poniedziałek, 31 lipca 2017

Od Aithne CD Aherna

Trzeba przyznać, że cały teren Morgan University sprawiał wrażenie; można powiedzieć, że byłam zachwycona. Jednakże poszukiwałam stajni, żeby odwiedzić mojego ciemnogniadego wałacha, Rhysa. Już z daleka usłyszałam rżenie koni, więc ruszyłam w tamtym kierunku.
Weszłam do ogromnej stajni. Rhys, najwyraźniej mnie rozpoznając, wychylił łeb zza drzwi boksu i cicho zarżał. Od razu zlokalizowałam ten dźwięk i podeszłam do wałacha, po czym weszłam do niego i przywitałam. Mimo, że nasza rozłąka była krótka, już zdążyłam zatęsknić – może dlatego, że był to mój pierwszy własny koń i byłam z nim bardzo związana. Taak, pewnie dlatego.
Postanowiłam, że potem pojadę z nim na jakąś przejażdżkę – wcześniej, zapytawszy, czy można, wyprowadziłam Rhysa na pastwisko spokojnym krokiem. Stanęłam przy płocie obserwując, jak galopuje po padoku – co tu dużo mówić, w końcu mógł się rozruszać. Zauważyłam jednak, że zaczęło się chmurzyć, więc prawdopodobnie nici z planów.
Chociaż…
Kiedy poczułam na skórze pierwsze krople deszczu, westchnęłam i rzuciłam ostatnie spojrzenie na Rhysa, który nie przejmował się spadającą na niego wodą. Sama nie lubiłam, żeby nie powiedzieć nie cierpiałam, deszczu; przyzwyczaiłam się jeszcze bardzo dawno temu, że podczas deszczu należy siedzieć w domu i rozglądać się co najwyżej przez okno, ale… Nawet parę razy chciałam wyjść na zewnątrz, jednak zwyczaj przezwyciężył.
Chociaż trzeba przyznać – rzadko chorowałam. Nawet bez tego hartowania przez prawie całe życie byłam zdrowa jak ryba, więc nie miałam powodów do narzekania. Jeśli już zdarzyło mi się przeziębić, to latem.
Na wakacjach. Zawsze. Ale co miałam poradzić – życie jest ciężkie, jak to mówią.
Odwróciłam się i wypatrzyłam budynek kampusu. Jako iż zaczęłam odczuwać głód, postanowiłam poszukać stołówki – zanim tam doszłam, zdążyło rozpadać się na dobre. Przyspieszyłam więc kroku prawie do biegu i wreszcie stanęłam pod dachem. Miałam szczęście, że nie zmokłam cała, ale towarzyszyło mi nieprzyjemne uczucie wody chluszczącej w butach.
Po chwili odnalazłam stołówkę – najwyraźniej trafiłam na porę lunchu. Praktycznie wszystkie stoliki były zajęte; tylko przy jednym siedział jeden chłopak, pewnie przez brak miejsc. Nie wypatrzyłam pustych stolików, więc, uprzednio biorąc zielone jabłko i kawę, podeszłam do tego stołu i zapytałam:
– Można się dosiąść?
Kiedy spojrzałam na jego twarz, wydała mi się znajoma. Zmarszczyłam brwi, pomyślałam, że po drodze spotkałam tylko jedną osobę…
– Jasne. – Skinął głową chłopak, zaskoczony podnosząc na mnie wzrok. Ujrzałam błysk w jego oczach.
Uśmiechnęłam się delikatnie i usiadłam, podrzucając wcześniej jabłko. Chcąc wyjaśnić wszystko i nie mieć wyrzutów sumienia, zapytałam szybko:
– To na ciebie wpadłam, prawda? Jeeju, przepraszam. Skupiłam się… właściwie to na niczym. Dobrze mówili w szkole, że trzeba uważać, jak się chodzi do tyłu – zauważyłam, czekając na odpowiedź.
– Taak, sam mogłem uważać – zaśmiał się. – Nie ma za co, zdarza się. To twoje? – dodał, wyciągając z kieszeni klucz.
Osłupiałam. Sięgnęłam ręką do jeansów w poszukiwaniu zawieszki – nie znalazłam jej, więc z pewnością musiał być to mój klucz.
Obstawiając, że nikt w akademii nie miał takiego samego, w co wątpiłam. Posłałam chłopaki pełne wdzięczności spojrzenie.
– Wygląda na to, że mój, ech… Wypadł? – Chłopak skinął głową. – Te kieszenie są chyba za płytkie – mruknęłam. – A tak nawiasem mówiąc, jestem Aithne Llewelyn – przedstawiłam się, znowu podrzucając jabłko w dłoni, po czym upiłam łyk gorzkiej kawy.
– Ahern – odparł chłopak, uśmiechając się. – Brooks.

Ładne imię, pomyślałam. Takie niespotykane.


Ahern? Przepraszam, że tak krótko, będę się starać :<

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz