sobota, 24 czerwca 2017

Od Luuk

Była w tedy sobota. Dobrze pamiętam ten ciepły, jasny poranek. Jak zwykle wstałam, niemalże od razu po usłyszeniu dźwięku mojego telefonicznego budzika. Wstałam, jeszcze nie w pełni rozbudzona, ociężałymi ruchami z łóżka. Wzięłam telefon do ręki i wyłączyłam budzik. Przetarłam prawą dłonią zaspane zielone oczy, po czym zerknęłam na godzinę. Coś około siódmej. Wiedziałam, że mogę jeszcze chwilę pospać, więc rzuciłam się, całym ciałem na łóżko. Odetchnęłam ciężko i ukryłam twarz w miękkiej poduszce, uprzednio zakrywając resztę ciała kołdrą. Nie długo po tym znowu zasnęłam.
Śniło mi się stado koni. Galopowały one przez... Rzekę? Tak to była rzeka. Wielka, rwąca rzeka o krystalicznej wodzie. Cała scena była osadzona  w wielkiej zielonej dolinie, jednak to nie było centrum mego snu. Była nim klacz, która zdawał się być przewodniczką stada. Mknęła niczym wiatr na samym czele. Była siwa. Ale nie tak siwa jak inne konie z jej stada. Była niemalże albinoską, a jej grzywa była długa, poskręcana w śnieżnobiałe loki. Nie wyglądała na jakąś konkretną rasę. Przynajmniej na taką jaką znałam. Gdy konie przeprawiły się przez rzekę, zaczęły się paść na zielonej łące usianej w niebieskie kwiaty. Nie znam się na nich, ale chyba to były niezapominajki. Uczta czterokrotnych jednak nie trwała długo. W miejscach gdzie rosła naprawdę wysoka trwa skradało się coś. Nie widziałam tego dokładnie przez zielsko, ale niedługo niezidentyfikowana istota wyskoczyła za traw. Wilk. Wielki jak niedźwiedź, ale był to wilk. Czarny jak smoła. Przewodniczka stada zmierzyła z nim walkę godną dwóch wściekłych byków, lwów. czerwona posoka lała się z ran zadanych przez obydwa zwierzęta. Reszta stada koni rozbiegła się w różnych kierunkach. Wyglądało to jakby ktoś wylał mleko ze szklanki, bo wszystkie konie były nieskazitelnie siwe. Walka trwała jednak w najlepsze. Postanowiłam podejść bliżej całej sceny i napawać się pięknem i brutalnością natury. Jednak dostrzegłam coś dziwnego... Z każdym krokiem skierowanym ku bitwie coś rosło po obu bokach klaczy... Najpierw małe, prawie nie zauważalne guzki, ale gdy byłam na tyle blisko mogłam stwierdzić, iż z głowy konia wystaje para ostrych, poskręcanych rogów. Aż mnie wmurowało. Potem mym oczom ukazał się prędka scena. Śnieżnobiały koń odepchnął od siebie bestię która warknęła groźnie. Nawet nie sposób mi określić jak to brzmiało... Jak wściekły byk i ryk lwa. Coś przerażającego. Koń za to, nie tracą ani chwili, wbił swe poroże w bok wilka. Ten zawył żałośnie, jego ogromne ciało opadło na trawę, a klacz tylko wbiła mocniej rogi. Przedziurawiły go jak dwa ostre miecze. Bestia padła z żałosnym wyciem bólu. Kobyła wyciągnęła swoją broń z ciała przeciwnika. Była cała we krwi. Niesamowity kontrast... Śnieżnobiałe rogi w prawie czarnej posoce dawały wrażenie czegoś symbolicznego... Tylko czego? Na to miałam cały dzień, bowiem w tej chwili przebudziłam się. Wstałam i usiadłam na brzegu łóżka. Odetchnęłam głęboko. Pomyślałam chwilę.
- Muszę to zapisać zanim zapomnę.- powiedziałam w stronę mojego królika, Larrego. Mojego powiernika wielu tajemnic. Chwyciłam za zeszyt i zaczęłam pisać. Zajęło mi to dość długo, ale opłaciło się. gdy skończyłam na szybko przewracałam kartkami. Chciałam zobaczyć jak długie te wypracowanie jest. O, prawie cztery strony... Nieźle. Po chwili sprawdziłam od czego tak właściwie zeszyt wzięłam. I kolejne zaskoczenie - zeszyt od angielskiego. No to nauczyciel się zdziwi jak weźmie zeszyt do sprawdzenia. Wzięłam telefon, by sprawdzić godzinę. Dziesiąta trzydzieści siedem. Długo pisałam, a teraz zrobiłam się głodna. Ale nie tylko ja w tym pokoju odczuwałam głód - królik pewnie też zjadły małe co nieco. Nie zwlekając pochwyciłam za worek z karmą dla gryzoni. Otworzyłam klatkę pupila i nasypałam mu do miski jego śniadanie. Gdy nakarmiłam mego towarzysza zaczęłam się rozglądać za czymś dla mnie do schrupania. Długo nie szukałam. Pod łóżkiem miałam schowane troszku ciastek. Niby nijakie śniadanie, ale lepszy rydz niż nic. Dojadłam całą paczkę, ubrałam się, uczesałam, umyłam zęby i zrobiłam sobie leciutki makijaż. Skoro byłam ogólnie zrobiona, mogłam pójść na spotkanie z moim koniem. Nie czekając na jakiś cud włożyłam buty i ruszyłam się z pokoju. Moja wędrówka jak na złość nie trwała długo, ale bowiem wpadłam na kogoś na korytarzu. Nie wleciałam na niego nie wiadomo jak mocno. Nie wywaliłam się, ani nic podobnego. Takie lekkie zderzenie.
- Wybacz, muszę lecieć do mojego konia, opowiedzieć mi mój sen bo był naprawdę pokręcony, on sam chyba w niego nie uwierzy. Paaa!- krzyknęłam gdy minęłam tą osobę. Spojrzała się za mnie i podążyła. Pewnie ją zdziwił fakt iż będę rozmawiała z koniem o takich rzeczach, ale cóż...

Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz