poniedziałek, 24 lipca 2017

Od Alice do Luciela

Kopyta Dema gładko wbijały się w suchy piach, pot spływał mu po lśniącej, miękkiej sierści a grzywa powiewała na wietrze lekko łaskocząc moją także mokrą twarz. Byłam dumna z mojego ‘małego’ konika. Po raz pierwszy od przyjazdu tutaj znów pokazał na co go stać, zaczął być sobą. Czułam, że ufa mi. Przytuliłam się do jego szyi i z zadowoleniem spojrzałam w stronę chłopaka przy płocie. Kiwnął głową z uśmiechem. Jack był nieco twardym i zamkniętym na świat  25-latkiem ale za to bardzo dobrze znał się na koniach i doskonale radził sobie z ich tresurą. Oprócz tego potrafił przejrzeć człowieka na wylot. Od zawsze uważałam, że byłby świetnym psychologiem lecz on tylko kręcił głową z takim grymasem na twarzy jakby wciskano mu siłą do ust cytrynę. Był tylko jeden problem: Jack w wyniku wypadku stracił obie nogi i jest przykuty do wózka. Poznałam go jakieś cztery,pięć lata temu na mistrzostwach europy w skokach. Nie startowałam wtedy (strat na takim poziomie jest dalej dla mnie rzeczą niemożliwą) ale jakimś cudem zostałam wtedy jednym z wielu organizatorów. Jack był wówczas jednym z zaproszonych gości. Poznałam go przypadkiem i teraz ten sam przypadek sprawił, że zobaczyłam go w MU. Muszę przyznać - zmienił się nie do poznania. Z młodego anorektyka, depresanta i kaleki zrobił się przystojny oraz należycie umięśniony gentleman.
-Podejdź tu do mnie - rozkazał z kamienną miną.
Posłusznie zawróciłam w stronę ogrodzenia.
-Rozluźnij ramiona! I… Ech… - usiłował wychylić się z wózka tak aby móc ustawić prawidłowo moje łydki ale na marne.
-Pomóc ci? - spytałam przyglądając się jak chwieje się na kolanach.
Chłopak opadł znów zrezygnowany na siedzenie i spuścił głowę.
-Kontynuuj - zignorował moje pytanie.
Westchnęłam.
Demens zaliczył bezbłędnie cały tor i to w wielkim stylu. Z szerokim uśmiechem na twarzy zaprowadziłam kasztana do boksu po czym wróciłam do przyjaciela.
-Kiedy wracasz? - zapytałam.
-Wyjeżdżam jutro z samego rana - odpowiedział stanowczo.
-Co?! Zostań jeszcze trochę! - wykrzywiłam usta w “podkówkę” i zamrugałam szybko.
-Nie mogę, obiecałem Samowi, że pojedziemy po jakiegoś młodego konia do Niemiec. Nie mogę tak dużo… Rozumiesz…
Odwrócił głowę ze smutkiem i spojrzał w kierunku maneżu gdzie trenowała jakaś młoda dziewczyna.
-Rozumiem, rozumiem - dałam za wygraną. -A może chcesz przejechać się do Londyńskiej knajpki na Bayham Street?
Dobrze znał ten adres, wielokrotnie tam zaglądaliśmy.
-Z przyjemnością.
~•°•°•~
Pomogłam wyjść Jackowi z taksówki i usiąść na wózku. Wykrzywił się lekko z niezadowolenia, nie chciał pomocy.
-Zostaw! - krzyknął że wściekłością kiedy chciałam złapać za rączkę z tyłu. - Sam dam sobie radę!
-Ta… - warknęła pod nosem obserwując jak z trudem podjeżdża do drzwi i się z nimi siłuje.
Weszliśmy do środka. Bar wydawał się spokojnym miejscem, przeznaczonym głównie dla turystów i obcokrajowców. Sprawiał wrażenie nowoczesnego bo rzeczywiście takim był. Menu było w pięciu językach jednak zupełnie niepotrzebnie. Barman opierał się o ladę czytając lokalną gazetę. Z pozoru wyglądał na niedoświadczonego lecz rozpieszczonego chłopaczka w, zupełnie niepasujących do jego zbyt chudej sylwetki, markowych ubraniach. W rzeczywistości jednak był niezwykle utalentowanym 28 latkiem. Nazywał się Marco i pracował tu od ponad 10 lat ucząc się od najlepszych w tej dziedzinie. Na nasz widok Marco zakrzyknął:
-Co me oczy widzą! Moje gołąbeczki! Nie widziałem was może z dwa lata! - wyszedł zza lady aby nas uściskać.
-Chodźmy na górę - zarządził Jack.
-Co? - zaśmiałam się i popatrzyłam na Marca, który pokręcił głową.
-Kurwa nie jestem jebanym kaleką! Ja… - zabrakło mu słowa. - A nie ważne…
-Poproszę mocnego, tego co zawsze - uśmiechnęłam się do barmana.
-A on? - spytał Marco odwracając się już w stronę półki z whisky.
-Jack co chcesz?! - zawołałam w stronę chłopaka, który już był na piątym stopniu schodów. Na nogach miał swoje nowe protezy.
-Duże, mocne i byleby pysk wykrzywiało w cholerę! Nie ważna cena, zapłacę później.
-Dobre, możesz już do niego iść, ja wam to tam przyniosę. Jak przyjdzie Patrick na zmianę to się dosiądę. - zwrócił się do mnie Marco.
Weszłam na górę i zajęłam wolny stolik. Jakieś 10 minut później naprzeciwko mnie usiadł zdyszany Jack. Chwilę potem ‘pojawiły się’ na stoliku nasze drinki.
-I co? - zaśmiałam się.
-Co co? - odpowiedział.
- Warto było?
-A daj mi spokój… Żmija.
- Jak sobie życzysz - posłałam mu szyderczy uśmieszek. - Jak ci się powodzi w życiu?
- Jakoś się żyje. Trzeba.
- Co u Gillerma? - spytałam o jego konia.
Uśmiechnął się smutno i przez chwilę milczał przesuwając palcem po stole jakby musiał ułożyć cały plan wypowiedzi aczkolwiek nie znał słów, które mogłyby mu do tego posłużyć.
-Sprzedałem go - rzucił.
-Ale… Czemu?! - nie umiałam ukryć zdziwienia. Gillermo był koniem nie byle jakim. Rodzice byli championami znanymi na całym świecie. Sam ogier wraz ze swoim panem odniósł wiele zwycięstw światowej klasy. Po wypadku wszystko się zmieniło jednak to właśnie ten ogier dał Jack’owi siłę do życia. Chłopak znalazł więc nowego jeźdźca ale sam wszystkim się zajmował; tresurą, opieką, treningami, nauką etc.
-Nie wiem… Żałuję tego ale to chyba było najlepsze wyjście dla mnie i mojego Gilla.
Przez chwilę trwała niezręczna cisza.
-A co tam u ciebie? Znalazłaś sobie wreszcie kogoś? - szybko zmienił temat i natychmiast jego twarz się rozjaśniła.
-Powiedzmy - wyrzuciłam z goryczą. - Nie chcę o tym rozmawiać!
-Oj… Pokłóciliście się czy jak? - nabijał się ze mnie. - Nie martw się… Nie wiedziałem, że aż tak…
Zobaczył, że mam w oczach łzy i chwycił mnie mocniej za rękę. Przetarłam oczy rękawem.
-Przepraszam. A więc zmieńmy temat.
A jednak ten twardziel miał coś z człowieka.
Zmarszczyłam brwi.
-Co? - poszedł w ślad za moim wzrokiem. - Znasz go?
- Czyżby….
-Idealny materiał na mensza! Hej ty!
Nieznajomy podniósł głowę zza piwa z pytającą miną.
-Zamknij mordę pacanie! Nie znam go! - warknęłam. - Wydawało mi się!
Zignorował moje słowa.
-E… Młody! Chodź, dosiądź się tu!
-Nie narób nam problemów…
Zdezorientowany chłopak usiadł obok Jack’a i milczał nie wiedząc co robić.
-Jak się nazywasz?
-Gówno cię to obchodzi - odpowiedział w końcu ale tak niepewnie, że zabrzmiało to raczej śmieszniej niż groźnie. Jack był z tego powodu niezwykle zadowolony.
-Taaaak?
Nagle ktoś zawołał w naszą stronę.
-No wspaniale… - bąknęłam pod nosem.
Na “pokład” 2 piętra wkroczyła dumnie piątka naszych dobrych znajomych. Młody, ubrany w ciuchy wyłącznie z adidasa blondyn u boku starego faceta z fryzurą, wąsami z lat 80 oraz butami kluna. Trzymał za ramię kobietę wyglądającą na lat 20 choć w rzeczywistości była lekko pod 50. Spódniczka mini (równie dobrze mogłaby nic nie zakładać), bluzka eksponująca wielkie piersi plus to jeszcze dwa tony tapety. Zaraz obok staruszki szła bardzo młoda, koło 18, dziewczyna. Wyglądała bardzo podobnie co piędziesięciolatka. Za nimi wlókł się jeszcze jeden. Nazywali go “Polewaczem”. Chodził w wiecznie brudnych, pomiętych ciuchach i twarzą mocno zrytą przez alkohol. Przysiedli się do naszego stolika.
-Hej Kaleka, siema Mała! - rzucił na powitanie.
Jack poczerwieniał ale powstrzymałam go. Nowo poznany chłopak z sąsiedniego stolika zmarszczył brwi.
-A co to za odmieniec? - nim się spostrzegł wścibska baba usiadła mu na kolanach i zaczęła go delikatnie głaskać po policzkach.
-Zo… - chciał zaprotestować ale kobieta przyłożyła mu palec do ust.
-Kto ty? - powiedziała już zimnym głosem.
-Luciel Mccrory…- westchnął i odepchnął nieco niechętnie rękę Clary.
Ta wstała udając oburzoną i momentalnie znalazła się w namiętnym uścisku Philipa, tego wąsacza.
Przez chwilę wszyscy obserwowali z napięciem usta całujących.
-Lucici mógłbyś… No wiesz… My tu będziemy pić a ty… Nie chcemy po prostu zatruwać alkoholem życia młodych i... Założę się, że jednego kufla nie dopijesz… - Philip oczywiście szukał zaczepki. - Chyba, że…
-Że co?! - Luciel jednak dał się sprowokować.
-Że wypijesz piąteczkę…
-Co to znaczy?
-Pięć kufli na czas. Przy okazji… Droga załogo… -urwał i krzyknął w stronę Marca- Hej kolego! Dziesięć zwyczajnych kufelków i sześć drinków dla moich ukochanych przyjaciół.
-Luciel, nie rób tego - szepnęłam mu do ucha.
Nie słuchał mnie. Wkrótce na stole pojawiło się 10 piw i 6 whisky.. Płaciła Clara, w sumie trudno się dziwić. Nie bez powodu tak eksponuje swoje ciało… Ekhem.
-Kolega Kaleka może przyłączy się do wyzwania?
Jack wstał chwiejąc się na tych swoich kikutach i skoczył w stronę Philipa lecz został  szybko powstrzymany przez Polewacza oraz Michela (tego z adidasa). Dryblasy bez skrupułów rzuciły go na ziemię. Mój przyjaciel jęknął cicho i przez moment zatrzymał się w tej pozycji.
-Widzicie moi drodzy… -zaśmiał się - Tu trzeba poluzować nieco gacie.
Philip wyrzucił za siebie pusty kufel i podał kolejny Lucielowi.

Chciałam pomóc Jack’owi ale ten ze wściekłością odrzucił moją ofertę. Zaczęło się.
~•°•°•~
Powoli knajpa zapełniła się. Nie wiem jak to się stało ale nagle przede mną pojawiły się trzy puste kieliszki i kufel a Luciel pił właśnie przed ostatnie piwo. Philip wymamrotał coś po pijaku do równie trzeźwej Clary. Ta w śmiechu wydarła się na cały głos. To było coś w stylu “Ciekawe czy Kaleka nie stracił przy okazji małego”. Cóż… Różne rzeczy mówi się po piwie. Jack’owi tym razem udało się dowalić Philipowi, który zorientowawszy się co się stało popatrzył na niego niewinnym i przestraszonym wzrokiem. Kaleka najpierw czekał na reakcję a potem dokładał mu coraz mocniej. Pomimo, że jego ciało “nie było kompletne” to cała reszta była niezwykle umięśniona. Siedział w wygodnej pozycji, chyba najlepszej dla niego do ataku ale nie spodziewał się obrony ze strony przeciwnika. Bum! Już leżał na ziemi. Philip podniósł krzesło nad głowę Jack’a ale zachwiał się i krzesło poleciało w zupełnie inną stronę niż chciał. Jakiś “trzeźwy” facet ze stolika obok, który złapał krzesełko w locie rzucił się na oślep na nas. Uderzył w pierwszej kolejności Michaela
ale drugi cios nie celowo spoczął na moim ramieniu. Odpłaciłem się soczystym liściem w twarz. Wszystko działo się tak szybko, że zanim się spostrzegłam połowa knajpy zajęta była bijatyką. Nagle poczułam, że coś a raczej ktoś chwycił mnie za biodra i pociągnął do siebie. Próbowałam się wyrwać ale silne ręce nie pozwoliły mi na to.
-Hey mała… - szepnął mi do ucha Luciel.
Złapał za moje piersi i przesuwał niebezpiecznie ręce w dół.
-Puść mnie zboczeńcu! - warknęłam.
Luciel jednak nie słuchał mnie, był całkowicie pijany.
Jakimś cudem na górze pojawił się Marco i oddzielił ode mnie nowo poznanego.
Nie zupełnie pamiętam co się działo dalej. Luciel zniknął mi z oczu i nigdzie nie mogłam go znaleźć. Latały stoły, krzesła, kieliszki, kufle. Nawet głowa wypchanego jelenia, duma właściciela, znalazł na głowie jakiejś laluni. Pamiętam ryk koguta na policyjnym radiowozie. Wydaje mi się, że odwiedziła nas również karetka. Ja wymknęłam się tylnym wejściem na zapleczu i cała podrapana, posiniaczona oraz wykończona przeszłam z dwa kilometry następnie padłam w krzaki. Sama nie wiem czy zemdlałam czy po prostu zasnęłam.
~•°•°•~
-Hej, żyjesz? - obudził mnie jakiś głos i ryk silnika.
- Mhy… - bąknęłam. - Ktoś… Ty…?
- Luciel, byłem wczoraj w barze. Podwieźć cię?
- Ok - powlokłam się za ramię z Lucielem do samochodu.
Zdziwiło mnie jego zachowanie no ale cóż… Ciekawe co by było gdybym tu dłużej została.
-Gdzie jedziemy?
-Morgan… University…
-Co? Do akademi?
- Mhy…
- Tak się składa, że też tam jadę...
-Co się z tobą działo? - spytałam.
- Gdzieś w środku zabawy wyszłem i jakoś doszłem do hotelu.
-Aha - mruknęłam i zasnęłam.

Luciel?
Wiem, bardzo chaotyczne ale pisałam to na wpół śpiąc XD Jak cóś pytaj ^.^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz