środa, 31 maja 2017

Od Alice CD Alexandra



Przyglądałam się uważnie badaniom podejmowanym przez weterynarza. Demo był oczywiście pod wpływem środków uspokajających, w przeciwnym razie mężczyzna nie mógłby się do niego zbliżyć. Z lekkim zdenerwowaniem rzucał co jakiś czas nerwowo łbem chcąc odpędzić od siebie bruneta uzbrojonego w „nieprzyjemne” przedmioty. Po krótkiej analizie weterynarz spytał:
- Czy opatrunek był zmieniany?
Cóż… - spojrzałam z lekkim wyrzutem na konia.
- No był czy nie?
- Był raz zmieniany bo ten kłębek nerwów dopiero trzy dni temu pozwolił na to. – mruknęłam.
- To nie dobrze, dziś będę musiał znowu to zrobić bo stary bandaż jest cały w ropie i krwi. Co on przez ten czas robił? – mężczyzna pokręcił z lekkim uśmieszkiem głową. – Wychodził na te spacery?
Westchnęłam.
- NIE – odpowiedziałam.
Lekarz spoglądał to na mnie to na ogiera z wyrzutem.
- Nie chciał w ogóle opuszczać tego boksu i szalał w nim kiedy tylko usłyszał na korytarzu najmniejszy ruch. Nawet na wybieg przy boksie nie wyszedł – wtrącił się wreszcie stajenny, również obecny przy badaniach kontrolnych.
- A więc kiedy znów będę mogła go dosiąść? – spytałam zniecierpliwiona.
- Na razie nie ma mowy o dosiadaniu! Uraz nie jest poważny ale jeśli Demens nie rozchodzi tej nogi to już możesz w ogóle na niego nie wsiąść. – wręcz wykrzyknął te słowa jakbym to JA była wszystkiemu winna i jasno wyrażał swoje pretensje do właśnie MNIE z powodu MOJEGO konia.
Brunet chrząknął i uspokoiwszy się trochę zaczął pieprzyć o jakichś tam wartościach, o lekach , kontuzjach koni sportowych i o tym jakie obrażenia MÓGŁBY również posiąść przez ten cholerny wypadek. Gdy wreszcie skończył wszyscy obecni (ja, Jackob, weto, jego pomocnik i jeszcze jakiś obcy facet, który podobno pomógł Demensowi gdy ja już nie mogłam) wypruli z boksu niczym uchodźcy z krajów objętych wojną (przepraszam za porównanie ale tak, tak to właśnie wyglądało xd).
~***~
- Jak z Demo? – spytał radośnie przechodząc obok mnie Cole.
- No niby ok… - odpowiedziałam kiwając głową na boki.
- Jest jakiś problem?
- Nie za bardzo. Po prostu muszę go wyciągnąć z tego boksu jak najszybciej bo potem może mi się nie udać go znów dosiąść – powtórzyłam słowa weterynarza. – A mam już dość koni stajennych.
Cole zaśmiał się.
- Pomóc Ci? – spytał z troską.
-Jakbyś mógł… - uśmiechnęłam się.
~***~
Godzinę później mój kochany konik stał parę centymetrów za progiem boksu i zapierał się najmocniej jak potrafił nogami. W końcu po około 20 minutach poddał się i rezygnacją pozwolił mi się poprowadzić (no powiedzmy „prowadzić”). Cole uśmiechnął się i odszedł zająć się swoimi sprawami. Szłam teraz idealnie gładką drogą prowadzącą wokół stadniny. Ogier o dziwo zachowywał się niebywale spokojnie. Głowę miał dumnie uniesioną, uszy postawione a jego nogi poruszały się z gracją gdyby nie to, że co jakiś czas kulał na chorą nogę. Wyglądał ślicznie. Rozluźniłam się nieco i pocałowałam go w nosek na co uderzył przyjacielsko o mój policzek. Martwiło mnie jednak jego nastawienie wobec innych koni. Gdy tylko jakaś klacz czy ogier obok niego przechodził denerwował się i wyraźnie próbował nad nim zdominować, okazać swoją wyższość. Czuł tu się jak gość, przejezdny. Chyba myślał, że za niedługo wrócimy do domu… Był jeden problem. My już nie mamy DOMU. Westchnęłam. Nagle ogier rzucił łbem i wyrwawszy mi postronek z ręki zacwałował przed siebie. Przez chwilę straciłam go z oczu.
- Demens, ty debilu! – wrzasnęłam zdyszana.
Nagle na drodze pojawił się jak spod ziemi jakiś mężczyzna. Demo pędził nie zważając na nic wprost na niego.
- Kurwa, on się nie zatrzyma! – myślałam ze strachem. Uff… Pomyliłam się. Przyspieszyłam i stanęłam przed obcym, który próbował uspokoić mojego wierzchowca.
- Dziękuję… - odetchnęłam z ulgą.
- Nie ma za co – uśmiechnął się. – Czego on się tak przestraszył?
Wzruszyłam ramionami. Przez chwilę trwała nieprzyjemna cisza.
- Alice jestem – odezwałam się w końcu z rezygnacją.
- Alexander – mówiąc to podał mi linkę.
- Boże, nie rób tego nigdy więcej… - popatrzyłam chłopakowi w oczy i pokręciłam głową ze śmiechem.
Nie zrozumiał chyba o co mi chodziło bo tylko odwzajemnił śmiech.
Spojrzałam na swoją dłoń. Cała dłoń zdarta. Dziękuję Demo… Zaprowadziłam mojego łobuza do boksu i ruszyłam w kierunku jadalni. Z tego wszystkiego zgłodniałam.
~***~
Zupa… Ach zupa… Barszcz z uszkami ściślej mówiąc. Bardziej kucharki dziś uszczęśliwić mnie nie mogły. Ciepły, krwistoczerwony i domowym sposobem robione uszka. No ale weź się teraz człowieku przebij przez tą dzieciarnię. „Dzieciarnię”, tak, tak. Pchają się, rozlewają zupę po całej stołówce i doprowadzają do szału siebie nawzajem. Wyglądało to doprawdy zabawnie. Te wspomnienia z podstawówki. Zaśmiałam się w duchu. Pozytywne, nie ma co (zrozum ten sarkazm XD). Dobrze, dobrze żołądku – wygrałeś. Przepchnęłam się ramionami do samego przodu. Oblizałam się dostając wreszcie w łapki gorący talerz. Odwróciłam się i…
- Ops… - szepnął ktoś z kolejki.
Chwyciłam się jedną ręką za obolały nos.
- Rozejść się no! Nie mam gdzie nalewać! – kucharce puszczały już nerwy.
Ani mi się śni! Patrzyłam to na siebie to na chłopaka. Cała jego bluzka ociekała barszczem. Zresztą moja sukienka nie wyglądała lepiej. To ten, który dziś zatrzymał Demensa… Ach, tak Alexander.

Alexander?
Ale pisać tego mi się nie chciało… Pfu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz