Udawszy zafrasowaną opieką nad Petunią, kątem oka zerkałam na odchodzącą Ruth, a raczej na jej pośladki, które z każdym krokiem delikatnie się poruszały. Wpatrywałam się w nie, dopóki pysk klaczy nie szturchnął mnie, a ona sama w sobie wydała ciche parsknięcie. Poruszyła łepetyną, a jej jak zwykle postawione na baczność uszy pod naporem powietrza raz uginały się wówczas w lewo, a raz w prawo.
- Dziękuję, mała. Tego mi było trzeba - rzuciłam, uśmiechając się półgębkiem i gładząc szyję zwierzęcia, ewidentnie zadowolonego pieszczotami. Zdążyłam jeszcze mimochodem rzucić okiem na znikającą już Fitz. - Ale musisz przyznać, że jest niezła. Nie patrz tak na mnie, P. Wiesz, że nie potrafię się pohamować. Widziałaś jej tyłek? Marzenie - mówiłam z ekscytacją, wlepiając maślane spojrzenie gdzieś w sufit i rozmyślając, jak cudownie by było mieć te krągłości dla siebie.
W ten sposób minęła reszta mojego wieczoru. No, prawie. Gdy tylko wróciłam do swego pokoju, moja komórka rozdzwoniła się na dobre. Przez chwilę kiwałam biodrami w rytm melodii, dopóki nie dotarłam do poruszającego się - dzięki wibracjom - po szafce nocnej sprzętu. Zerknęłam na wyświetlacz. Natychmiast ujrzałam siebie i wielki napis MAMA. Westchnęłam ociężale. Ostatnim, czego mi brakowało była wideorozmowa. Zwłaszcza, że marzyłam już tylko o miękkim łóżku i cieplutkiej kołdrze. Wzięłam głęboki wdech i przykleiłam do twarzy szeroki uśmiech, jednocześnie zatwierdzając połączenie zielonym przyciskiem.
- Hej, córciu! - wrzasnęła mama. Mimowolnie odsunęłam się delikatnie. No tak, teraz cierpiałam przez skutki swojej głupoty. Niepotrzebnie poruszyłam jej wyobraźnie, kiedy tłumaczyłam działanie tych połączeń. Jak to ujęłam, musi mówić głośno do telefonu, by obudzić chochlika, który dalej przekaże jej słowa. Odebrała to najwyraźniej jako nakaz wrzeszczenia. I ilekroć powtarzałam jej, że doskonale ją słyszę i nie musi sobie zdzierać gardła, tylekroć słyszałam "Daj spokój, córciu, nie martw się tak o mnie". - Jak sobie radzisz? Wszystko w porządku? Bardzo jesteś zmęczona? Jezus, co to za syf za tobą?! Niczego się nie nauczyłaś, nadal bałaganisz jak przedszkolak! Och, tęsknię za tobą tak bardzo, kochanie... - rozkleiła się, spoglądając na mnie z czułością.
- Mamo, ja już nie jestem dzieckiem. Doskonale sobie radzę. A ten bałagan jest przejściowy. Posprzątam, kiedyś. Lepiej opowiadaj, jak tam u was. U ciebie i - z trudem powstrzymałam odruch wymiotny - Marvina. - Wymusiłam na sobie kolejny uśmiech, kiedy w obiektywie zaraz obok mamy znalazł się ten obleśny zboczeniec. Wyszczerzył się do mnie znacząco.
- Karen, powiedziałaś jej już? - zagaił, tym razem spojrzenie skupiając na mojej matce.
- O czym? - zapytałam, kompletnie zbita z pantałyku. Moją głowę wypełniły różnorodne myśli. Coś się stało, ktoś umarł? Może się rozstają? I wtedy, tuż przed tym, gdy dowiedziałam się szokującej prawdy, odpowiedź pojawiła się w mojej głowie.
- Chciałam jej powiedzieć osobiście, kochanie. Ale jak już palnąłeś, to nie trzymajmy dziewczyny w niepewności. Maureen? - zaczęła, upewniając się, że doskonale ją słyszę. - Oświadczył mi się! Planujemy ślub! - zapiszczała mama, podekscytowana jak nigdy dotąd.
Czułam, że moja szczęka za chwilę dotknie podłogi i niewiele myśląc, zakończyłam połączenie, by nie wykrzyczeć czegoś nieodpowiedniego. Odłożyłam komórkę i złapałam się za głowę, czując, że popadam w skrajne szaleństwo. Spoliczkowałam się mentalnie, a potem wygrzebałam swoje leki, które na całe szczęście szybko zadziałały, nim objawy Zespołu Da Costy zdążyły mnie dopaść. Chwilę później spałam słodko jak suseł w łóżku, użerając się z koszmarami. Jak zwykle - był ogień i tata. I byłam ja. I mama. I... Marvin.
Zbudziłam się zlana potem od stóp do głów. Cholerne sny. Zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Światło uderzyło w moje oczy, oślepiając mnie tymczasowo. Stęknęłam głucho, przecierając ślepia ręką. Zmrużyłam powieki i przyjrzałam się godzinie. Piętnaście po piątej. Nie było zatem sensu zasypiać ponownie, bo za kilka minut mój budzik miał się dać we znaki. Podniosłam się ociężale, słuchając jak moje kości tworzą nową melodię i natychmiast ruszyłam ku niewielkiemu ekspresowi do kawy. Niebawem rozkoszowałam się wspaniałym smakiem. Oczywiście w pierwszej kolejności poparzyłam sobie język, zbyt łapczywie starając się zabić pragnienie. A potem rutynowo poszłam pod prysznic i ubrałam się w zwyczajne ubrania, niczym niewyróżniające się od innych uczniów akademii.
Po porannym treningu, to jest wyjeździe w teren, szybko ruszyłam na aulę, wiedząc doskonale, że za moment rozpocznie się pierwsza lekcja tego dnia. Wpadłam zatem do środka i zajęłam ulubione miejsce niemalże na samym końcu klasy. Nim zadzwonił dzwonek, w środku zjawiła się osoba, której oczekiwałam. I ku mej uciesze, usiadła tuż przede mną, najwyraźniej nie zdając sobie nawet z owego faktu sprawy. Musiałam zatem uświadomić ją, kto jej towarzyszy.
- I co? Udało się? - zapytałam głośno, nie ukrywając swego rozbawienia. I radości, która ogarnęła mnie na jej widok. Była pierwszą osobą, z którą zamieniłam więcej niż trzy słowa. Spadła mi z nieba. Patrzyłam z zadowoleniem, jak powoli jej ciało obraca się w moją stronę, co tylko poszerzyło mój uśmiech.
- Niestety, nie. Byłam najwidoczniej za kiepska. - Perfekcyjnie udała zawiedzioną. Prawie uwierzyłam, że faktycznie ubiegała się o miejsce w drużynie rugby. Chwileczkę, czy takowa w ogóle funkcjonowała w Morgan? Musiałam szybko tę informację nadrobić. Choć wątpiłam, biorąc pod uwagę fakt, że uczyliśmy się w Anglii, a nie w Ameryce.
- Nie znają się. Byłabyś ich najlepszym graczem. Dzisiaj miałam wrażenie, że nie wstanę z łóżka - odpowiedziawszy, roztarłam dłonią z lekka obolałe miejsce. Może i czułam delikatne rwanie, ale w większości kłamałam. Jak można cierpieć po zderzeniu z tak chudziutką istotką, którą była Ruth?
- Miło z twojej strony - odparła, uśmiechając się do mnie. Zawtórowałam zatem tym samym. Gęba sama cieszyła mi się na jej widok. Na kilka sekund nasze spojrzenia się skrzyżowały. Aż lekcja zaczęła się na dobre, a my musiałyśmy przerwać naszą sympatyczną pogawędkę.
Dzień minął sprawnie. O trzynastej trzydzieści opuściłam salę po lekcji fizyki, zmęczona licznymi wzorami. Niedobrze mi się robiło na myśl o przedmiotach ścisłych. Okropieństwo dla tak zapalonego humanisty, jakim byłam. Wiedziałam, że o szesnastej czeka mnie trening westernu, chciałam jednak przed nim trochę rozruszać Petunię, więc zabrałam ją na tor przeszkód, uprzednio oczywiście nie pomijając siodłania i reszty procedur przygotowujących jej do rozprostowania kości. Zamierzałam dziś spróbować pokonać swój lęk. I zrobiłam wszystko, by tego dokonać. Siedząc w siodle, przyjrzałam się oddalonej przeszkodzie. Nie była wysoka. Wręcz przeciwnie - okropnie niska. Na tyle, by zwyczajny amator podołał wyzwaniu.
Wszystko działo się szybko. Klacz pędziła dostosowaną odpowiednio prędkością i już, już szykowała się, by niebawem wykonać wyskok, kiedy ja w akcie paniki ściągnęłam wodze, nie pozwalając jej na to i zatrzymując tuż przed skokiem. Prychnęła w niezadowoleniu, z trudem hamując, a ja dyszałam ociężale. Oparłam podbródek o łeb konia, usadawiając głowę gdzieś pomiędzy jej uszami i starałam się nie spaść. Rzuciłam okiem na swoje rozedrgane dłonie. Tylko nie to. Zacisnęłam mocno powieki, próbując przywołać samą siebie do porządku, szło mi to jednak opornie, bowiem tuż po zamknięciu oczu przeżyłam retrospekcję z tego felernego dnia, kiedy spadłam z Petunii i niemal nie skręciłam karku, obijając się o pieprzone barierki. Niby nic wielkiego, a jednak na mojej psychice pozostawiło olbrzymie piętno. Siedziałam tak, praktycznie leżąc na szyi konia, odcięta od świata rzeczywistego, dopóki ktoś nie szturchnął mnie w ramię, wybudzając z dziwnego transu. Powoli uchyliłam powieki i w pierwszej kolejności oślepiło mnie światło. Zaraz potem ostrość obrazu uległa poprawie, a ja ujrzałam Ruth. Wyglądała na zmartwioną. Angloarabka stała spokojnie w miejscu, czekając aż dojdę do siebie.
Chciałam wtedy najzwyczajniej w świecie zeskoczyć z końskiego grzbietu, ale jak na złość cały świat obrócił się przeciwko mnie. Poczułam słabość w kolanach, nogi zmiękły i stały się jakby stworzone z waty, a ja zamiast elegancko wylądować na piaszczystym podłożu, poleciałam jak kłoda, witając się z dziełem Matki Natury. Jęknęłam, podnosząc się do pozycji siedzącej. Brawo, Maureen, zbłaźniłaś się przed pierwszą osobą, która wyraziła chęć rozmawiania z tobą. Rób tak dalej, na pewno zdobędziesz grono przyjaciół, karciłam się w myślach.
Ruthie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz