poniedziałek, 29 maja 2017

Od Maureen CD. Ruth

Nigdy nie wierzyłam w to, że poczuję się jak w domu gdziekolwiek indziej niż w samym Edynburgu, szczególnie w swoim zagraconym pokoju. A jednak nadszedł czas, by otoczyło mnie podobne ciepło daleko od rodzinnej miejscowości - w ramionach Ruth, tutaj, na Uniwersytecie Morgan. Nie znałam jej długo, wręcz przeciwnie. Stąd też moje zdziwienie. Może był to jednak skutek ostatnich przeżyć, mojej rozpaczy i pożerającej od wewnątrz samotności? Nie wiedziałam. I nie czułam pilnej potrzeby, by uzupełnić braki w wiedzy. Cieszyłam się chwilą ukojenia, kiedy otulił mnie zapach dziewczyny; kiedy mogłam wypłakiwać się w jej ramię, nie bojąc się o odtrącenie, dopóty dopóki nie osunęłam się ze zmęczenia, układając wygodnie łepetynę na jej szczupłych udach. Naraz powieki stały się ciążące jak dwa kilkukilogramowe ciężarki, więc pozwoliłam sobie na chwilę wytchnienia, na ździebko odpoczynku od negatywnych emocji.
Zasnęłam, i mimo zmęczenia zafundowanego przez wiele nieprzespanych nocy wcale nie spałam Bóg wie ile. O dziwo zbudziłam się raptem godzinę później. To wszystko przez koszmar. Dręczyła mnie rozmowa z matką i jej drżący głos, kiedy wyznała mi sekret o swojej chorobie. Na domiar złego we śnie uczestniczyłam w jej pogrzebie. Coś okropnego.
Przetarłam wówczas zapuchnięte oczy i mrużąc je zerknęłam w stronę okna. Byłam gotowa przysiąc, że pokój niezmiennie zasnuwał mrok po tym, jak kilka felernych dni temu zaciągnęłam zasłony. Skąd zatem, do diabła, wzięło się to światło? I świeże powietrze?
- Zjedz coś. - Dobiegł mnie stanowczy ton, niewątpliwie należący do kobiety. Kobiety, którą znałam. Ruth patrzyła na mnie z jako takim uporem. Jej głos nie tolerował sprzeciwu, tak samo spojrzenie. Nie prosiła. Rozkazywała. Wiedziałam, że choćby nie wiem co, nie wygram. Kwestia sporna rodziła się, kiedy przypominałam sobie, że brakuje mi apetytu od kilku dób. - Chociaż odrobinę - ton jej głosu naraz wypełnił się smutkiem i swego rodzaju desperacją. A może i troską? Zanim zdołałam zaprotestować, karton z pizzą znalazł się na moich kolanach.
- Ruth, nie mam ochoty - odpowiedziałam, powoli podnosząc się do pozycji siedzącej. Parma pachniała wyśmienicie, ale zamiast doprowadzać mnie do niekontrolowanego ślinotoku jak zazwyczaj, przywołała odruch wymiotny. - Bo jedyną rzeczą, której człowiekowi potrzeba, kiedy wali mu się świat jest pizza - dodałam, starając się pobudzić swoje poczucie humoru. Nic z tego jednak nie wyszło, bo nie udało mi się wydobyć z siebie nawet chichotu.
Nie była jednak skora do poddania się, więc w rezultacie usiadła naprzeciwko mnie, wyjęła z pudełka kawałek pizzy i przysunęła najmniejszym kątem do moich ust. Była już praktycznie zimna, jednakowoż zachowała swój aromat. Spojrzałam na Fitz zdumiona, ta jednak uparcie czekała.
- Mam ci to wepchnąć do gardła czy zjesz po dobroci? - zapytała, a jej prawa brew wystrzeliła w górę. Obawiałam się, że jest zdolna do wszystkiego. Nie brzmiała, jakby właśnie żartowała. Mimo wszystko gdzieś w głębi targnęło mną delikatne rozbawienie. - No już, Reenie. Leci samolocik. - To sprawiło, że zdecydowałam się na współpracę i uchyliłam delikatne wyschnięte na wiór usta, by zaraz potem odgryźć niewielki kawałek podsuniętej przekąski. Przeżułam go powoli i połknęłam. Niemal natychmiast byłam zmuszona do dalszego jedzenia. - Mam nadzieję, że ci smakuje. Wzorowałam się własnym gustem, bo nie bardzo orientuję się, jaką lubisz.
- Trafiłaś. To jedna z moich ulubionych - odpowiedziałam cicho, borykając się z ciągnącym serem. Doskonale wiedziałam, że w każdej chwili mogłam wziąć ten kawałek i zjeść jak cywilizowana, dorosła osoba z pomocą własnych rąk, ale podobało mi się to, że ktoś w pewien sposób mnie wyręcza. Już chciałam poprosić o coś do popicia, nim jednak cokolwiek z siebie wydobyłam, już miałam przy sobie szklankę ze świeżym sokiem pomarańczowo-ananasowym. Schłodzonym. - Zaczynam się obawiać, że czytasz w moich myślach, Ruthie... - wymamrotałam, kiedy tylko zaczerpnęłam łyk soku. Jego smak uradował moje kubki smakowe. Pozostałą zawartość podłużnej szklanki wypiłam duszkiem kilka sekund później.
Zmusiła mnie do zjedzenia trzech kawałków. Na więcej nie byłam gotowa. Dopiero wtedy odważyła się ostrożnie zapytać o powód tego, co doprowadziło mnie do takiego stanu, w jakim zastała mnie półtorej godziny temu. Lub więcej. Przez moment się zawahałam. Ale w końcu pękłam i wyrzuciłam z siebie wszystko, co mnie gnębiło, nie pomijając absolutnie niczego. Mówiłam o Heather i naszej przeszłości, o Marvinie i jego obrzydliwych łapach, którymi zawsze musiał mnie uraczyć, o tragicznej śmierci mojego ojca, o depresji spowodowanej ciężkimi przeżyciami i o nowotworze mamy, czyli wiadomości, która wgniotła mnie w ziemię całkowicie. Słowa wylewały się ze mnie jak rwący potok.

Ruthie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz