Ta spracowana, ale jednak przyjemna dłoń Lewisa pociągnęła mnie za nadgarstek. Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Czułam się jak pod prysznicem. Próg drzwi był blisko. Dzieliło nas od niego dosłownie kilka kroków. Zanim jednak weszliśmy do środka, zatrzymałam się, unosząc rękę do góry. Gest ten nieznacznie pociągnął za sobą chłopaka do tyłu, który odwrócił głowę zdezorientowany. Podeszłam na tyle blisko aby zmusić go do cofnięcia i oparcia się plecami o ścianę, tuż obok drzwi. Uniosłam głowę by tylko spojrzeć mu prosto w oczy z tajemniczym uśmiechem wyrysowanym na twarzy, po której nie spływały już krople deszczu, ale całe stróżki.
-Następnym razem ostrzegaj, że zamierzasz mnie przyprzeć do muru. Nie lubię znajdować się w sytuacji bez wyjścia - mruknęłam, sprawiając, że jego spojrzenie przeniosło się na moje usta i bezradnie za nimi wodziło.
-To było drzewo nie mur - wykrzywił usta w uśmiechu.
-Przepraszam za ten policzek - musnęłam palcami jego linię szczęki i usłyszawszy, że ktoś się zbliża, odsunęłam się, delikatnie pociągając go za sobą.
Weszliśmy do środka. Stanęłam w małym przedsionku i zdjęłam płaszcz, z którego dosłownie lała się woda.
-Mówiłem, że godzina im nie wystarczy - z kuchni wyłonił się Zain z szerokim uśmiechem. Mimowolnie spuściłam głowę, zdejmując buty i uniosłam kąciki ust do góry.
-Głupi jesteś, ale i tak cię lubię - minęłam go, zostawiając użeranie się z czarnowłosym Lewisowi.
-To oczywiste! - pośpiesznie krzyknął za mną i skierował wymowne spojrzenie na przyjaciela.
Cieplutkie, suche ubrania. Gdzieś jeszcze powinnam mieć czarną bejsbolówkę Lewisa, której wcale nie zamierzam mu oddawać. Dokładnie pamiętam jak namówiłam go na jej zakup. Już w tamtym momencie było oczywiste, że nie jest przeznaczona dla niego. To był tylko pretekst by należała do mnie. Wyłącznie do mnie. Jak w tamtych momentach ona sam. Ale właściwie gdzie ona była? Ktoś tu chyba postanowił odebrać swoją własność. Otworzyłam po cichu drzwi od pokoju Lewisa, rozglądając się dookoła i podeszłam do szafy. Oczywiście, że tam była. Założyłam ją na siebie, wdychając zapach męskich perfum.
-Nie ładnie tak kraść - z łazienki wychyliła się sylwetka chłopaka. Wzdrygnęłam się.
-Nie kradnę. Odbieram to co do mnie należy - zmierzyłam spojrzeniem jego cały tors, powstrzymując się od przygryzienia dolnej wargi. Skoro ja mogę chodzić w samym ręczniku, to niech on częściej zdejmuje koszulkę. Będzie sprawiedliwiej.
Uniósł brwi, przechylając głowę w bok co spowodowało tylko opadnięcie kilku kosmyków włosów na jego czoło. Stanęłam obok drzwi wyjściowych. Jeśli zostanę tu jeszcze dłużej, już nie wyjdę. Otworzyłam je, oglądając się za siebie i wyszłam z powrotem na korytarz.
Po burzy nastąpił kolejny, przepiękny dzień. Słońce wpuszczało swoje promienie słoneczne do pokoju. Cały ranek spędziliśmy przy koniach. Dziadkowie korzystali z naszej obecności. I dobrze. Nikt się nie nudził. Siedziałam z Marie na drewnianym płocie, obserwując poczynania reszty z wierzchowcami. Nie obyło się bez złośliwych komentarzy, którymi zazwyczaj obrywał James. No bo od czego ma się chłopaka? Całe szczęście, że potrafił nas już skutecznie ignorować.
-Chyba nas już nie chce słuchać - skrzyżowałam nogi, zwracając się do pijącej sok Marie.
-To jak? Przenosimy się na kogoś innego? - uniosła brwi z uśmiechem. Spojrzałyśmy obydwie w kierunku Zaina.
-Nie widzę problemu - wzruszyłam ramionami, zabierając od niej napój i wzięłam łyk.
-Mam zadanie specjalne... - usłyszałam znajomy głos za sobą. Lewis podszedł i oparł się rękoma o ogrodzenie, spoglądając na konie - Musimy iść do lasu.
-A po co? - oddałam sok dziewczynie siedzącej obok.
-A czy to takie istotne? Ty jedna zostałaś, a wątpię żeby James pozwolił mi zaciągnąć ze sobą Marie - błękitnooki wyszczerzył się do Australijczyka, który zmierzył go uważnym spojrzeniem.
-Lepiej nie próbować - zaśmiałam się, kątem oka widząc uśmiech na twarzy Marie - Dobrze, zaszczycę cię swoją osobą - zeskoczyłam na ziemię i oddaliłam się od reszty z Lewisem u boku. Gdy w końcu byliśmy na tyle daleko, by nasze sylwetki były ledwo widoczne, usłyszałam ciche westchnięcie chłopaka.
-To w jakim celu idziemy do tego lasu? - uniosłam brew, kierując na niego spojrzenie.
-Nie rozumiem? - uśmiechnął się pod nosem, wskazując głową drogę, prowadzącą do wyjazdu z posesji jego dziadków.
-Proszę cię. Rzadko prosisz o pomoc kogokolwiek. Tym bardziej mnie. A nawet jeśli... znam cię na tyle dobrze by wiedzieć, że nie do końca o to chodzi - przewróciłam oczami, kopiąc leżący na ziemi kamyczek.
-Dobrze, masz mnie. To był pretekst - i tu właśnie nastąpił przełom, szanowne państwo. Lewis przyznał mi rację.
-Czyli jednak - nie ukrywałam triumfalnego tonu.
-Czy zakazane mi jest iść na spacer z tobą samą do lasu?
-Uważaj, bo jeszcze się przestraszę - odpowiedziałam rozbawiona - To słowo las jest jakoś dziwnie podkreślane w twojej wypowiedzi.
-Zapewniam, że nic podejrzanego nie krąży w mojej głowie - kłamca. Ale pociągający.
-Dobrze. Więc prowadź - nie wiem czy odpowiednim ruchem było splatanie swoich palców z jego, ale w tamtym momencie wydało mi się nieodłącznym elementem sytuacji. Jego dotyk był pożądany w każdym zakątku mojego ciała.
Wycieczka po lesie była udana. Na początku. Puki nie zaczęłam podejrzewać, że Lewis zgubił orientację w terenie. Posyłałam mu wymowne spojrzenia, na które reagował albo uśmiechem albo prychnięciem. Przecież wiem gdzie jesteśmy... Te słowa powtarzałam mu na okrągło, dopóki nie przyznał się, że nie ma zielonego pojęcia co to za miejsce. Pięknie. Już widzę te spojrzenia reszty po minionych dwóch godzinach. Właśnie... dwie godziny zleciały tak niesamowicie szybko. Dawno był czas obiadu, a my znajdowaliśmy się w jakiejś nieznanej nam głuszy.
-I co teraz, panie Draxler? Rozmowa z misiami? - oparłam się o smukłą sosnę, krzyżując ręce na piersi.
-Jak znajdziesz mi jednego to może uda się porozmawiać - wzruszył ramionami, podchodząc bliżej. Zanim się obejrzałam, nasze biodra delikatnie się ze sobą stykały. Oparłam ręce na jego ramionach, łącząc palce za jego karkiem.
-Nie wystarczy ci jeden? - złączyłam jego wargi ze swoimi, rozkoszując się soczystym smakiem wspaniałych ust. Poczułam jak wykrzywiają się w uśmiechu, a dłonie wędrują wzdłuż bioder, zahaczając o bluzkę. Ciężki oddech przerwał jednak dźwięk przejeżdżającego niedaleko samochodu. Jeśli tak, musi być gdzieś niedaleko jakaś droga.
-Chyba już wiem gdzie jesteśmy - chłopak oderwał się na chwilę i obejrzał w tamtym kierunku.
-To na co czekasz? - wyrwałam się z jego rąk i pociągnęłam za koszulkę, idąc w kierunku ostatnio dobiegającego dźwięku silnika auta. Rzeczywiście, wyszliśmy na drogę, biegnącą w samym środku lasu. Na żadną podwózkę nie można było liczyć, a nawet jeśliby poczekać, trwałoby to za długo. Nie zostało nam nic jak spacer po ciemnym asfalcie między otaczającymi nas drzewami. Lewis jednak miał lepszy plan, a mianowicie skrót. Pokręciłam głową. Droga wydawała się pewniejszym wyjściem. Przekonał mnie tylko faktem, że w dali widać równiny, na których mieszkają ludzie, których zawsze można spytać o drogę. Wiedziałam, że zgadzając się, dam mu satysfakcję, ale myśl, że pójście według jego zaleceń skróci nam drogę o pół godziny, wydawało się faktycznie lepszym wyjściem. Wyszliśmy na polanę. Uniosłam głowę, widząc na niebie kolorowe barwy latawców.-Irlandia jest niezaprzeczalnie cudowna - mruknął chłopak, wskazując na bawiące się w dali dzieci.
-Cywilizacja. W końcu - zażartowałam i ruszyłam pierwsza w stronę dzieciaków.
-Marudzisz - pokręcił głową, chowając ręce w kieszenie.
Podeszłam do dzieci, starając się wyglądać w miarę normalnie. Chyba, że tutaj naturalnie spotyka się dwójkę ludzi wychodzących z lasu. Jednak młodym to nie przeszkadzało. Podczas gdy ja próbowałam się dogadać i wypytać o drogę, mojemu jakże dorosłemu mężczyźnie zebrało się na zabawę. Widocznie trzeba nadrobić te stracone lata dzieciństwa.
-Powiedz mi, co ty właściwie robisz? - oparłam dłonie na biodrach.
-W życiu nie puszczałem latawca... - uśmiechnął się do jednego z dzieci i podniósł kolorowy materiał do góry jako próba namówienia mnie. W sumie i tak mieliśmy godzinę spóźnienia - Nawet nie wiem czy uda się za pierwszym razem.
-Wielkiej filozofii tu nie ma - odparłam, podchodząc bliżej i zabrałam od niego latawiec - Trzeba to koniecznie nadrobić - skupiłam się na lince, przypominając sobie ojca, który pomimo ówczesnego zapracowania, znajdywał czas na wyjazd ze mną poza okolice miasteczka - Biegać potrafisz, więc reszta nie będzie problemem - uniosłam spojrzenie do góry i uśmiechnęłam się, biorąc rozbieg. Wiatr był idealny, a powrót do domu zszedł na drugi plan. Gdy latawiec był już wysoko w powietrzu, obeszłam chłopaka dookoła i stanęłam za nim, łapiąc go za jedną dłoń i wręczając mu linkę. Uniosłam głowę do góry, mrużąc oczy pod wpływem słońca i palcami również podniosłam głowę chłopaka do góry.
-Wiedziałem, że nie będzie czego żałować - szepnął jakby sam do siebie. Powolnym gestem objęłam go dookoła w pasie i delikatnie przejechałam palcami po jego lewym boku, wyczuwając po kolei każde żebro. Oparłam policzek o jego łopatkę i zamknęłam oczy, czując jak promienie słońca przygrzewają przyjemnie moje plecy.
-Już miałam wysyłać po was eskortę ratunkową, ale mnie powstrzymali - kobieta uśmiechnęła się serdecznie - Przygotowałam obiad. Wszystko ostygło i co teraz? - po chwili jednak chłopakowi dostało się z ręcznika w ramię. Wyszczerzył się do babci, całując w policzek.
-Teraz to ze smakiem zjemy.
-Nie macie innego wyjścia - kobieta wyjęła odgrzany obiad i postawiła talerze przed nami. Co do tego nie miałam wątpliwości. Byłam bardzo głodna. Usiadłam na swoim stałym miejscu przy stole.
-Miałam was wysłać do miasteczka po jakieś drobne zakupy, ale jak znikacie na cały dzień to zacznę się bać was razem puszczać - dosiadła się, podbierając głowę o dłoń.
-Z całą resztą zeszłoby nam jeszcze dłużej - odpowiedział chłopak.
-Dlatego pojedziecie grupą do miasteczka - uśmiechnęła się kobieta.
-Już nas pani ma dość? - roześmiałam się.
-A w życiu. Po prostu próbuję się was pozbyć na czas sprzątania domu. Nie lubię gdy ktoś mi się kręci gdy ogarniam mieszkanie. Nawet dziadek wtedy ucieka i chowa się po ogrodach i budynkach.
-Nie dziwię mu się - chłopak mruknął pod nosem.
Ledwo co wróciliśmy do domu, a po zjedzonym obiedzie jechaliśmy dalej. Miasteczko znajdywało się niedaleko - z punktu patrzenia Irlandczyków. Dla mnie to była ogromna odległość. Zanim tam dojechaliśmy, minęło trochę czasu.
-Dużo zmieniło się w tym Annamoe? - Zain przeciągnął się.
-Za chwilę to sprawdzimy - Lewis rozejrzał się dookoła.
-Po takim czasie dziwne by się coś nie zmieniło. Chociaż... po Irlandii spodziewam się wszystkiego - wtrącił James.
-Koniec rozważań. Czytać karteczkę i mówić co potrzeba - ruszyłam w kierunku budynków miasteczka.
-Kierunek jedzenie, czyli produkty spożywcze - Zain wskazał ręką małą uliczkę.
-To w drugą stronę - odparł Lewis.
-Czyli tam - chłopak obrócił w przeciwnym kierunku.
-Wesoła kompania. Jak się nie zgubimy, będę uważała to za wyczyn w twoim życiu.
-Mamy przewodnika - chłopak objął ramieniem Lewisa- Poza tym, tutaj wszystko o wszystkich wiedzą. Każdy zna każdego. Możesz się natknąć na przeróżnych ludzi - i akurat w tamtym momencie, na przepięknym centrum miasteczka pojawiła się znajoma sylwetka, wychodząca ze sklepu obok. Jej jasne blond włosy powiały na wietrze. Zdjęła okulary z nosa i założyła je na głowę. Powoli jej usta wykrzywiały się w uśmiechu, gdy podeszła do nas bliżej. Zmierzyłam ją swoim spojrzeniem jakby co najmniej postawiono przede mną kogoś spisanego na stratę bez specjalnego oświadczenia. Jej niepodważalnie zgrabna sylwetka wygięła się w łuk, gdy stanęłam naprzeciwko nas. Przeleciała spojrzeniem każdego. Cała Amalie...- Proszę, proszę - jej uśmiech był w stanie zachwycić każdego. Rzecz jasna, prócz mnie - Nie spodziewałam się takiego spotkania.
-Amalie! - krzyknęłam sztucznie uradowana, czując, że żaden ze stojących za mną panów nie wydobędzie z siebie sensownego słowa - A co ty tutaj robisz?
-Hail... widzę, że w końcu zdecydowałaś się wpaść do Irlandii. Piękne miejsce - przeleciała spojrzeniem po budynkach - Postanowiłam w końcu odwiedzić moje rodzinne Annamoe. A wy? Co porabiacie? Dawno was nie widziałam - zobaczyłam jak jej szare oczy przenoszą się na Lewisa. Ugryzłam się w język aby nie wypalić czegoś czego mogę wkrótce pożałować.
-Amalie... - pierwszy obudził się Zain z entuzjazmem - Szliśmy na zakupy - nieszczęściem stanął obok mnie i oberwał łokciem w bok. Niezauważalnie, ale chyba nie dla Lewisa.
-Zakupy? Akurat też wybierałam się do sklepu po jakieś produkty. Ostatnio wybudowali tu jakiś dobry sklepik. Mogę was zaprowadzić - dziewczyna na chwilę się odwróciła do tyłu, wskazując palcem małą uliczkę pomiędzy budynkami. Wykorzystując chwilę nieuwagi, przewróciłam oczami. Od zawsze działała mi na nerwy, ale w tym momencie wyjątkowo poczułam się zagrożona z jej strony. Po cholerę zjawiała się tak niespodziewanie w tym momencie? I dlaczego moja reakcja wyglądała akurat tak? To oczywiste, że trzy czwarte jej uwagi zwróciło się na Lewisa i doskonale o tym wiedziałam. A ona sprytnie to wykorzystała.
Lewis?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz