziewczynę.
- Słucham skarbie?
- Jedziemy czy nie? - skrzyżowała ręce na piersi.
- Tak, oczywiście - odpowiedziałem jej, lecz zaraz potem zwróciłem się do chłopaka. Amber mnie będzie zabijała wzrokiem przez całą drogą, ale co mam do stracenia? Chyba póki co, jedyną znajomość zawartą w tym miejscu, a patrząc na Miles`a... przykro było patrzeć na jego przygnębioną postawę. O wiele lepiej, gdy się uśmiecha, bo ma ładny uśmiech. Dobra, znowu odpływasz Joshua. Może to nie był najlepszy pomysł - Jedziemy do galerii, znaczy ja jadę odpokutować, rozumiesz... tak zwana zakupowa, nałożona krucjata. Może chciałbyś się wybrać z nami? - uniosłem kąciki ust, starając się nie spojrzeć na twarz Amber. Mogłem się założyć, że wygląda jakby miała mnie z niewinnym uśmiechem udusić.

Miles?
Gińcie, albowiem 4583 słowa tu mam ^^ ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz