niedziela, 28 maja 2017

Od Alexandra (do Alice)

TRACH. Mój telefon spadł na deski zaraz po tym jak pacnięciami usiłowałem wyłączyć ten cholerny budzik. Niechętnie uniosłem obie powieki i uniosłem się do pozycji siedzącej. Poczułem ból kiedy lekko obróciłem głowę na bok. Poduszka. Wydarzenia z poprzedniego wieczoru powróciły do mnie falami. Zadzwoniła Livvy i z płaczem oznajmiła mi i Arthurowi że już za dwa tygodnie odbędzie się ślub Ann i tego rudego idioty. Przy kolacji przyszedł list, z Londynu.
Witaj Alexandrze Fortesquieu!Zaakceptowaliśmy twoje podanie do Morgan University. Z lotniska może odebrać cię nasz stajenny lub ktoś z rodziny. Twój pokój jest przygotowany, boks dla konia już czeka. Zapraszamy,Ruby i Sam Stewart.
Wywołał prawdziwą apokalipsę u taty i starszego brata. Obaj zaczęli tańczyć dookoła stołu i raz po raz poklepywać mnie po głowie. Na nieszczęście, teraz nie wymigam się z obecności na tak ważnej uroczystości jak drugi ślub mojej matki. Podniosłem się i zaścieliłem łóżko. Telefon nie miał pękniętej szybki, co graniczyło z cudem rzecz jasna. Ubrałem się we wcześniej przygotowany przeze mnie czarny T-shirt z R2D2. Złapałem jeansy i powoli zacząłem schodzić po schodach. Walizki czekały przy drzwiach razem z dokumenutami Despero El Diablo. Nieco obawiałem się jak będzie wyglądało wsadzanie konia do przyczepy, ale na razie ważniejszy był mój żołądek. Przygotowałem sobie toasty. Na lotnisko zamówię taksówkę. Nie ma co czekać na to kiedy moja rodzina się wyśpi. Najpewniej potrwa to do południa. Szybko zjadłem przysmażony chleb i zamówiłem taksówkę. Nie czekałem zbyt długo.
-Proszę mnie zawieźć do stadniny Breakin' Alley - poleciłem mężczyźnie koło trzydziestki.
Jechaliśmy już dobrą chwilę, kiedy nagle coš uderzyło w przód. A raczej ktoś. Ja i kierowca,
wybiegliśmy z samochodu. Dookoła potrąconego
człowieka zrobiło się zbiegowisko. Ktoś zadzwonił po pogotowie i policję drogową. Przyjechali w rekordowym czasie. Czyżby stali tuż za rogiem? W duchu zaklinałem taksówkarza przez jego nieuwagę. Teraz mogę się spóźnić.
Kilkoro ludzi usiłowało otrząsnąć pieszego z osłupienia. Zapewne wytoczy kierowcy proces sądowy. Przypatrywałem się temu z boku. Wyładowałem swoje walizki z bagażnika samochodu i się ulotniłem. Niech sami sobie poradzą.
***
To że dotrałem do Londynu, było chyba cudem. Przedostałem się przez kontrolę paszportów i już byłem wolny. Zdążyłem zadzwonić do Livvy i poprosić by po mnie przyjechali. Diablo dostał osobny transport do Morgan. Usłyszałem pikanie oznaczające przychodzącą wiadomość.
Heather: Czemu nic nie mówiłeś o Morgan?! Ty patałachu.
Alex: A miałem? 
Heather: Rozumiem aluzje xd
Alex: Jestem w Londynie. Czekaj na mnie
Heather: Tylko się pośpiesz. Do zoba! 
Już chciałem odpisać, kiedy przyjechał czerwony Ford. Wyskoczyła z niego rozradowana Liv. Uściskała mnie naprawdę bardzo mocno. Pomogła wsadzić walizki i wsiąść. Kierowcą był rudy mężczyzna o imieniu Horace Jack DiCaprio. Ale nie był taki jak Leonardo. Aż się rozczarowałem. Matka nie uraczyła mnie nawet jednym spojrzeniem bursztynowych oczu. Za to Horacemu, japa się nie zamykała. Czy wysiadanie w trakcie jazdy by mnie zabiło? Nawet to byłoby lepsze niż siedzenie tutaj. Bogu dzięki, droga była krótka.
***
Livvy zachwycała się ogromną przestrzenią. Transporter z Queen Butterfly, postawiliśmy na ziemi aby ją wypuścić. Pana DiCaprio zadziwiło długie imię mojej suni i jej rodziców. Mama nadal
milczała. Teraz zajmowała się pisaniem czegoś na komórce. Jezu. Jak można z nią wytrzymać kilka lat? Podziw dla mojej kochanej Liv. Horacy wypakował moje walizki. Despero El Diablo musiałem zająć się ja. Butter skakała teraz dookoła nóg Livvy. Ma dziewczyna zajęcie.
-Opuścisz rampę? - poprosiłem stajennego.
Mężczyzna wykonał polecenie. Powoli wdrapałam się po rampie przyczepy należącej do Morgan University. Diablo położył uszy po sobie. Położyłem mu rękę na szyi i zacząłem kreślić kółka. Koń nieco się uspokoił.
-Spokojnie Diabełku - mruknąłem pod nosem.
Zaprowadziłem go do boksu który mu przydzielili. Już zamykałem drzwi, ale nagle ujrzałem uciekającego konia i biegnącą za nim blondynkę. Stanąłem na drodze wierzchowca. Musiał się zatrzymać. Ciężko dysząc spuścił łeb.
-Dziękuje - powiedziała dziewczyna.
-Nie ma za co. Bal się - zdobiłem przerwę - ale sam nie wiem czego.
Pokiwała głową.
-Alice jestem - powiedziała.
-Alexander - uśmiechnąłem się w jej stronę.
Podałem jej postronek ślicznego konia. Diablo z zaciekawieniem przyglądał się zdarzeniu.

Alice?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz