wtorek, 23 maja 2017

Bal - czyli jak zjebać sobie życie w kilku prostych krokach

Myśli młodego masochisty
W życiu każdego człowieka przychodzi moment, kiedy to obudziwszy się, gapi się w sufit i myśli, jak w bardzo spieprzonej sytuacji się znajduje. Wróciła Olivia, przyjechała Hailey... Nigdy nie sądziłem, że te dwie piękne istotki zrobią tyle zamieszania. Zazdrość tej pierwszej zaczęła już w Londynie delikatnie się pokazywać. Teraz, kiedy to moja przyjaciółka dotarła do Akademii, przypadkowo, kiedy jej nie było, zaczęło się robić dziwnie. Nie jestem idiotą, wiem jak czuje się człowiek podejrzewany o zdradę, z Amy też tak było... Nie, nie mogłem myśleć o niej. Wspomnienie tej blondynki, nie wytrzymalszej od porcelanowej lalki, która wyrwała mi serce, na kilka lat, za bardzo mnie denerwowało. Właśnie na ostatniej wizycie, lekarz powiedział, że nie powinienem się za dużo denerwować. Z Zainem i tymi dwoma na karku? Nie ma szans. Nie powinienem też ćwiczyć, nadwyrężać  żeberek, leżeć na plecach lub na prawym boku... No i kto by tego słuchał? Podniosłem się do siadu, przetarłem twarz dłońmi. Po plecach przeleciał mi chłodny wiaterek, spojrzałem się w lewo, nadal było otwarte okno. Trzeba będzie albo zacząć zakładać  koszulkę co spania, albo zacząć zamykać to cholerne okno. Jeszcze nigdy się nie przeziębiłem i nie zamierzam. Za kilka dni ten bal. Nie chciałem tam iść, a już na pewno wybierać kogokolwiek, a wiem, że tak musiałoby być. Przeniosłem się na podłogę, żeby dla rozruszania zrobić trochę pompek. To pomagało mi myśleć, pomimo bólu w lewym boku. Kiedyś przyszła mi do głowy chora myśl, że to ból mi pomaga, jednak to chyba zbyt masochistyczne. Po udawaniu, że nie jestem kaleką i jeszcze potrafię zrobić pompki, powlokłem się do łazienki, aby się ogarnąć. Po prysznicu, owinąłem się w ręcznik i postanowiłem się ogolić, w końcu jeśli już miałem wyglądać, jak człowiek... Nagle wpadł do mnie... tak, Zain. Czasami się cieszę, że nie golę się brzytwą, ponieważ już dawno bym nie żył.
- Słyszałeś wczorajsze ogłoszenie? - zapytał, przyglądając się mi badawczo.
- A miałem?
- Lewis! - wydarł się, nadzwyczaj zwyżając głos.
- Nie piszcz... - mruknąłem, nienawidziłem, kiedy to robił.
- Więc, niedługo będzie bal, mój drogi, najukochańszy przyjacielu - wyszczerzył się.
- No, czyli wreszcie będziesz miał okazję stać pół metra od Brooke - zaśmiałem się wrednie.
- Mógłbyś sobie oszczędzić? To dla mnie naprawdę ważne...
- Oj wiem, ale co ja mam z tym wspólnego?
- No ty też idziesz.
- Yyyy... nie? - skrzywiłem się. - Nawet nie mam z kim.
- Mam zawołać Hailey i Olivię?
- I w tym jest problem, cholera jasna. Nigdzie nie pójdę! - warknąłem, a on pokręcił głową.
- Zastanów się, czy chcesz, abym cię męczył. Może obyć się bez rozlewu krwi.
- Bez krwi się obejdzie, jak się zamkniesz. Inaczej będziesz zbierać zęby z podłogi.
- Oj Lewiś! - podszedł do mnie od tyłu i niespodziewanie przytulił. - Plose.
- Nie... i uważaj, bo powiem twojej lasce, że mnie obmacujesz.
- Nic nowego - zaśmiał się.
- Dla niej pewnie tak - nagle się cofnął.
- Nie zrobisz mi tego.
- Pożyjemy, zobaczymy - wyszczerzyłem się we wrednym uśmiechu.
Przecież, nie mogłem mu powiedzieć, że cały czas myślałem, co zrobić z tym balem. Zaraz znalazłby te swoje cholerne okularki, kazał mi się położyć i zacząłby się bawić w psychologa. Nie chciałem do tego dopuścić, ponieważ znając jego talent, wgrzebałby mnie w jeszcze większe bagno. Postanowiłem więc skutecznie zakończyć ten temat, wyrzuceniem z mojej łazienki.


Durny bal
Nigdy się nie spodziewałem, że taka kochana i urocza istotka jak Zain, narazi swoje życie, by mnie namówić na ten durny bal. Chodzenie za mną krok w krok? Niech będzie, mam młodszego brata, który często za mną chodził, nawet tam gdzie nie powinien. Dlatego potrafiłem kompletnie zignorować Malika. Następnie rozpoczął paplanie, nasyłanie na mnie Dżemika, który błagał mnie, żebym zabrał od niego tego świra, bo mu przeszkadza. Zastanowiło mnie w czym przeszkadza, kiedy nagle zza niego wyłoniła się śliczna Marie. Tak... Ten to całe życie ma szczęście, nawet jak zerwał z laską marzeń, to jakimś dziwnym trafem przyciągają się jak magnesy. Następnie nieopatrznie rozgadał komuś z mojej grupy, że nie zamierzam iść, więc na każdym treningu musiałem, na pytania "Dlaczego?" odpowiadać morderczy wzrokiem. Zaczynało mnie to delikatnie denerwować, ale co tam. Trzeba być twardym, a zresztą moja sytuacja z tymi dwoma pijawkami się wcale nie poprawiła. To jedna gdzieś mnie wyciągała, a druga się obrażała, to odwrotnie. Oszaleć można. Ostatnio umówiliśmy się ja, Zain, James, Marie, Harry i Hailey u mnie, na film. Oczywiście wcześniej zaproszenia nie przyjęła Olivia, aby następnie widząc jak O'brien weszła do mojego pokoju, dorwać mnie kolejnego dnia i zrobić piękną scenę. Hailey długo nie była dłużna. Przywykła już do wysyłania mi przy Olivii całusków w powietrzu, do wkładania dłoni pod koszulkę, do wpatrywania się w moje oczy i innych niby romantycznych rzeczy, które mnie cholernie denerwują. Comfort zone? Przecież jakiemuś Lewisowi Draxlerowi, to całkowicie nie jest potrzebne. Walka rozgorzała już na całego, a jej ofiarą byłem tylko i wyłącznie ja... Więc ja się pytam, po jaką cholerę, mam to jeszcze bardziej rozniecać? Co po wsadzać kij w mrowisko? Chyba tylko po to, żeby zeżarły mnie te mrówki. Więc uważając wszem i wobec, ten bal za durny i kompletnie mi nie potrzebny, wegetowałem sobie pomiędzy warczeniem na ludzi, a uciekaniem przed Zainem i unikaniem Hailey, a także Olivii. Życie nie do zniesienia? Lepsze to niż picie, kiedy bierze się leki, których nie powinno łączyć się z alkoholem, czy gryzienie Zaina w ramię, czy bieganie w samych spodenkach w Sylwestra po Londynie... Cóż, ogólnie mówiąc, bywało gorzej.
Raz szedłem sobie kulturalnie na trening i kogo widzę przy boksie Santiago? Tą mendę jedną, automatycznie się odwróciłem, żeby wyjść.
- Stój, Draxler, bo pomyślę, że tchórzysz! - krzyknął.
- Czego chcesz Malik? - westchnąłem podchodząc do niego.
- Możesz nie robić z siebie wyrzutka i pójdź na ten bal?
- Zain, powiedziałem nie.
- Nawet ze względu na mnie? - zrobił słodkie oczka.
- Przede wszystkim z tego powodu - zaśmiałem się 
- Ostrzegam, że użyję środków ostatecznych - odparł twardo.
- Już się boję - zakpiłem, zabierając się do czyszczenia Santiago.

Zdrajcy są wśród nas, a szczególnie w Dominisiolandii
Do balu zostało kilka dni. Zain chyba już zrezygnował, ponieważ nagle wszyscy przestali mnie nękać. Wziąłem Aishę, na smycz, wyszedłem na dziedziniec i po krótkiej rozgrzewce, zaczęliśmy biec. Skręciliśmy
w stronę stajni, aby po chwili je minąć i ruszyć na wskroś przez łąki do lasu. Włożyłem słuchawki do uszu i puściłem składankę perfekcyjnie wyselekcjonowanych piosenek, z tysięcy, których słuchałem. Były one na tyle energiczne, że przyjemnie mi się go nich biegało, a dodatkowo ich linia melodyczna idealnie pasowała do tempa robionych przeze mnie kroków.
Mijałem uczniów Akademii na koniach, niektórych spacerujących i zauważyłem coś bardzo interesującego. Jeździli, chodzili, oddychali, byli parami... Właściwie po co są te związki? A tak, żeby gatunek przetrwał. Jednak właściwie ludzie to zwierzęta, rzadko trafia się wśród nich prawdziwy człowiek... nie pamiętałem kto to powiedział... więc po co oni mają istnieć i nadal niszczyć piękny świat? Bez sensu. Wbiegłem do lasu i odetchnąłem jego powietrzem, przepełnionym zapachem igliwia. Z jednej strony to tylko zbiorowisko drzew, jednak nie odstępuje na krok pięknu... czy ja wiem... nawet najcudowniejszej dziewczyny na świecie. Bogactwo drzew, krzewów ich kształtu, odcieni zieleni, brązu, dywany leśnych kwiatów, majestatyczne dzikie zwierzęta, które mają więcej rozumu od nas. Wpadające przez gałęzie drzew promienie słońca...
Poczułem wibracje w kieszeni. Wiadomość. Zatrzymałem się, aby przeczytać ją, zdjąłem słuchawki. Trochę ciszy się przyda, prościej się wtedy myśli. Aisha usiadła przy mojej nodze i zadarła łepek w górę, aby patrzeć na mnie. Uśmiechnąłem się do niej, ale po chwili mój wzrok powędrował na wyświetlacz telefonu. Jeśli to Zain, to nie ręczę za siebie. Dominic?
Posłuchaj mnie mój drogi, młodszy, przybrany braciszku. Od kilku dni nęka mnie niejaki Zain Malik, ponieważ podobno nie chcesz iść na jakiś bal, czy coś. Albowiem, jestem tutaj starszy, to ci mówię, zaproś Olivię, pójdź tam i obserwuj, co zrobi Hailey. A jak nie, to kurwa przyjadę do ciebie, wezmę cię za łeb i wrzucę na ten jebany bal, bo mam dosyć tych wiadomości i telefonów od Zaina! Jasne?
Oj aż za bardzo... Zdrajca jedne, który nie potrafi się sprzeciwić. Rozejrzałem się. Wokół panowała cisza. Nie cieszył mnie już ten widok. Cholera, oni wszystko potrafią zepsuć. Westchnąłem, wsadzając słuchawki do uszu i ruszając dalej, jednak już w złym humorze. Przebiegłem przez mały drewniany mostek. No dobra, musiałem skręcić. Biegnąc już nie ścieżką, ale środkiem zarośli ciągle myślałem nad wiadomością Dominica. W sumie dość logiczne działanie. Postanowiłem tak zrobić, w końcu jeszcze nie zawiodłem się na jego radach. Wróciłem przez strumyk innym drewnianym mostkiem. Teraz droga prosta, ścieżką jak w mordę strzelił.
Kiedy wybiegliśmy na łąki, zauważyłem Zaina i Brooke, jechali konno. Skierowałem się w ich stronę, ciągnąc za sobą sunię. Wyjąłem słuchawki, gdy byliśmy wystarczająco blisko, złapałem za uzdę Morrigan.
- Ej! Puść to, Lewis - krzyknął.
- Wplątywanie Dominica w nasze sprawy, to cios poniżej pasa i gdyby nie Brooke, to byś leżał razem z siodłem na ziemi i gryzł trawę! - wydarłem się i odszedłem. No dobra, może i ich przeprosiłem wieczorem, jednak to miała być manifestacja, do czego jestem zdolny.

Umiejętność oddawania się decyzji losu
Trzy dni do balu. Wszędzie panuje gorączka stroi, ludzie łażą po korytarzu, wymieniają się pomysłami, dziewczyny rozmawiają o makijażach, paznokciach i nie wiadomo czym jeszcze. Ten ohydny tłum, który mi całe życie przeszkadza, dotarł także tutaj. Na stołówkę wszedłem tylko na chwilę, aby złapać kubek kawy. Wracałem właśnie z wieczornego treningu, który delikatnie mi się przeciągnął. Rozmawiałem z instruktorką o turnieju wyścigów konnych i trochę się nam zeszło, szczególnie że zacząłem opowiadać o moich wrażeniach z Niemiec. Okazało się, że ona także przez jakiś czas tam mieszkała. Po zahaczeniu o pełną ludzi, ciasną stołówkę, w której delikatnie brakowało powietrza, skierowałem się do mojego pokoju. Nie miałem zwyczaju zamykać go, za dużo roboty, więc od razu wpadłem do środka i stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem siedzącą na skraju mojego łóżka, Olivię.
- Hej - uśmiechnęła się.
- Cześć... - odpowiedziałem ostrożnie.
- Bo widzisz Lewis, mam ważną sprawę. Zostało...
- Trzy dni do balu - dokończyłem za nią.
- Dokładnie. I... cóż...
- Długo nad tym myślałem i... Olivio, czy pójdziesz za mną na ten bal, na który kompletnie nie chce mi się iść?
- Skoro nie chce ci się iść - wstała, po czym skierowała się do wyjścia.
- Ej po przestań - złapałem ją za rękę. - Po prostu... jestem aspołeczny. Pamiętasz?
- Nie - mruknęła.
- Babii - zaśmiałem się i objąłem ją ramieniem. - Taki bal przejdzie ci koło nosa...
- Takie coś, na mnie nie działa.
- No tak, bo jesteś silną, niezależną kobietą - uśmiechnąłem się.
- Masz z tym problem? - warknęła.
- Nie... Podoba mi się to nawet - odparłem.
- Doskonale. Masz wymyślony strój? Jest mało czasu, właściwie to sama nie wiem co mam założyć, ale chyba coś wymyślę...
- Olivia - przerwałem jej. - Ja ci stroju nie znajdę, jasne? Idź szukaj, rób co chcesz, żebyś tylko była zadowolona.
W ten oto sposób, los zdecydował, że na balu wystąpię jako partner Olivii. Późnym wieczorem, siedząc na parapecie w pokoju Hailey, wychylając się za okno i wracając do środka, najdelikatniej jak potrafiłem, przekazałem jej tą wiadomość. Przez chwilę obawiałem się, że wypchnie mnie za okno, jednak przyjęła to nadzwyczaj spokojnie. Stwierdziła, że rozumie, że znajdzie sobie kogoś do towarzystwa i tak dalej. Było to podejrzane. Zaczęliśmy rozmawiać naprawdę szczerze, jak dawno nie robiliśmy. Usiadłem w fotelu, Hail usadziłem sobie na kolanach, oparła się ramieniem o mnie, a czoło oparła o moją szyję. Zostaliśmy w takiej pozycji do późnej nocy. Poruszyliśmy chyba każdy możliwy temat od naszego dzieciństwa, przez nasze domy, różne perypetie naszego życia, aż do tematów miłosnych, kończąc na egzystencjalnych. Mógłbym tam zostać na całe wieki. Nadchodził nowy dzień, kiedy Hailey zamknęła oczy. Kiedy przestała odpowiadać na moje pytania, a jej oddech się wyrównał, delikatnie ją podniosłem, a następnie położyłem do łóżka. Przeciągnąłem się, wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo zdrętwiały mi nogi i jak bardzo bolał kręgosłup. Postanowiłem wrócić do siebie i przynajmniej spróbować przespać te kilka godzin, które mi zostały do porannego treningu. Podszedłem do drzwi, przy których się zatrzymałem. Odwróciłem się. Ona naprawdę jest piękna... Westchnąłem. Przyszedł czas wracać do życia i wyjść z cienia przeszłości. Niestety...

Zdrajca, który jako jedyny coś potrafi
Bal miał się zacząć wieczorem, jednak już od szóstej ktoś pojawiał się w moim pokoju. A to Dżemik, a to Zain, Hail, Olivia i milion przypadkowych osób, które szukały czegoś po wszystkich pokojach. Wytrzymałem do dziewiątej. Wtedy to złapałem za skórę, włożyłem buty i wyszedłem w stronę miasta. Szedłem wąską drożyną, z popękanym poboczem, rozglądając się na boki. Pusta, spokojna okolica. Jak ja bardzo tęskniłem do ciszy. Na trawie i jeszcze zielonych zbożach widać było przesuwające się po niebie białe obłoki. Sielanka można powiedzieć. Wszystko zaraz pryśnie. Musi... taki jest los. Z daleka usłyszałem ryk silnika motocyklu. Przede mną ukazała się biała honda, zatrzymała się równo metr obok mnie. Chłopak zdjął kask i ukazała mi się wiecznie ta sama twarzyczka.
- Cześć Dominic.
- Miło cię ponownie widzieć Lewis - prychnął. - To w czym mam ci niezwłocznie pomóc i to akurat w tym miejscu.
- Zdecydowałem się pójść na ten bal...
- No i? - dopytywał się.
- To bal... na który mamy się przebrać.
- W co ja cię wpakowałem - skrzywił się.
- Potrzebne mi twoje zdolności do robienia tatuaży i no wiesz...
- Aha, czyli ja mam pomóc ci się wyszykować, tak? - pokiwałem głową. - A co ja będę z tego miał?
- Szczęśliwego Lewisa?
- Niech będzie, że przekonuje mnie to - zaśmiał się. - Wsiadaj przystojniaku, idziemy do tej twojej Akademii.
Droga zajęła nam najwięcej minutę. A ja myślałem, że to ja jeżdżę jak wariat. Po ogólnym pokazaniu mu Uniwersytetu, zabrałem go do swojego pokoju. Wszedł do środka jak do siebie, co było jedną z jego cech charakterystycznych. Rozejrzał się po pomieszczeniu, powoli podszedł do łóżka i usiadł na jego skraju.
- To w co cię mam zamienić? - zapytał, jednak ja nadal milczałem. - No nie będę się śmiać.
- W Jokera - odparłem cicho.
- Rozumiem... dlatego kazałeś mi tą zieloną farbkę wziąć i hennę... Okey.
- Naprawdę? - ucieszyłem się.
- Jasne dawaj jakieś zdjęcie, zaczniemy od tatuażów, zejdzie się z nimi trochę. Później włosy, przebierasz się i lecisz na bal. Więc oddajesz się w moje ręce?
- Boję się tego, ale tak... - odparłem.
- Okey to dawaj krzesło i siadaj, wystarczą ci tatuaże na torsie i szyi, chyba...
Nigdy więcej! Myślałem, że już nie skończy. Ile on to robił?! Nawet za dużo ze mną nie rozmawiał, ponieważ był zbyt zajęty nakładaniem na mnie henny i odwzorowywaniem zdjęcia. Oczywiście przy okazji krzyczał, że mam się nie kręcić, że jestem zbyt chudy, że znowu wpadnę w anoreksję, że muszę wybrać, bo gra na dwa fronty jest bez sensu, a także inne bzdury. Ostatecznie skończyło się na tym, że odchyliłem głowę do tyłu i odsypiałem to, co wczoraj przegadałem z Hail. Obudził mnie bardzo delikatnie, po czym zaciągnął do łazienki.
- Ale to się zmyje? - zapytałem niepewnie.
- Tak.
- Na pewno?
- Tak! Jedno mycie i nie będzie po tym śladu! - wydarł się w końcu.
- Niech będzie... że ci wierzę.
Po kilkunastu minutach stanąłem przed lustrem, podziwiając dzieło Dominica. Moja jasna cera doskonale pasowała do tej stylizacji.
- Mówiłem ci kiedyś, że jesteś genialny?
- Mówiłeś... kilka razy - zobaczyłem w lustrze jego uśmiech. 

Bal, czyli niech zacznie się gra
Czekałem na Olivię przy głównych schodach. Ludzie tłumnie schodzili się do sali balowej, czyli po prostu największego pomieszczenia w tej Akademii. Bezsprzecznie królowały neonowe kolory, zresztą sam załatwiłem taki strój, przy pomocy Dominica, Zainowi. Zacząłem tracić resztki cierpliwości, przez co spoglądałem na zegarek średnio raz na pół minuty. W głębi bałem się, że Babii jednak nie przyjdzie. Na szczęście się myliłem... Podeszła do mnie ubrana w długą do kostek, czarną, rozłożystą sukienkę, ucharakteryzowana na wampirzycę. Uśmiechnęła się delikatnie, uzyskując sztuczne, przedłużone kły.
- Niezła z nas para, wampirzyca i Joker - zaśmiała się.
- Jakby na balu były tylko te dobre postacie, byłoby tutaj o wiele nudniej.
- Tak myślisz?
- Jestem o tym przekonany. W końcu, ci źli mogą więcej - wyszczerzyłem się.
- Jesteś całkiem przystojnym złym charakterem.
- A pani całkiem ładną krwiopijczynią - zaśmiała się słysząc to. Podałem jej ramię i weszliśmy do sali już zapełnionym tłumem uczniów. Oczywiście humor wszystkich uczniów zepsuła dyrekcja, częścią oficjalną. Po długich i jakże zajmujących przemówieniach, pożyczono nam miłego wieczoru i reszcie mogliśmy zacząć się "bawić". Wszystko rozpoczęło się oficjalnym pierwszym tańcem całego balu, aby po nim zostawić nas samych sobie. Część od razu zaczęła tańczyć, inni przeszli do stolików. My znaleźliśmy się w tej drugiej grupie, ponieważ Olivia poprosiła, abyśmy usiedli. Dotarliśmy do wolnych miejsc na samym końcu, przy, wyjściu na taras. Moja towarzyszka była na tyle zajęta szukaniem jakiegoś kelnera lub kogoś podobnego, że bez najmniejszych wyrzutów sumienia zacząłem przyglądać się roztańczonym młodym ludziom. Zastanowiło mnie, jak dawno nie tańczyłem. Biorąc pod uwagę, że moje imprezy to praktycznie zawsze przede wszystkim picie z kumplami, to bardzo dawno. Nawet zaproponowałem to Olivii, jednak w jednej sekundzie znalazła milion wymówek... a to zaraz zamawia, a piosenka za wolna, a ta za szybka. Wystarczyłoby mi powiedzieć, że po prostu nie chce, ale nieważne... Przekręciłem oczami i zwróciłem się do niej przodem, wracając do obserwowania innych. Dałem się namówić na ten durny bal, tylko po to, żeby go przesiedzieć? Co to, to nigdy w życiu!
- Nie wiem jak ty, - odwróciłem się przodem do Olivii - ale ja tutaj nie przyszedłem popatrzeć się na tłum. Idę potańczyć.
- Jeśli wstaniesz, to..
- To co?! - krzyknąłem, jednak mój głos zniknął w ogólnie panującym hałasie. Kilka najbliżej siedzących osób, zwróciło na mnie uwagę. - Jeszcze nikt w życiu, mnie nie ograniczył, oprócz mnie samego. Może jestem jakimś popierdolonym, beznadziejnym buntownikiem, nie przeszkadza mi to. Co się miedzy nami stało?
- Zmieniłeś się - odparła.
- Nie... dopiero teraz przejrzałaś na oczy i tylko od ciebie zależy, co z tym zrobisz - wstałem, wmieszałem się w tłum i porwałem do tańca pierwszą, samotnie stojącą dziewczynę. Brakowało mi tej niewymuszonej radości, z tego, że mogłem robić coś, przez nikogo nie przymuszony. Poczułem dziwną ulgę, kiedy odszedłem od nachmurzonej Olivii w ten potok radości, jak wtedy, kiedy uciekłem na ulicę Indii. Społeczność naszego Uniwersytetu można było wtedy porównać do mieszkańców tamtego cudownego kraju, w ich święto kolorów. Oczywiście, u nas wszystko było ułożone, eleganckie i pełne niejako gracji, tam panował kompletny chaos, jednak bardzo analogiczne było oderwanie się od szarej, męczącej, czy nawet nużącej rzeczywistości świata codziennego. Na pewien ułamek sekundy, każdy może schować się za maską lub charakteryzacją, nie przejmować się, że jutro czeka go milion zadań i dwa miliony przeszkód. Możliwość życia tą chwilą, to niejako wyłączenie myśli, ludzie kierują się instynktem oraz przeczuciem i to jest piękne. Właściwie to nie odpuściłem nawet jednej piosenki i sam byłem zaskoczony, jak doskonałą mam kondycję. Tańczyłem właśnie z jakąś śliczną blondynką o czarującym uśmiechu, kiedy ktoś krzyknął "Odbijamy!" i w moim ramionach znalazła się Marie, szczerząc się.
- Jeszcze tutaj jesteście? - zapytałem.
- Tak, jeszcze - zaśmieliśmy się. - Nie mogłem przecież wyjść widząc, że Lewis Draxler tańczy! Dlaczego nigdy wcześniej tego nie robiliśmy?
- Okazji nie było. Zresztą ktoś mnie kiedyś nazwał dość brzydko i wstydzę się z tą osobą tańczyć - zaśmiałem się obracając ją.
- Nawet ja mogę się pomylić - przekręciła oczami. - Gdzie masz Olivię?
- Cóż, zdecydowanie wolała siedzieć przy stoliku, więc nie mam pojęcia, gdzie aktualnie jest.
- Oj to nie dziewczyna dla takiego tancerza - wybuchła krótkim śmiechem. - A tak serio, to pasujesz do innej osóbki...
- Proszę, nie baw się w James'a - przerwałem jej. - Odkąd przejechała Hail, prawi mi morały jaki to ja ślepy i głupi jestem, bo nie widzę co ona czuje. Nie widzę i co poradzę? A zresztą nawet jeśli ona coś do mnie czuje, to ja do niej....
- To ty do niej? - dopytywała.
- Nie wiem - odparłem smutno. - Nie mam zielonego pojęcia.
- Jak każdy facet.
- No tak, bo wam to przychodzi prościej - prychnąłem.
- My jesteśmy delikatnie i dojrzalsze - odpowiedziała i zerknęła w stronę wyjścia. - James na mnie czeka, a z resztą... Zostawię was samych - puściła mi oczko i odeszła. Mój wzrok podążający za odchodzącą Marie, napotkał Hailey.

Nagłe uznanie, że chyba jednak twoja najlepsza przyjaciółka jest kobietą...
Czy to źle, że gdy spojrzałem na Hail, aż gorąco mi się zrobiło? Warto uwzględnić, że w moją stronę szła wtedy kobieta w sięgającej kostek, satynowej, granatowej sukience, która niemalże idealnie przylegała do jej zgrabnego ciała, uwydatniając smukłą talię, biust i każdy cudowny kawałeczek jej ciała. Sukienka nie kończyła się dekoltem, lecz była delikatnie wycięta, aby odsłaniała obojczyki Hailey, za którymi w głębi duszy szalałem. Oczywiście, nikt o tym nie wiedział, bo po co miał wiedzieć? Będąc w butach na obcasie, jej nogi, odznaczające się w tej sukience, wydawały się jeszcze dłuższe... Miała rozpuszczone, jednak wciąż doskonale ułożone włosy, wszystko dopełniał wyjątkowo delikatny makijaż. Była po prostu piękna. Podeszła do mnie powolnym, pełnym gracji krokiem.
- To nadzwyczajne, że nawet w zielonych włosach, wyglądasz interesująco - odparła, ukazując mi swoje oczy spod wachlarza czarnych rzęs.
- To nadzwyczajne, jak wiele może zmienić jeden wieczór - uśmiechnąłem się.
- Czyżbyś miał coś konkretnego na myśli?
- Na razie, chyba jeszcze nie mogę ci tego powiedzieć - w tym momencie zaczęła lecieć jedna z wielu wolnych piosenek, tego wieczoru. - Zatańczymy?
- To będzie dla mnie zaszczyt, tańczyć z panem - uśmiechnęła się podając mi dłoń.
Po chwili jednym obrotem przysunąłem ją do siebie na tyle, że złączyliśmy się biodrami. Jedna z moim dłoni powędrowała w dół jej pleców, na co dziewczyna odpowiedziała szerokim uśmiechem. Zaczęliśmy powoli poruszać się do rytmu muzyki. Wirowaliśmy, co jakiś czas szepcąc lub naśmiewając się z patrzących na nas ludzi. Dlaczego ja nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, jak doskonale się rozumiemy. To było aż przerażające, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że myślimy i zauważamy te same rzeczy, śmiejemy się jednocześnie z tych samych ludzi... jesteśmy identyczni. Przy jednym z obrotów, raptownie zgasły światła na całej sali. Wśród tłumu przebiegł szept zaskoczonych ludzi.
- Doskonale - wymruczała Hail. Musiałem dość zabawnie wyglądać z wyrazem szoku na mej twarzy, ale na szczęście nikt tego nie widział. Sukienka Hailey była w dosłownym znaczeniu neonowa, a raczej fosforyzująca, w ciemności rozbłysła blaskiem turkusowych kwiatów, których przy świetle wcale nie było widać. Po chwili poczułem, że dziewczyna łapie mnie dłonią za kark i przysuwa moją twarz do swojej. - Teraz sobie porozmawiamy.
- I potrzebowałaś do tego ciemności? - zaśmiałem się.
- Tak, bo wtedy te twoje oczy nie są tak cholernie rozpraszające - odparła. Moje oczy? Rozpraszające? Chwileczkę...
- To... o czym chcesz rozmawiać? - zapytałem niepewnie.
- Co się zmieniło w ten wieczór?
- Nic...
- Lewis - warknęła. - Nigdy tak nie tańczyliśmy.
- Bo nigdy nie czułem takiej potrzeby i rzadko chodzisz w takich zajebistych sukienkach?
- A dzisiaj nagle poczułeś taką potrzebę?
- Może... - próbowałem się wykręcić.
- A gdzie masz swoją Olivię?
- Nie mam pojęcia - mogłem ugryźć się w język...
- Aha - puściła mnie, jednak nie odsunąłem się od niej. - Posłuchaj mój drogi, nie zostanę twoją pocieszycielką...

- Nigdy tak o naszej relacji nie pomyślałem - uśmiechnąłem się i pocałowałem ją w czubek nosa, akurat gdy zapaliły się światła. Ludzie na nas spojrzeli, Hail zaczęła się śmiać i wtuliła twarz we mnie, ja także wybuchłem śmiechem. Mój śmiech raptownie przerwał widok szybko wychodzącej z sali Olivii. - Ej Hail, ja wrócę i porozmawiamy, dobrze? Bo muszę sobie z kimś coś wyjaśnić...
- Niech będzie - odparła odsuwając się ode mnie.
- Tylko mi tutaj NIE zgiń - puściłem jej oczko i ruszyłem za Babii. Co za cholerny wieczór... a miało być tak prosto. Miałem się w nic nie wpakować i tylko czekać, a wyszło jak zwykle.


Kłótnia przeważającymi siłami wroga, którego twój umysł nie jest w stanie ogarnąć
Dogoniłem Olivię już poza salą balową. Idąc korytarzem kilka razy krzyknąłem jej imię, nie spotkało się to z żadną reakcją, więc w trzech długich susach dogoniłem ją, złapałem za nadgarstek i zatrzymałem.
- Możemy....
- Co to bylo? - przerwała mi. - Jak możesz... to ohydne... idziesz ze mną i na oczach wszystkich miziasz się z jakimiś lalkami?
- Po pierwsze to nie żadna lalka, tylko moja przyjaciółka, a po drugie jakie miziasz? Jakbyś trochę z nami poprzebywała, zamiast opierdzielać ją za to, że podeszła do mnie na odległość mniejszą niż metr, to byś wiedziała, że to u nas normalne!
- Ta suka, cię owinęła wokół palca!
- Zamknij się, jak milion razy więcej warta od ciebie. 
- Jesteś potworem - odparła.
- Zostałaś o tym uprzedzona - miałem już odchodzić, kiedy złapała mnie za rękę.
- Nie Lewis, proszę, przestańmy. Poniosło mnie...
- Nie obchodzi mnie to, nie pozwolę na obrażanie ważnych dla mnie osób.
- A ja nic nie znaczę? - zapytała.
- Do scen zazdrości znaczyłaś wszystko, później znaczyłaś wiele, teraz nie znaczysz nic.
- Przestań - jej dłoń powędrowała na mój tors, ale niemal od razu ja zrzuciłem. - Na pewno można to naprawić.
- Do kolejnego ataku szału, kiedy zobaczysz mnie rozmawiającego z jakąś dziewczyną.
- Boję się, że mnie zdradzasz..
- Co robię?! - uspokoiłem się po chwili - po pierwsze to nie jesteśmy razem, a po drugie to mając żadnych korzyści z naszej relacji, jestem ci wierny jak pies!
- Włśnie... tylko pies... - zagotowało się we mnie. - Nie przepraszam... Lewis, słońce... - przyciągnęła moją twarz do swojej i pocałowała, nawet nie chciałem się na tym skupiać, od razu ją odepchnąłem.
- Co ty robisz?
- Ja? To raczej, co ty robisz?! - zrobiła teatralnie przerażoną minę, nie rozumiałem co się dzieje, dopóki nie spojrzałem w bok... Przez chwilę myślałem, że zemdleję widząc Hailey, ale dość szybko się ogarnąłem.
- Brawo - prychnąłem w stronę Olivii. - Jak zrozumiesz, jak ranisz innych, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Trzymała moją rękę, ale bez trudu ją wyszarpnąłem. Skierowałem się w stronę Hailey. Dlaczego? Nie mogłem zostać z Olivią, jakoś to posklejać i postarać się być szczęśliwym? Problem ten był dość złożony. Po pierwsze, chyba pierwszy raz w życiu nie poczułem niczego oprócz wściekłości podczas pocałunku, po drugie nie chciała mi wyjść z głowy Hail, po trzecie kompletnie nie wiedziałem co zrobić, po czwarte tak naprawdę z żadnej z nich nie chciałem zrezygnować... na pewno z żadnej? Ja już nic w tamtym momencie nie wiedziałem... Wszystko co się działo w ciągu kilku ostatnich tygodni to jedna ogromna sprzeczność. Zazdrosna Hailey? O mnie?! To chyba jakiś żart, przecież nigdy nie odczułem, że ona może coś czuć do mnie... Chociaż właściwie, pomyślmy... Krytykowała wszystkie moje dziewczyny, przytulała mnie przy nich i okazywała swoją znajomość mojej natury, zawsze przyjęła na noc do domu, wysłuchawa moich narzekać, cieszyła się z sukcesów. Myślałem, że tak jest w przyjaźni, z drugiej strony poprawiała mi włosy z dziwnym rozczuleniem, rumieniła się, kiedy brałem ją na barana czy przytulałem, kochała moje bluzy i jak zostawałem u niej na noc... A ja to wszystko uwielbiałem. Czy to możliwe, że to zawsze chodziło tylko o Hailey?
Podszedłem do niej, miałem już coś powiedzieć, ale zostało mi to brutalnie uniemożliwione.
- Jesteś beznadziejnym przypadkiem głupoty - odparła spokojnie.
- Hail...
- Nie mów do mnie!
- Proszę.... - westchnęła.
- Dlaczego się nami bawisz?
- A dlaczego wy tak wszystko utrudniacie? Żadna z was niczego więcej mi nie zaproponowała, walczyłyśmy o mnie dla samej, cholernej satysfakcji, żeby zobaczyć, która jest lepsza! - krzyknąłem, za co zostałem nagrodzony uderzeniem w twarz.
- A ja myślałam, że jesteś inny od swojego ojca - szepnęła. Zacisnąłem pięści. Tego już za wiele.
- Rozpuszczony bachor - warknąłem.
- Nienawidzę cię!
- Wreszcie będę miał święty spokój od ciebie - odparłem patrząc w jej oczy, w których po chwilichwili pojawiły się łzy... Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku mojego pokoju.

Kłótnia ze swoimi żołnierzami, którzy nie rozumieją swojego dowódcy...
To dziwne uczucie, kiedy przez kilka sekund nic nie pamiętasz, jakby twój mózg niczego nie zarejestrował. Wiedziałem, że idę, wiedziałem dokąd, jaką drogą, ale kiedy ktoś mnie przyparł do ściany oprzytomniałem. Przede mną stali Zain i James... Pierwszy z troską mi się przyglądał, jakby zobaczył poparzone dziecko. Drugi natomiast... jak ja nienawidziłem tego wyrazu twarzy. Niby spokojny jak głaz, ale w tej ciszy zdradzają go oczy. Ogromne, kilka centymetrów od moich, a w nich płonie płomień, obudzi się w nim nagła żądza krwi, której nie jest w stanie zaradzić. Bez najmniejszego problemu podniósłby mnie za gardło i udusił. To była bardzo kusząca myśl.
- Możesz mi wytłumaczyć, mój drogi przyjacielu, dlaczego Hailey, którą wszyscy traktujemy jak młodszą siostrę, zalewa się łzami przed salą balową? - zapytał przez zęby. Zaciśnięta szczęka nie wróżyła dobrze.
- Nie wiem.
- Jak to nie wiesz?! - krzyknął Zain. On potrafi krzyczeć? I to na mnie? Swojego, kochasia, przyjaciela, drugą połowę duszy? Nie też mi nie pomagało.
- Jeśli jest słabą idiotką, to płacze. One wszystkie płaczą - usta Jamesa zacisnęły się w wąską kreskę, a Zaina otworzyły, ponieważ nie mógł pewnie uwierzyć, że to mówię. Pozostali w bezruchu, a ja mówiłem dalej. - One obie są siebie warte, czyli nic nie warte. Jak mi matka powiedziała, że mi nie można kochać bo miłość tylko niszczy nie rozumiałem tego. Zrozumiałem kiedy jedna mnie nazwała psem i pocałowała, żeby zrobić na złość drugiej, a ta druga porównała mnie do mojego ojca, wcześniej dając w twarz.
- To nie znaczy, że masz prawo doprowadzać je do łez - warknął Jem.
- Obawiam się, że jestem w stanie doprowadzić do łez każdego i niestety nic na to nie jestem w stanie poradzić, James. Zranić jest prosto tak samo mnie, jak takich fałszywych przyjaciół jakimi wy dwaj jesteście - ręka na moim ramieniu lekko zadrżała.
- Co? - zapytał cicho Zain.
- Taka prawda, nie jestem idiotą, a wy nie jesteście matkami miłosierdzia. Nie potrzebuję go, tak jak waszej niby przyjaźni. Wszyscy dobrze wiemy, że to tylko opieka nad chorym, żeby przypadkiem nie wpadł na pomysł aby ponownie spróbować się zabić.
- Nie mów tak, to nie prawda! - odparł Zain.
- Pięknie gracie te swoje cholerne role!
- Ciszej... - poprosił tym swoim tonem, któremu nikt nie mógł się oprzeć. Nikt oprócz mnie.
- Nie będę cicho i nie uciszaj mnie, mendo jedna, parszywa! - wydarłem się, nie mogąc go jednak powyklinać. Miałem wrażenie, że zakrztusiłbym się tymi słowami. - Przyszliście ich bronić, proszę bardzo i tak nic dla was nie znaczę...
- Przestań, jesteśmy twoimi przyjaciółmi - odparł James, nieco przerażonym tonem, jakbym zwariował.
- Dlatego przypierasz mnie do ściany, jak jakiegoś kozła ofiarnego, któremu należy profilaktycznie przypieprzyć od czasu do czasu? - prychnąłem. - Zabierz tą rękę.
- Lewis...
- Bo ci ją do jasnej cholery złamię! - wydarłem się. Cofnął rękę, wiedział, że byłem do tego zdolny. Minąłem go i ruszyłem dalej, ale usłyszałem za mną ciche, kocie kroki.
- Zostaw mnie Zain!
- Nigdy, ja cię nie opuszczę - czułem, że to on. Odważny cholernik. Przyspieszyłem kroku.
- O niee... ty mi tutaj nie będziesz uciekał.
- Będę robił co będę chciał i uciekał od kogo będę chciał!
- Ale na pewno nie ode mnie - jego głos zaczął się robić twardszy. Uparty idiota. Kochany idiota, który walczy o mnie nawet ze mną samym... żałosne i wydawało mi się straszliwie fałszywe.
- Tylko mi tutaj nie udawaj załamanego - prychnąłem, skręcając na schody.
- Przecież nie udaję - usłyszałem nutkę bezradności.
- Tak jak nie kłamałeś z całą tą naszą przyjaźnią...
- Nie kłamałem! Zawsze byłem szczery, no Lewis... A zresztą jak cię złapię i przytulę, to nie puszczę aż uwierzysz.
- Nawet nie próbuj, bo ci połamię palce - ostrzegłem.
- Nie boję się ciebie i twoich gróźb - jego kroki były coraz bliżej.
- Myślisz, że tego nie zrobię? - odwróciłem się i zacząłem iść tyłem.
- Myślisz, że nie jestem na tyle odważny by podejść?
- Wiesz jak to cholernie boli?!
- Trudno niech boli... może jak będę cierpiał, to uwierzysz, że nie udaję.
- Czy ty nie rozumiesz, że mam ciebie dosyć?! - krzyknąłem, coś przebiegło po jego twarzy.
- Ale Lewis...
- Nie ma Lewis! Nie żyję, nie istnieję! ZOSTAW MNIE! - ruszyłem dalej, jednak za sobą słyszałem jego ciche kroki. Przyspieszyłem, ale on nie. Nie zrezygnował, jednak chciał dać mi odetchnąć. Od kiedy on tak dobrze zna moją naturę?

Telefon od Aleksandra
Wpadłem do mojego pokoju, trzaskając drzwiami. Echo uderzenia rozniosło się pewnie na pół Akademii. Piekło mnie niemalże pół twarzy... Pięknie wyszedłem na tym wszystkim, nie ma co. Przetarłem dłońmi twarz i od razu skierowałem się do łazienki. Koniec tego przebierania się, w każdym możliwym sensie. Rozebrałem się i wszedłem pod prysznic. Woda... woda to jedna z magicznych substancji, która choć na chwilę potrafi odciąć cię od świata. Czujesz tylko jej ciepło, kiedy to tobie spływa, zmywa z ciebie bród, zło, wszystko... Słyszysz tylko ją i widzisz tylko ją. Zmyłem farbę z włosów i te wszystkie "tatuaże", przy czym musiałem się nieźle naszorować. Śmiałem się sam z siebie, że dałem się na to namówić. Jak dziecko.
Kiedy wróciłem do pokoju, przebrałem się, w coś normalnego i usiadłem na skraju łóżka, łapiąc się rękoma za głowę i opierając łokcie o uda. Naprawdę tak prosto mnie zranić? Całe życie stawałem się kamieniem, człowiekiem bez serca, odpornym na wszystko, żeby kilka słów jakieś dziewczyny, którą mógłbym udusić jedną ręką, złamały mi serce? Słyszałem wiele wyzwisk w moim życiu. Ojciec pod tym względem był wyjątkowo kreatywny, ale okazało się, że nie mam obrony na czyjeś łzy... Sam nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałem. To było pewnie przed pójściem do szkoły, bo później zabroniono mi płakać. Tak, do się komuś tego zabronić.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Zerknąłem na wyświetlacz i pewnie bym go wcale nie odebrał, gdyby nie dzwonił Aleksander.
- Co się stało? - zapytałem automatycznie, lecz z troską.
- Masz chwilkę? - mówił, urywanym głosem. Płakał. W gardle mnie ścisnęło.
- Oczywiście. Mów, tylko spokojnie. Uspokój się. Gdzie jesteś?
- U państwa O'brien, akurat byli w domu - odparł cicho, a ja pomyślałem o Hailey... nie miał innego wyboru.
- Dobrze, to teraz mów.
- Rodzice wrócili wściekli z jakiegoś przyjęcia. Nie chciałem rzucać się w oczy, więc siedziałem cicho u siebie... Ale ojciec nagle wbiegł do mnie i zaczął bić pasem. - czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. - Kiedy mnie zostawił uciekłem przez okno. Nie oszczędził nawet twarzy... Co ja powiem w szkole? Zaczną się pytać, a wtedy znowu zacznie mnie bić...
- Spokojnie - słyszałem jego przerywany oddech. - Spokojnie, zostań tam gdzie jesteś. Przyjadę po ciebie, nie pójdziesz do szkoły, coś wymyślimy.
- Najgorsze jest to, że boję się, że on przyjdzie po mnie...
- Spokojnie O'brienowie to dobrzy ludzie, wiedzą o całej sytuacji, nie oddadzą cię, póki nie przyjadę po ciebie. Jasne?
- Tak...
- Nie bój się. Za kilka godzin jestem.
- Dobrze... dziękuję.
- Za co? - ściskało mnie w gardle.
- Za to, że jesteś... - rozłączył się.
Siedziałem przez chwilę jak wryty. W mojej głowie kłębiły się tysiące myśli. Mój brat... mój młodszy braciszek... moja cała rodzina i ostatnia nadzieja... Chciałem się uspokoić, jednak wciąż wzbierała we mniemnie gorycz i gniew. Jak ja mogłem być tak głupi, by myśleć, że może do tego nie dojdzie? Wstałem i poszedłem ponownie do łazienki. Odkręciłem kran, po chwili opłukałem sobie twarz. Musiałem zacząć myśleć, ale potrzebowałem silnego impulsu. Spojrzałem w lustro, miałem podkrążone oczy, zsiniałe usta... Mój wzrok przeniósł się na wetknięte za ramkę zdjęcie moje i Hailey, zrobione w Syndey. Wziąłem je do ręki, cicho przeczytałem tekst napisany naprzez odwrocie...
So don't call me baby
Unless you mean it
Don't tell me you need me
If you don't believe it
So let me know the truth
Before I dive right into you
~ ja dotrzymuję obietnic. Twoja Hailey <3

Dotrzymuje obietnici. Wpadłem w furię. Obiecała, że zawsze pomoże Aleksandrowi i zawsze przy nim będzie. Dlaczego więc tutaj jest? Dla mnie? Bo zawsze się we mnie podkochiwała? Oddałbym jej chętnie całe serce, ale ona wybrała najgorszą obietnicę do złamania... Ale dlaczego? Miłość jest jednak ślepa... a może to ja jestem ślepy? Spojrzałem jeszcze raz w lustro i uderzyłem w nie z całej siły. Obiema dłońmi. Szkło rozbiło się na tysiące kawałeczków. Wbijało się w moje palce, siekało skórę, raniło. Fizyczny ból głuszył ból psychiczny. Nie potrafiłem sobie poradzić w uczuciem beznadziei i chęci zabicia się. Tylko myśl o Aleksandrze powstrzymała mnie od tego, aby złapać jeden z roztłuczonych kawałków i rozciąć sobie nim żyły. Nikt by mnie tutaj nie znalazł... bo nikt ty mnie nie szukał. Zatapiałem ręce w kupie kryształków, pomazanych czerwienią, orząc sobie dłonie. Musiałem to zrobić, bo to przynosiło ulgę. Chore? Kto z nas nie jest chory? Dusimy się i zakładamy sobie na szyję stryczek upleciony kłamstw i niedomówień. Katem są nasze problemy, a zadowoloną widownia inni ludzie. Musimy przegrać wobec nich. Po chwili ból przyniósł mi spokój. Poczułem pustkę. To nie było dobre, ponieważ oznaczało to chcęć zemsty. Tak. Oczami wyobraźni widziałem jak wchodzę do mojego domu w Notting Hill. Otwieram ciemnozielone drzwi, które dla mnie zawsze za mocno kontrastowały z białymi ścianami. Zawiasy lekko skrzypią przy zamykaniu, słyszę ich cichutki klik przy zamknięciu. Widzę wąskie i małe pomieszczenie, o błękitnych ścianach, jasnych panelach, z miękkim dywanikiem na środku. Nie odwieszam skóry na wiecznie pełne wieszaki, ani nie zdejmuję butów. Idę dalej korytarzem, który jest przedłużeniej poprzedniego pomieszczenia. Na ścianach wisi kilka kopii znanych dzieł z epoki Impresjonizmu, na którego punkcie szaleje moja matka. Zaglądam do salonu, lecz widzę tylko puste kawowe sofy, za małym szklanym stolikiem, odwrócone przodem do ekranu telewizora, za to tyłem do biblioteczki z klasyką literatury, każdego gatunku. Na stoliku stoi szklaneczka z niedopitą whisky, więc automatycznie mój wzrok przenosi się na barek z alkoholami, który został ukryty w starym, ogromnym, drewnianym globusie. Jest otwarty... Budzą mnie trzaskające w kominku drwa, ruszam dalej. Po minięciu kilku par drzwi, wchodzę do kuchni. To bardzo niewielkie pomieszczenie. Na prawo od wejścia przy ścianie stoi stół, przy którym mieszczą się cztery osoby. Po drugiej stronie znajduje się długi na całe pomieszczenie blat, nad którym wiszą szafki, w których zawsze pachnie cynamonem. Po przekątnej od wejścia stoi lodówka, w której nigdy nie mogło zabraknąć soku pomarańczowego dla mnie. To jedyna rzecz, o którą dba moja matka. Mama jest chudziutką kobietką o spracowanych dłoniach i wiecznie surowej twarzy. Nie pamiętam abym w jej oczach widział cień radości. Biorę leżący na stole nóż. Wychodzę z kuchni i wracam się do początku korytarza. Tam zaraz przy wyjściu z przedpokoju znajdują się schody. Są one murowane, jednak również wyłożone panelami. Leży na nich gruby ciemny dywan w nieokreślone wzroki. Zastanawia mnie, jak zwykle, dlaczego on się nie zsuwa. Bezdźwięcznie wchodzę na półpiętro, gdzie się zatrzymuję. Spoglądam na zdjęcia koni, którymi fascynują się moi rodzice. Biedny biały zegar dzielnie odmierza czas, wisząc na ścianie. Powoli docieram na piętro i automatycznie zerkam na drzwi mojego pokoju. Nie zdążam nic zrobić, ponieważ z sypialni rodziców wychodzi Mark Draxler. To niezwykłe jak uderzająco podobni jesteśmy. Obaj wysocy bruneci, o tej samej postawie ciała. Ostre niemieckie rysy, wiecznie zaciśnięte usta. Patrzymy na siebie tym samym, nienawistnym wzrokiem. Przez chwilę mam ochotę się cofnąć, jednak później wraca zimna krew.
- Co tutaj robisz, szczeniaku? - warczy. To dziwne, ale rzadko przeklina na mnie, kiedy jesteśmy sami. Woli mieć widownię.
- Nie powinieneś podnosić ręki na Aleksandra - mówię spokojnym tonem.
- Nie będziesz mi mówił...
- Ja już nic nie będę - przerywam mu. Bez najmniejszego problemu przyciskam go do ściany. Od kilku lat zdaję sobie sprawę z tego, że to ja jestem silniejszy. Szybkim, lecz głębokim cięciem, podrzynam mu gardło i pozwalam upaść. Z psychopatyczną rozkoszą patrzę jak się wykrwawia.
Zamrugałem powiekami. Nadal stałem w łazience w Morgan, ale już kompletnie spokojny. Odkręciłem wodę i zacząłem myć ręce. Teraz zostało tylko myśleć nad tym, co się robi. Najpierw przepłukałem dłonie wodą, jednak widząc, że niewiele to daje, wziąłem do ręki mydło. To nie był najbardziej inteligentny pomysł w moim życiu, ponieważ to cholernie szczypało. Wziąłem raptowny dech i powoli wypuściłem powietrze. Teraz dobrze... Porządnie namydliłem skórę, a woda odsłoniła moim oczom setki mniejszych i większych, płytszych i głębszych kreseczek, które dość szybko ponownie napełniały się krwią. Wytarłem ręce i przeszedłem do pokoju. Na parapecie, w czarnym, hebanowym pudełeczku z leki znalazłem dwa bandaże. Zacząłem opatrywać dłonie. Spod biurka niepewnym krokiem wyszła Aisha, którą pewnie wystraszył huk tłuczonego szkła. Przekręciła łepek patrząc na mnie, po dłuższej chwili zdecydowała się podejść do mnie. Usiadła kilkanaście centymetrów przed łóżkiem, podniosła pysk i zaczęła lizać moje rany.
- Moja kochana - szepnąłem. - Ty jesteś kobietą mojego życia - zszedłem z łóżka na podłogę i ją objąłem, wtulając się w nią. Zaczęła lizać moja szyję. Ona wiedziała, że dzieje się coś złego, tak jak wyczuwała moje choroby i zły humor. Tylko ona mnie znała. Odsunąłem się trochę od niej, aby dotknąć palcem jej nosa, udając klakson, polizała mój palec. Pogłaskałem ją. - Muszę jechać do Aleksandra, ale wrócę. Bądź grzeczna, jutro napiszę do kogoś to cię wypuści.
Dość niezgrabnie podniosłem się z ziemi, nie chcą dotykać niczego dłońmi. To byłoby zbyt bolesne i masochistyczne nawet jak na mnie. Przeszedłem przez pokój do szafy, z której wyciągnąłem kurtkę. Spojrzałem na bluzę, którą oddała mi Hailey. To koniec, mówił mi jakiś wewnętrzny głos. Zobaczyłeś w niej kobietę, aby ją stracić. Kaci i widownia, Lewis... Postanowiłem, że ją spalę, kiedy tylko wrócę. Złapałem za kluczyki od motocyklu, które wisiały na wieszaku obok drzwi. Wyszedłem nie trudząc się zamykaniem pokoju na klucz. Nie miałem tego w zwyczaju i chyba nigdy się tego nie nauczę. Moje kroki na posadzce odbijały się echem od szaro-błękitnych świat, wypełniając cały korytarz. Dopiero, kiedy doszedłem do holu, zobaczyłem pojedyncze osoby, ulotniające się z balu, a także usłyszałem muzykę, cicho dobiegającą z sali balowej. Przyszło mi na myśl co teraz robi Hailey... nie ważne. Nie mogłem o tym myśleć. Skierowałem się do wyjścia. Drzwi skrzypnęły przy otwieraniu, przed oczami ukazał mi się obraz ojca we krwi. Nie myśl o tym. Myślałem, że najgorsze za mną, kiedy odetchnąłem chłodnym, nocnym powietrzu. Jednak na schodach czekały na mnie, dwie strzygi... Brooke i Marie. Właściwie to patrząc w te ich oczętka pałające czystą nienawiścią, delikatnie się ich przestraszyłem. Właściwie to skąd wiedziały, że ja tam będę? Nieważne. Chciałem je minąć, lecz zagrodziły mi drogę.
- Tłumacz się - warknęła Brooke.
- Nie zamierzam.
- Jesteś potworem, oni cię tak kochają! - krzyknęła Marie.
- Wiesz, kogo ja kocham? - zapytałem jeszcze spokojnie. - Młodego chłopaka o imieniu Aleksander, któremu grozi teraz cholernie niebezpieczeństwo i uduszę każdego, kto mi będzie zabierać cenne sekundy, które mogą go uratować przed zakatowaniem, przez własnego ojca! Rozumiesz mnie Saint?! Zabiję każdego, nie ważne kto to będzie! - łzy zaczęły mi napływać do oczu. - Jestem potworem! TAK! Ale jestem także bratem tego chłopaka, który wie co to znaczy być katowanym!
Wyminąłem je. Już żadna z nich nie próbowała mnie zatrzymać. Czy uderzyłbym którąś, gdybym złapała mnie za rękę? Nie byłem pewny odpowiedzi na to pytanie, kiedy wsiadałem na motocykl. Niczego już nie byłem pewny. Chciałem tylko jechać.

Jazda motocyklem
Odpaliłem silnik. Przez sekundę tylko siedziałem i zaciskałem pięści. Co ja najlepszego robię w tym momencie? Dalszego to wszystko zrobiłem? Czy ja naprawdę byłem w stanie coś im zrobić, gdyby mnie nie puściły? Czy ja naprawdę byłem w stanie złamać cokolwiek James'owi i Zainowi? Co się ze mną przed chwilą stało? Czy naprawdę ta wiadomość od Aleksandra mnie tak zdenerwowała, czy była to wylewająca się już ze mnie frustracja? Byłem bezradny i to mnie bolało... Nie mogłem zabrać Aleksandra, ale nie mogłem go zostawić, nie mogłem nie zranić wybierając i nie wybierając też. Nie mogłem żądać czasu od kogoś, kto ma też swoje życie i ma prawo je wykorzystać tak, jak chce. Zresztą przecież ani Jem ani Zain nic mi nie zrobili. W tym chyba właśnie leżał dla mnie problem. Brakowało mi Zaina, który kiedy się wściekam, coś mi radzi, podchodzi obejmuje i uspokaja. Takiego słodkiego promyczka, który przełamuje moją gorycz. Brakowało mi ich, a teraz sam ich odrzuciłem, jak to zranione zwierzę, które nie patrzy kogo kąsa.
Rozejrzałem się. Nie wziąłem kasku... Może to nie było najrozsądniejsze, ale stwierdziłem, że potrafię jeździć, a w nocy i tak nic nie jeździ, więc pojadę bez. W domu mam zapasowy. Poluźniłem uścisk. Złość nie jest dobrym doradcą motocyklisty. Musiałem wziąć kilka głębokich oddechów, aby moje ręce przestały się wreszcie trząść. Powoli ruszyłem, podskakując na nierównym podłożu podjazdu. Mijałem kuliste lampy oświetlające drogę. W tle cichła balowa muzyka. Chciałem się odwrócić, aby sprawdzić, co z dziewczynami, ale myśląc, że będę musiał spojrzeć na ten budynek, który jest winny tej sytuacji, bo musiałem tutaj zamieszać, naszło mnie tak ogromne obrzydzenie, że zrezygnowałem. Jednak, dlaczego miałem wrażenie, że uciekam, a nie jadę kogoś ratować? Przecież w Londynie czekał Aleksander... a mimo to, w mojej głowie odbijało się echem słowo "tchórz".
Za stalową, zdobioną w kwiatowe wzory bramą wyjechałem na wąską wiejską drożynę. Asfalt tutaj nie był ograniczony krawężnikami, przez co pod naciskiem ciężkich samochodów popękał, tworząc mozajkę betonu i trawy. Od pól oddzielał mnie niezbyt głęboki rów, cały porośnięty twarą. Uprawy mieniły się kolorami szarości, srebra od światła ogromnego księżyca, który błyszczał nad linią horyzontu. Zboża wyglądały jak morze, falując pod wpływem podmuchów ciepłego zachodniego wiatru. Daleko, na załączeniu ziemi i nieba majaczył las. Nie jechałem szybko, ponieważ nie pozwalały mi na to liczne wyboje, nasilające się przy przydrożnych drzewach, których korzenie, wypychały asfalt do góry, powodując pęknięcia. W pewnym momencie uderzył we mnie silny kwiatów. Za wcześnie było na chabry, więc bardzo mnie to zdziwiło. Po chwili wszystko się wyjaśniło, ponieważ po mojej lewej stronie znalazł się obszerny sad pełen owocowych drzew, obłdowanych różnokolorowymi kwiatami. One niczym nie musiały się przejmować, obrodziłyb dobrze, nie, to zrobią to za rok. Chmury na chwilę przysłoniły księżyc, zniknął mi z oczu sad, skupiłem się na drodze. Przejechałem przez jakiś mostek, na łąkach zamajaczył strumień. Droga zaczęła się wyrównywać, dojechałem po rozdroża. To było dziwne miejsce, kiedy do niego dojechałem miałem deja vu. Drożyna dochodząca do innej na zakręcie. Naprzeciwko mnie znajdował się stary, nie za wysoki krzyż. Na małej półeczce, na wysokości rąk, stały w drewnianym wazoniku, polne kwiaty. Tej wiosny wszędzie było ich pełno. Rozejrzałem się. Byłem tutaj tylko raz i tak naprawdę nie miałem pojęcia dokąd jechać. Przypomniałem sobie mój przyjazd tutaj. Tabliczkę do Morgan miałem po prawo, więc teraz powinienem pojechać w lewo. To było chyba najlogiczniejsze wyjście.
Tak dojechałem do małego miasteczka. Niestety nie miałem możliwości go ominąć. Na ulicach oświetlanych przez rzadko ustawione, stare latarnie, echem odbijał się dźwięk silnika mojej Hondy. Wszelkie światła w domach były zgaszone. Cała miejscowości wyglądała jakby przeszła tutaj epidemia i wszyscy umarli we śnie, w swoich domach. Tylko jakieś bezdomne psy wałęsały się po uliczka w poszukiwaniu czegokolwiek do zjedzenia. Wołający o pomoc, a dostający wyzwiska. Proszą, a są wypędzani. Nawet ryneczek, obok którego przejechałem był pusty. Dopiero wczesnym rankiem pojawią się tam stragany i tłum ludzi. Fontanna w swoim spokojnym, statecznym rytmie wypluwała wodę. Było tak spokojnie, że aż nieznośnie. Oni sobie spali, w ciepłych domkach, kochani i kochający, a ja jechałem do domu pełnego wspomnień krwi. Krew na placie w kuchni, na schodach, na korytarzu, a przede wszystkim w moim pokoju. Kiedy w nocy powracają do mnie tamte wspomnienia budzę się zlany zimnym potem. Nigdy nie krzyczę, nigdy chociaż jedna łza nie popłynęła z mojego oka. Nic. Po prostu budziłem się przerażony, czując każde uderzenie pasa na moich plecach, rękach, nogach, brzuchu. Piekła mnie skóra, kilka razy miałem wrażenie, że mam sine pręgi na rękach. Tamten ból nie daje mi spokoju i czasu na odetchnięcie. Muszę cały czas walczyć. To nie chodzi o to, że jestem słaby, po prostu po pewnym czasie zacząłem odczuwać zmęczenie tą sytuacją. Ciągle nagłe wizja, wspomnienia, koszmary, krzyki, ból, ból i jeszcze raz ból. Jedyne co od nich dostałem to garnitur, ze słowami, będziesz go nosił tak, jak my tego będziemy chcieli. Przez długi czas to działało, później zacząłem się buntować, dopiero kiedy uświadomili mi, co może stać się Aleksandrowi, przestałem. Całe życie się o niego boję, całe życie się o kogoś martwię i nigdy nie mam wrażenia, że o mnie też ktoś myśli... To smutne i gorzkie uczucie.
Kiedy wyjechałem z miasteczka, trafiłem na drogę wśród pól. Kiedy na nie patrzyłem przypomniał mi się pewien dom wśród dębów... Był ogrodzony murem z kamieni, które stały się arcydziełem, pomimo panującego w nich chaosu. Wśród drzew biegła wyjeżdżona i wychodzona przez ludzi droga. Wiodła ona do niewielkiego parterowego domu z poddaszem. Miał białe ściany, tak czyste, jakby świeżo odmalowane. Ścieżka biegła na lewo obok domu do stajni, budynków gospodarczych. Były one położone na lewo od ścieżki, za domem, a ułożone w prostokąt tak, że pośrodku znajdował się plac ze studnią. Kiedy i to minęła ścieżka wpadała pomiędzy ogród i mały warzywniak. Z jedej strony w nozdża uderzał zapach kwiatów, z drugiej zapach przeróżnych, kolorowych ważyw, które mieszkańcy zwykli jeśli prosto z ziemi. Dalej znajdował się ogromny sad, w którym były wszystkie drzewa owocowe, rozsnące w Anglii. Dzieci bawiły się tam, a młodzież chowała w cieniu drzew. Za sadem były już tylko łąki. Można było mieć wrażenie, że ciągną się w nieskończoność, dlatego na sianokosach pracowały tam tłumy. Gospodarze byli cisi, uprzejmi, przyjmowali każdego, kto chciał zarobić kilka groszy, a traktowali ich jak rodzinę... tak... Właśnie tacy są moi dziadkowie. George i Adaline Smith. Moja właściwie jedyna rodzina. Uciekałem do nich, kiedy tylko mogłem. Jednak dopiero idąc drogą okoloną drzewami, po bokach, odczuwałem ulgę. Do miasteczka było trzy kilometry, ale tam nie można się było nudzić. Człowiek wstawał o wschodzie słońca, a chodził spać po północy, lecz i tak był wypoczęty. Jadąc samotny poczułem, że bardzo tęsknię za babcią, która na siłę próbuje znaleźć zdrobnienie jego imienia i dziadkiem, który zawsze dumnie chwalił się swoim ulubionym wnukiem. Delikatny kontrast moich rodziców. Tam byłem w domu. Nie w Londynie. Pomysłem, że zabiorę Aleksandra i tam właśnie pojadę. Dawno nie byłem w Irlandii. Taki wyjazd dobrze mi zrobi. Odpocznę tam, dziadek pomoże mi uspokoić Santiago. Nie będę miał jak nadwyrężyć żeber. Wszystko będzie łatwe i proste. Będę sobie pijał herbatę na werandzie i słucham co mam załatwić oraz w czym pomóc. Będę kosił siano i spiekę się na słońcu, aż skóra zacznie schodzić mi z pleców. Tak... to będzie bardzo dobry czas... Tam nikt mnie nie znajdzie, choć pewnie i tak nikt nie będzie mnie szukał.
Wjechałem w las. Było ich tutaj pełno, a z tego co pamiętałem, ten miał się ciągnąć przez kilka kilometrów. Panowała tutaj kompletna ciemność. Wtedy przyszło mi do głowy ciekawe porównanie. Tamte piękne łąki, to moja irlandzka rodzina, ten las niemiecka. Nienawidziłem ich. Zapamiętałem dokładnie dni spędzone w Niemczech. Ciągłe pretensje, ciągłe dążenia do nie wiadomo czego. Zawsze im coś nie pasuje, zawsze krzyczą, zawsze wymagają, zawsze opierdzielają o cokolwiek. Idealnie pasują do mojego ojca, którego się bałem od moim najmłodszych lat. Po prostu czułem, że kiedyś coś się stanie, nie było innego wyjścia. Stało się to z tak wielkim rozmachem, że nigdy bym się tego nie spodziewał. Nie lubię o tym myśleć. Denerwują mnie same wspomnienia o tamtym wieczorze... pięknym majowym wieczorze, kiedy w wieku siedmiu lat zakończyłem okres dzieciństwa. Kiedy o tym pomyślałem, wszystko bardzo szybko zaczęło do mnie powracać. Nagle zaczął wzbierać we mnie żal, szczególnie kiedy przypomniałem sobie o moim spotkaniu z matką Olivii. Ona była taka dobra... taka miła... Później przerodziło się to w złość, po jakimś czasie we wściekłość. Przyspieszyłem najpierw świadomie, a później straciłem kontrolę nad prędkością przestałem myśleć czy powinien zwolnić czy nie. Nagle jakby obudziło się pragnienie szybkości, szaleństwo. Liczyło się tylko by minąć jak najszybciej ten cholerny las. Wiatr dzwonił mi w uszach, serce waliło jak młotem. Na przestrzeń, na powietrze.
Coś mignęło w zaroślach. Na oświetlonej drodze coś się pojawiło. Zacząłem hamować, skręciłem kierownicą. Motocykl dalej sunął po drodze, ale bokiem, nie mogłem się zabrać spod tego ciężaru nogi, tarłem lewym bokiem o asfalt, żeby nie uderzyć głową. Jednak nie miałem siły, ból był zbyt silny, chciałem się złapać ręką czegokolwiek. W końcu znalazłem sposób... uderzyłem potylicą o drogę, aby stracić przytomność.

Wielka drama
Umieranie... To takie dziwne uczucie, kiedy ponownie leżysz, patrząc w niebo i nie czujesz na kilka sekund bólu, aby później w nim utonąć. Nie możesz się ruszyć, jednak wiesz, że ulatuje z ciebie życie, bo czujesz, jak z twoich ran powoli wycieka krew. Życiodajna substancja, tak ulotna, a tak cenna. Tracisz rachubę czasu. Masz wrażenie że płynie za wolno, a później, że za szybko. Czujesz, jak twoje sztuczne kości, wygięte uderzeniem, wbijają się w twoje wnętrzności, raniąc wszystko, co znajdą na swojej drodze. Krew zaczyna mozolnie wypływać z twoich ust, małą delikatną, ciepłą stróżką. Dusisz się powietrzem, krwią, samą egzystencją. Myślisz sobie Boże, jeżeli Ty istniejesz, pozwól mi przeżyć chociaż kilka dni, abym mógł pomóc mojemu bratu.. a później mnie stąd zabierz. Nie będę się awanturował, nie będę krzyczał, pójdę, jeśli będziesz kazał, ale nie zostawiaj go samego, bez żadnej wieści ode mnie. Tak bardzo go kocham. A moi przyjaciele? Nie... i tak o dużo proszę. Więc pozwól tylko do niego, na chwilę. Nagle odzywa się TEN głos. Nie wiesz do kogo należy i nie widzisz tej osoby, ale wiesz, że ta osoba istnieje.
- Witamy ponownie - mówi, spokojnym tonem. - To ile my się nie widzieliśmy?
- Już dobre kilka lat - odpowiadasz, nie czując bólu, nie dusząc się.
- Dlaczego znowu tutaj jesteś Lewis? - nie wiesz skąd zna twoje imię, ale nie wydaje ci się do dziwne.
- Ponieważ ponownie niewiele myśląc wsiadłem na motocykl, tylko tym razem to był wypadek - czujesz, że nie masz potrzeby kłamać.
- Dlaczego chcesz tam wrócić? Dlaczego chcesz czuć ból?
- Jeśli tylko przez ból, nawet najgorszy mam pomóc Aleksandrowi, to go przyjmę, nie chcę, żeby czuł to co ja. Wezmę za niego cały, przeznaczony dla niego ból, po prostu... nie mogę go zostawić. On mnie potrzebuje...
- Musisz obiecać...
- Nie potrafię - przerywasz. - Bo upadam, bo robię głupie rzeczy i nie zmienię mojego temperamentu. Po prostu musimy się spotykać... - przyznajesz.
- To prawda. Do zobaczenia, wykorzystaj swoją szansę, bo inaczej ona przyjdzie - żegna się głos.
Budzisz się z tego marazmu i zdajesz sobie sprawę z tego, że cały czas miałeś otwarte oczy. Twój oddech jest urywany, ponieważ sprawia ci fizyczny ból. Drżysz, jakbyś miałbyś miał drgawki, ale po prostu jest ci cholernie zimno. Po chwili przychodzi myśl, że to nie temperatura otoczenia, tylko oddech śmierci, która idzie powoli tą opuszczoną drogą w twoim kierunku. Jednak ty możesz tylko leżeć i patrzeć w niego pełne gwiazd... Przypominasz sobie, jak nigdy na nie nie zwracałeś uwagi i czujesz, że to był błąd. Jest piękne, ale smutne, ponieważ ono wie, że może być ostatnim, co zobaczyłeś w swoim krótkim i nadzwyczajnie ciężkim życiu. Zastanawiasz się nad wszystkim i nadzwyczajnie prosto przypominasz sobie wszystkie fakty ze swojego życia. Widzisz zapomniane twarze i myślisz, dlaczego twoje życie potoczyło się w ten sposób, dlaczego musiało skończyć się akurat tutaj. W miejscu, w którym nie chciałeś być, gdzie jesteś samotny, zostawiwszy wszystkich, których kochałeś, a z którymi się pokłóciłeś. Czujesz, że padłeś ofiarą ogromnej niesprawiedliwości, chcesz krzyczeć, jednak nie masz siły. Powieki zaczynają ci ciążyć po jakimś czasie. Zaczynasz słyszeć kroki śmierci. Ich echo roznosi się po całym lesie, odbijając się od drzew, które wyglądają jak stojący nad tobą kaci, czekający na twoją egzekucję. Musisz coś zrobić, ale nie masz na nic siły. W końcu się przełamujesz, chcesz przekręcić głowę, lecz ona dość gwałtownie opada. Widzisz telefon, który wypadł z twojej kieszeni i sięgasz po niego. Czujesz niewyobrażalny ból, ale zdajesz sobie sprawę, że to jedyne wyjście... ostatnia deska ratunku. Niemalże podczołgujesz się do niego, łapiesz go koniuszkami zakrwawionych palców. Kiedy trzymasz go w ręku, łzy szczęścia zaczynają płynąć po twoich policzkach. Możesz się uratować...
Łzy pozamazywały mi obraz. Przesunięcie palca po ekranie wymagało ode mnie niezwykłego wysiłku, dotarłem do pierwszego numeru alarmowego.... "Mój jedyny pan i władca Zain" - pamiętam jak ustawiał sobie tą nazwę. Nie miałem siły trzymać telefonu, więc włączyłem głośno mówiący i położyłem go obok twarzy. Tak bardzo bałem się, że nie odbierze, że aby zająć myśli zacząłem liczyć sygnały i czas pomiędzy nimi. Nie odbierał... może nie miał przy sobie telefonu... może był zajęty Brooke... może miał mnie dosyć... Dominic był w trasie, nie zamierzałem spowodować jego wypadku... James, z Marie... ostrzegał, że nie bierze telefonu... Kroki śmierci słychać coraz wyraźniej. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty... nie odbierze... Olivia, może jednak odbierze. Przeliczyłem się. Odrzuciła połączenie. Ostatnia została Hailey. Hailey, która dała mi w twarz. Nie mam w sumie nic do stracenia. Jeden sygnał, drugi, trzeci... w końcu odebrała.
- Nie mam ochoty rozmawiać ze skończonymi idiotami - chciałem coś powiedzieć, ale nie miałem siły. - Zawsze wiedziałam, że jesteś potworem, ale...
- Hail - wydusiłem z siebie, a ona zamilkła na chwilę.
- Lewis, co się stało? Gdzie jesteś?
- Zakręt do Convillage - odparłem. Mówiła coś, ale wszystko się zamazało, nic nie rozumiałem. Widziałem tylko jakąś postać stojącą kilkanaście metrów ode mnie. Już się nie zbliżała, tylko czekała. Przymknąłem oczy, czułem się strasznie zmęczony... Słyszałem już tylko mój oddech i bicie serca.

Hailey?
Oświadczam, że nie ponoszę odpowiedzialności za urazy psychiczne spowodowane czytaniem tego opowiadania.

3 komentarze:

  1. URAZY PSYCHICZNE!? URAZY!? Czy ciebie pogięło czy co zrobiło? Przecież TO jest nawet nie wspaniałe, to jest po prostu IDEALNE. ♥♥

    OdpowiedzUsuń
  2. To opowiadanie jest świetne! Nie masz co narzekać *-*

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest cudowneeeeee!!!!!

    OdpowiedzUsuń