Przyglądałam się uważnie badaniom podejmowanym przez
weterynarza. Demo był oczywiście pod wpływem środków uspokajających, w
przeciwnym razie mężczyzna nie mógłby się do niego zbliżyć. Z lekkim
zdenerwowaniem rzucał co jakiś czas nerwowo łbem chcąc odpędzić od siebie
bruneta uzbrojonego w „nieprzyjemne” przedmioty. Po krótkiej analizie
weterynarz spytał:
- Czy opatrunek był zmieniany?
Cóż… - spojrzałam z lekkim wyrzutem na konia.
- No był czy nie?
- Był raz zmieniany bo ten kłębek nerwów dopiero trzy dni
temu pozwolił na to. – mruknęłam.
- To nie dobrze, dziś będę musiał znowu to zrobić bo stary bandaż
jest cały w ropie i krwi. Co on przez ten czas robił? – mężczyzna pokręcił z
lekkim uśmieszkiem głową. – Wychodził na te spacery?
Westchnęłam.
- NIE – odpowiedziałam.
Lekarz spoglądał to na mnie to na ogiera z wyrzutem.
- Nie chciał w ogóle opuszczać tego boksu i szalał w nim
kiedy tylko usłyszał na korytarzu najmniejszy ruch. Nawet na wybieg przy boksie
nie wyszedł – wtrącił się wreszcie stajenny, również obecny przy badaniach
kontrolnych.
- A więc kiedy znów będę mogła go dosiąść? – spytałam zniecierpliwiona.
- Na razie nie ma mowy o dosiadaniu! Uraz nie jest poważny
ale jeśli Demens nie rozchodzi tej nogi to już możesz w ogóle na niego nie
wsiąść. – wręcz wykrzyknął te słowa jakbym to JA była wszystkiemu winna i jasno
wyrażał swoje pretensje do właśnie MNIE z powodu MOJEGO konia.
Brunet chrząknął i uspokoiwszy się trochę zaczął pieprzyć o
jakichś tam wartościach, o lekach , kontuzjach koni sportowych i o tym jakie
obrażenia MÓGŁBY również posiąść przez ten cholerny wypadek. Gdy wreszcie
skończył wszyscy obecni (ja, Jackob, weto, jego pomocnik i jeszcze jakiś obcy
facet, który podobno pomógł Demensowi gdy ja już nie mogłam) wypruli z boksu
niczym uchodźcy z krajów objętych wojną (przepraszam za porównanie ale tak, tak
to właśnie wyglądało xd).
~***~
- Jak z Demo? – spytał radośnie przechodząc obok mnie Cole.
- No niby ok… - odpowiedziałam kiwając głową na boki.
- Jest jakiś problem?
- Nie za bardzo. Po prostu muszę go wyciągnąć z tego boksu
jak najszybciej bo potem może mi się nie udać go znów dosiąść – powtórzyłam słowa
weterynarza. – A mam już dość koni stajennych.
Cole zaśmiał się.
- Pomóc Ci? – spytał z troską.
-Jakbyś mógł… - uśmiechnęłam się.
~***~
Godzinę później mój kochany konik stał parę centymetrów za progiem
boksu i zapierał się najmocniej jak potrafił nogami. W końcu po około 20
minutach poddał się i rezygnacją pozwolił mi się poprowadzić (no powiedzmy „prowadzić”).
Cole uśmiechnął się i odszedł zająć się swoimi sprawami. Szłam teraz idealnie
gładką drogą prowadzącą wokół stadniny. Ogier o dziwo zachowywał się niebywale
spokojnie. Głowę miał dumnie uniesioną, uszy postawione a jego nogi poruszały
się z gracją gdyby nie to, że co jakiś czas kulał na chorą nogę. Wyglądał
ślicznie. Rozluźniłam się nieco i pocałowałam go w nosek na co uderzył
przyjacielsko o mój policzek. Martwiło mnie jednak jego nastawienie wobec
innych koni. Gdy tylko jakaś klacz czy ogier obok niego przechodził denerwował
się i wyraźnie próbował nad nim zdominować, okazać swoją wyższość. Czuł tu się
jak gość, przejezdny. Chyba myślał, że za niedługo wrócimy do domu… Był jeden
problem. My już nie mamy DOMU. Westchnęłam. Nagle ogier rzucił łbem i wyrwawszy
mi postronek z ręki zacwałował przed siebie. Przez chwilę straciłam go z oczu.
- Demens, ty debilu! – wrzasnęłam zdyszana.
Nagle na drodze pojawił się jak spod ziemi jakiś mężczyzna.
Demo pędził nie zważając na nic wprost na niego.
- Kurwa, on się nie
zatrzyma! – myślałam ze strachem. Uff… Pomyliłam się. Przyspieszyłam i
stanęłam przed obcym, który próbował uspokoić mojego wierzchowca.
- Dziękuję… - odetchnęłam z ulgą.
- Nie ma za co – uśmiechnął się. – Czego on się tak
przestraszył?
Wzruszyłam ramionami. Przez chwilę trwała nieprzyjemna
cisza.
- Alice jestem – odezwałam się w końcu z rezygnacją.
- Alexander – mówiąc to podał mi linkę.
- Boże, nie rób tego nigdy więcej… - popatrzyłam chłopakowi
w oczy i pokręciłam głową ze śmiechem.
Nie zrozumiał chyba o co mi chodziło bo tylko odwzajemnił
śmiech.
Spojrzałam na swoją dłoń. Cała dłoń zdarta. Dziękuję Demo… Zaprowadziłam
mojego łobuza do boksu i ruszyłam w kierunku jadalni. Z tego wszystkiego
zgłodniałam.
~***~
Zupa… Ach zupa… Barszcz z uszkami ściślej mówiąc. Bardziej
kucharki dziś uszczęśliwić mnie nie mogły. Ciepły, krwistoczerwony i domowym
sposobem robione uszka. No ale weź się teraz człowieku przebij przez tą
dzieciarnię. „Dzieciarnię”, tak, tak. Pchają się, rozlewają zupę po całej
stołówce i doprowadzają do szału siebie nawzajem. Wyglądało to doprawdy
zabawnie. Te wspomnienia z podstawówki. Zaśmiałam się w duchu. Pozytywne, nie
ma co (zrozum ten sarkazm XD). Dobrze, dobrze żołądku – wygrałeś. Przepchnęłam
się ramionami do samego przodu. Oblizałam się dostając wreszcie w łapki gorący
talerz. Odwróciłam się i…
- Ops… - szepnął ktoś z kolejki.
Chwyciłam się jedną ręką za obolały nos.
- Rozejść się no! Nie mam gdzie nalewać! – kucharce puszczały
już nerwy.
Ani mi się śni! Patrzyłam to na siebie to na chłopaka. Cała
jego bluzka ociekała barszczem. Zresztą moja sukienka nie wyglądała lepiej. To
ten, który dziś zatrzymał Demensa… Ach, tak Alexander.
Alexander?
Ale pisać tego mi się nie chciało… Pfu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz