- Tato! - w jednej chwili wypuściłam rączkę od walizki z dłoni i rzuciłam się mu na szyję. Ojciec odkaszlnął radośnie i przytulił mnie mocno do siebie.
- Tą małą istotkę rozpoznam wszędzie. - rzucił żartobliwie nadal tuląc.
- Ej! To nie moja wina, że nie przekazałeś mi swojego wzrostu. - pacnęłam go w ramię.
- Cześć James. - tata uścisnął mu dłoń. - Miło cię znów widzieć. - poklepał go po ramieniu.
- Mi również panie Saint. Chyba pan schudł. - brunet zmarszczył czoło i wyszczerzył się delikatnie.
- Próbujesz się podlizać? - spytałam unosząc jedną brew do góry.
- Akurat temu panu już nie muszę. - puścił mi oczko.

Loss postanowił z impetem wepchnąć mi się na przednie siedzenie, wskutek czego musiałam usiąść z tyłu. Ruszyliśmy w kierunku mojego domu. Znajdował się on na pewnym osiedlu, bliziutko plaży, właściwie to na przedmieściach. Żeby się do niego dostać, trzeba było przejechać przez wiecznie zatłoczone centrum, a później już tylko pięć minutek i jesteśmy. Przez całą drogę oczywiście towarzyszą nam cudowne widoki. Nie mogło zabraknąć snapów z naklejką. Gdy byliśmy już na miejscu, drzwi frontowe uchyliły się, a zza nich wyskoczyła tłusta, biszkoptowa kulka pędząca w naszą stronę. Śliniący się mops prawie posikał się na mój widok. Wzięłam go na ręce,a on obdarował mnie swoimi buziaczkami.
- No cześć słodziaku. - chwyciłam go za jego tłuszczyk na karku. - Patrz kto przyjechał, tatuś! - wyciągnęłam Chester'a na rękach w stronę James'a.
- Weź go odemnie! Nadal pamiętam co zrobił z moją koszulą.
- Dziecko, boże, jaka ty jesteś blada. - nagle znikąd pojawiła się moja mama, tuląc mnie do siebie. - Czy wy nie macie tam słońca?
- Naprawdę? Nie zauważyłam, żebym zbladła. - odłożyłam psa na ziemię i spojrzałam po moich mahoniowych rękach.
- Jemuś! Skarbie, jak ja cię dawno nie widziałam. - rodzicielka chwyciła w dłonie policzki bruneta i mocno je ścisnęła. - Jakoś też pobladłeś, jutro koniecznie musicie iść na plażę!
- A Pani jak zwykle, czasem czuję się jak państwa Syn.
- Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziany, nawet jakbyś nie był z Marie. - dodał tata, wnosząc walizki do domu.
- Na obiad musicie jeszcze trochę poczekać, nie zdążyłam ogarnąć wszystkiego. - mama jak zawsze była w skowronkach. To mega pozytywna kobieta.
- Dobrze, skoro jeszcze mamy czas, pozwolisz, że przejdziemy się na plażę? - spytałam.

No i ruszyliśmy. Trzymając się za ręce przemierzyliśmy zadbane osiedle, potem kawałek chodnikiem, drewniany deptak i byliśmy już za plaży. Było na niej trochę osób, ale nie przeszkadzało nam to. Usiedliśmy na jednym, z ogromnych głazów, to było nasze ulubione miejsce do spędzania czasu we dwoje. Przed nami rozciągała się lazurowa woda, a w oddali było widać centrum. Usiedliśmy obok siebie, zgięliśmy nogi, a ja oparłam swoją głowę o ramię chłopaka.
- Tu jest tak pięknie. - stwierdził.
- Jest, było i zawszę będzie.
- Nie to, co ta zimna Anglia. Tu prawie zawsze świeci słońce, jest ciepło, po prostu cudownie.
- Gdyby nie to, że po tej szkole mogę stać się światowej sławy zawodniczką i zarobić ogromną kasę, nie byłoby mnie tam. - odparłam. - Gdy tylko skończymy Morgan uciekamy z tamtej Antarktydy.
- A gdzie uciekamy? - mruknął Loss.
- A gdzie indziej, jak nie tu? - uniosłam wzrok.
Brunet zaśmiał się i ucałował mnie w czoło.
- Pamiętasz, jak ze znajomymi przychodziliśmy tutaj surfować, albo pływać łódką, skuterami wodnymi czy jachtem? - spytałam.
- Tak. Szczególnie pamiętam jak wtedy, podczas naszej małej imprezki na pokładzie jachtu moich rodziców pod lekkim wpływem wsiadłem na ten piekielny skuter, a ten debil David zaczął drzeć japę, że płynie do mnie rekin. - westchnął brunet. - Ahh, dobre czasy.
- Tak, koniecznie trzeba się spotkać z David'em, Beatrice, Nicole i Travis'em. - rzekłam. - Ale mamy na to całe dwa tygodnie.
- Nie sądzisz, że powinniśmy już wracać? - James spojrzał na ekran swojego iphona. - Twoi rodzice już pewnie czekają.
Gdy wróciliśmy do domu, prawie wszystko było już gotowe. Często jedliśmy na zewnątrz, więc i dzisiaj tak było. Stół na tarasie był zastawiony, a ojciec grillował na grillu już ostatnie mięso. Bardzo uwielbiałam nasz ogród. Z salonu wychodziło się na obszerny taras, na którym stał wiklinowy komplet mebli i solidny stół, był też grill. Trawa na ogrodzie zawsze była idealnie przycięta, mieliśmy też basen w ziemi, jak co druga osoba w Sydney, która ma dom z ogrodem. Z tarasu rozciągał się widok na plażę oraz na stajnię, padok i rosnące przy nim palmy.
- To co, jesteście gotowi spróbować mojego kangura z grilla? - rzekł żartobliwie rodziciel.
- Wolałbym krokodyla. - dodał Loss.
Australijczycy podobnie jak Amerykanie, kochają grillować i robią to w każdym możliwym miejscu gdy tylko jest okazja. Na obiad podano nam więc baraninę i wołowinę w postaci steków, szaszłyków i innych różności. Grillowane owoce morza i homara w liściach bananowca, sałatkę z mango i ze świeżych warzyw. Jak bardzo brakowało mi tego jedzenia. Anglicy są tacy sztywni, a my spędziliśmy kilka miłych, ładnych godzin na jedzeniu, żartach i pogaduchach. Nadeszło już popołudnie, więc pomogliśmy posprzątać i skoczyliśmy do mojego pokoju rozpakować się i przebrać w jakieś luźniejsze ciuszki. Ponownie zaproponowałam spacer, więc gdy tylko troszkę odpoczeliśmy ponownie wyszliśmy z domu. I znów to ja zaprowadziłam go w dobrze znane nam miejsce. Było to coś w rodzaju wiaduku, z którego można było podziwiać całe Sydney. Szumiały iliście palem, a zachodzące słońce jak zawsz dodawło urkou. Chwyciliśmy się za ręce i patrzyliśmy, po prostu patrzyliśmy, delektując się tym widokiem.
Jemuś?
c;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz