Pogłaskałam łagodnie grubaska po łbie. Matylda patrzyła na
mnie tak… Jakoś tak nieludzko. Jakbym była jakimś bóstwem. Głupio się tak
czułam a tym bardziej, że zdecydowanie ta rola mi nie odpowiadała choć przyznam
miała coś w sobie wręcz ciekawego.
- No co się tak gapisz? – nie wytrzymałam w końcu.
- Wybacz. – chrząknęła.
- O Boże! Już 8:15 – zerknęłam na zegarek na korytarzu. – Musimy
się pospieszyć jeśli chcemy jeszcze coś zjeść przed lekcjami.
Dziewczyna jeszcze raz przeczesała palcami grzywę ogiera i
razem pobiegłyśmy na stołówkę. Ostatni uczniowie już wychodzili z jadalni.
Matylda przełknęła dwie kanapki z pasztetem gdy ja tymczasem popijałam sobie
najspokojniej w świecie herbatę z cytryną. Nie byłam przyzwyczajona do
pożerania czegokolwiek gdy nie mogłam rozkoszować się smakiem i żuć powoli w
ustach. Wolałam już czekać do następnej przerwy.
Nowo poznana kiwnęła w końcu głową na znak, że skończyła i
możemy lecieć do sali w której z pewnością rozpoczęła się już lekcja. Nie ma to
jak się spóźnić na pierwszą lekcję w tym uniwersytecie. Ostrożnie wychyliłam
głowę za drzwi a zaraz za nią powędrowały nogi.
- Dzień dobry… - zaczęłam spokojnie. – Przepraszam za
spóźnienie. Miałyśmy mały problem z naszymi konikami.
Matylda spojrzała na nauczyciela a jej wzrok potwierdzał
moje „zeznania”.
- To moja wina. – dodałam z krzywym uśmiechem.
- To 5 minut spóźnienia – oznajmił z francusko – portugalskim
akcentem nauczyciel. – Nie lubię kiedy moi uczniowie się spóźniają… Jesteście
widzę nowe. Usiądźcie zatem i skupcie się na lekcji.
Przeleciałam wzrokiem po klasie w poszukiwaniu wolnego
miejsca. Ostatnia ławka pod oknem. Chrząknęłam do dziewczyny i pod nadzorem
ciekawskich spojrzeń klasy ruszyłyśmy do ławki. Rozpoczęliśmy lekcję. Temat był
stosunkowo prosty ale mega nudny. Dzwonek na przerwę wydał mi się zbawienny.
Lekcje zleciały bardzo wolno. Jedne co mnie dziś zainteresowało to lekcja
żywienia i opieki nad końmi prowadzonej przez Panią Laylę, która była cudownym
nauczycielem.
Od 16:00 zaczynały się treningi. Jęknęłam na myśl o tym, że
nie będę mogła galopować na moim Demensie ale na zupełnie mi obcym, wyjeżdżonym
koniu stajennym. Instruktor polecił mi wziąć Arystokratkę. Ze zrezygnowaniem
wyczyściłam klacz, która stała spokojnie, raz za czas machając ogonem. Demo
zawsze kręci się niespokojnie w kółko, ciągnie zębami za koszulkę lub wyrywa
pyskiem mi z dłoni szczotki. Podobnie z siodłaniem. Podczas zapinania popręgu
Arystokratka jedynie zrobiła jeden krok w lewo, nic poza tym.
Gdy wsiadłam i nakazałam jej kłusować ta ledwo co przeszła
do stępa. Czułam się jak dziecko. Jechałam akurat przed jakąś kasztanką.
Arystokratka wlokła się powoli podskakując tylko przy wyższych przeszkodach. Te
najmniejsze po prostu „przechodziła”. Już przy samej końcówce toru klacz
galopując, przed samą przeszkodą przeszła do kłusa. Kasztance za nami puściły w
końcu nerwy (to musiało się wreszcie stać) i ugryzła Arystokratkę w zad. Ta zaś
rzuciła się w prawo i miażdżąc moją nogę odbiła się bokiem od wysokiej topoli.
Przeklęłam z bólu ale pojechałam dalej tym razem bijąc klacz z całej siły
bacikiem zmusiłam ją do pracy.
W końcu przeszliśmy na „wyższy poziom”. Matylda wraz z
Teofilem zatrzymała się na niewielkiej polanie gdzie luźno sobie ćwiczyli.
Nagle wierzchowiec dziewczyny zaczął podskakiwać, wierzgać i rżeć w niebogłosy.
- Pomooooccyyy! – wykrzyknęła powoli tracąc równowagę.
Skrzywiłam usta i mimo zakazów instruktora zagalopowałam w
stronę ogiera ściskając kolanami boki Arystokratki. Nagle poczułam okropne
pieczenie na ramieniu. Spojrzałam w dół. Pod kopytami naszych koni bzyczały ze
strachem pszczoły, którym właśnie KTOŚ zgniótł dom. (~inspiracja przygodą
przyjaciółki xd)
Zobaczyłam jak Matyldzie wypadają wodze z rąk. Złapałam je
szybko i chwyciwszy rękę spadającej dziewczyny wycofałam się w stronę grupy.
Arystokratka nerwowo rzucała łbem.
Trening wreszcie się skończył a ja mogłam wysmarować się
maścią na ugryzienia od stóp do głów lecz wcześniej zajęłam się klaczą, która
też nie była lepsza ode mnie. Pan Liam pochwalił mnie za ładną akcję ale
przyrzekł mi, że jeszcze raz to się powtórzy to udusi mnie własnoręcznie.
Kierując się do pokoju zobaczyłam jak Matylda łapiąc co
jakiś czas za kolano kulała na górę.
- Czekaj! No pomogę ci! – krzyknęłam za nią i wzięłam ją pod
ramie.
- Chyba coś sobie zrobiłam… - powiedziała blada.
Błyskawicznie odgadłam jej myśli. Kolano?
- Chodźmy do mnie ale spokojnie, przejedziemy się windą. –
powiedziałam.
Dziewczyna kiwnęła głową.
Wchodząc do pokoju omal nie zdeptałyśmy Blacka i Gingera.
- Usiądź w fotelu – nakazałam i przysunęłam krzesło do
kanapy.
Fioleto włosa położyła ostrożnie na krześle nogę a ja
zmoczyłam lodowatą głową ręcznik i przyłożyłam do opuchniętego kolana. Matylda
syknęła cicho z bólu. Nagle ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę – warknęłam. – Ooo…
Zza drzwi wychyliła się głowa Cole’go.
- Mogę wejść? – spytał.
- Oczywiście. – chrząknęłam.
Chłopak wszedł po woli do pokoju zamykając cicho drzwi.
Oparł się o ścianę i przyglądał się nam nieco dziwnie co mnie trochę irytowało.
- Nie… Chyba wszystko w porządku z kolanem – stwierdziłam.
Matylda popatrzyła na mnie jakby w to bardzo wątpiła.
Przewróciłam oczami.
- Moja matka była chirurgiem a ja również miałam iść na
medycynę – dodałam ciszej.
- Więc co się stało? – spytał Cole.
- Nie wiem. Raczej to nie jest złamanie a więc… Masz
uczulenie na pszczoły?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Jedziemy do szpitala. – oznajmił Cole i wyszedł z pokoju.
- A co z Teofilem?! – naburmuszyła się poszkodowana.
Matylda? Brak pomysłu :/
(I nie, coś Ty! xdd)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz