środa, 28 czerwca 2017

Od James'a C.D. Marie

Sydney to najpiękniejsze miasto na świecie. Ta moja opinia chyba nigdy się nie zmieni. Patrzyliśmy na majaczące w oddali centrum, a zachodzące słońce jeszcze ładnie nas ogrzewało. Panowała między nami dziwna jak na ten związek cisza. Milczeliśmy w wyjątkowych sytuacjach, takich jak ta. A była to chwila wyjątkowa, ponieważ wróciliśmy do Syndey... razem. Nowy rozdział tego wspaniałego związku niejako został ogłoszony za otwarty. Pomyślałem, że przydałoby się go ładnie zacząć. Kiedy Marie pochyliła się nad balustradą patrząc na wodę, stanąłem za nią i delikatnie objąłem ją w pasie.
- James, co ty robisz? - wyprostowała się, a ja przytuliłem się do jej pleców, a brodę oparłem o jej ramię.
- A jak myślisz, śliczna?
- Coś mi to przypomina - wymruczała.
- Mi też... dwójkę dzieciaków, którzy się w sobie zakochali. Pamiętasz ich?
- Pamiętam. Ten chłopak był całkiem przystojny...
- Ta dziewczyna też nie najgorsza.
- Podobała ci się? - jej dłonie powędrowały na moje biodra.
- Nadal mi się podoba... Rączki przed siebie.
- Ale James... - jęknęła.
- Przed siebie. Ma być romantycznie, a nie erotycznie - zaśmiałem się, tak więc jej dłonie powędrowały na moje dłonie. - Nie lepiej?
- Czy ja wiem...
- Wtedy to się za bardzo do mnie nie kleiłaś - prychnąłem.
- Byłam dosyć spięta... Pierwszy raz, tak mnie przytuliłeś.
- Chciałbym to robić jak najczęściej, ale tylko w tym miejscu.
- Podoba mi się ten pomysł - odparła, a później ponownie zapadła cisza.
Ludzie jeździli, rozmawiali, chodzili wokół nas, ale nam to nie przeszkadzało. W końcu tak się stęskniliśmy, za wszystkim właściwie. Za sobą, tym miastem, jego atmosferą, ciepłem, znajomymi twarzami. Zaczęło robić się już szarawo, kiedy wreszcie się otrząsnąłem. Zerknąłem na Marie. Miała zamknięte oczy. Uśmiechnąłem się, po czym delikatnie pocałowałem ją w skroń. Zwolniłem uścisk i zrobiłem krok w stronę drogi powrotnej. Ująłem jej dłoń i przesunąłem wzdłuż jej przedramienia, aby wziąć ją za rękę.
- Chodź - szepnąłem. Spojrzała na mnie najpiękniejszym wzrokiem. Takim, jakim patrzyła na mnie na początku, kiedy stałem się dla niej kimś więcej, kiedy otworzyła się przed nią nowa perspektywa mnie. Uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała tym samym. Po chwili do mnie dołączyła i ruszyliśmy w stronę jej domu. Nie było zresztą do niego daleko. Musiałem przyznać, że Marie mieszkała w o wiele lepszym miejscu ode mnie. Może i nie powinienem narzekać na dwupiętrowy apartamentowiec, ale mieszkanie w samym centrum, po prostu boli. Wychodzisz i jedyna atrakcja, do której nie trzeba jechać komunikacją miejską to park, który znudził mi się w wieku siedmiu lat. Ona miała plażę, widoki, trochę zieleni, świeże powietrze od wody...
Tak jak myślałem, rodzice dziewczyny już na nas czekali. Jej mama miała magiczną zdolność do wyczuwania, kiedy będziemy wracać, co kilka razy postawiło nas w dość niezręcznej sytuacji. Państwo Saint byli naprawdę tolerancyjni i nowocześni, ale granicę też mieli i raczej nie spodobało im się, kiedy zdejmowałem majtki ich nieletniej córce w ich przedpokoju, na ich szafce na buty, a pani Saint akurat znalazła się w tym samym pomieszczeniu. Na szczęście te dziwne czasy minęły, a ich mama przestała się bać zostawiania nas samych w jednym pokoju. Właściwie to podejrzewałem, że pogodziła się po prostu z tym, że swój pierwszy raz razem, mieliśmy dosyć dawno... Zaprosili nas do salonu, usiadłem na kanapie, a w jednej chwili znalazła się obok mnie Marie z tym czymś na rękach. Nienawidziłem tego mopsa, a przez niego wszystkie mopsy świata.
- Zabierz go - poprosiłem, a ona przeniosła go bardziej na drugie udo, aby był dalej ode mnie.
- Dobrze?
- Idealnie - cmoknąłem ją w skroń, a ona przewróciła oczami.
- To ile zostaniecie w Australii? - zapytał jej ojciec.
- Właściwie, to chyba jeszcze o tym nie rozmawialiśmy - zacząłem.
- Właśnie... Jak to możliwe, że tego nie zaplanowałeś? - prychnęła Marie całkowicie pochłonięta, gładzeniem swojego pupila.
- Jakoś... zajęty byłem...
- Czym? - zapytał pan Saint z wymownym uśmiechem, a jego córka zachichotała.
- Widzę niedaleko pada jabłko od jabłoni - odparłem patrząc mu prosto w oczy, a jego żona wybuchła śmiechem.
- James - Marie capnęła mnie w ramię.
- Au, nie boi mnie - potarłem dłonią zaczerwienione miejsce, wcięte łapki.
- Kogo ty mi do domu przyprowadziłaś - westchnął jej ojciec z uśmiechem.
- James Michael Loss, chłopak pana córki, miło mi - wyszczerzyłem się, a on zaczął się szczerze śmiać, po chwili dołączyłem do niego, a po mnie obie panie.

Marie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz