Silna pięść
Oscara zacisnęła się na mojej dłoni niczym pułapka na niedźwiedzie. Zimna,
sucha i umięśniona ręka mężczyzny jakby przebiła moją skórę i jednocześnie
uczucia. Zesztywniałam. Jednym ruchem popchnął mnie na łóżko.
~•••~
Gdy wyszedł
zapłakałam. Tym razem znacznie mocniej niż zwykle… Ukryłam twarz w poduszce,
zaciskając palce na jej bokach. Podjęłam decyzję, ostateczną decyzję. Zaczęłam
jeszcze głośniej szlochać.
Moje łzy nie
były słone. Miały gorzki posmak.
~•••~
Nie było go gdy
wstałam. Pojechał gdzieś ale trudno było określić kiedy wróci. Miałam niewiele
czasu… Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Niewiele, jak najmniej. Koty
chyba najwięcej zeżrą ale o nie się nie martwiłam jakoś specjalnie. Ubrania
powinny mi wystarczyć na tydzień, podobnie jedzenie. Resztę kupię na miejscu…
“O ile dojadę
na miejsce” - przemknęła mi ta fatalna myśl po głowie.
Ręce drętwiały
mi przy pakowaniu. Co chwilę wyglądałam przez okno naszego domku gotowa się
wycofać.
Uruchomiłam
powoli silnik fiata. Jeszcze raz sprawdziłam czy wszystko mam i ruszyłam do
centrum. Pierwszy przystanek - bank.
Konto dzieliłam
z Oscarem, właściwie miałam tylko dostęp do niego.
-Czego pani
chce? - spytała ochrypłym głosem staruszka z okienka.
- 30 000
tysięcy z tego konta. - odpowiedziałam drżącym głosem i podałam kartę.
Babka popatrzyła
na mnie dziwnie i z lisim uśmieszkiem wypłaciła gotówkę. Przeszedł mnie dziwny
dreszcz.
Teraz tylko po
konia i…
Najgorsze
dopiero przed nami.
Zajechałam
przed samą stajnię i przy pomocy zdziwionego stajennego przymocowałam z trudem
przyczepę do mojego autka. Teraz on…
-Jest tam, na
samym końcu. - odparł.
Demo stał w
samym kącie boksu. Nie czyszczony chyba od wieków. Usłyszawszy moje kroki
podniósł uszy do góry i uderzył łbem o kraty.
-Spokojnie… -
westchnęłam.
Wślizgnęłam się
cicho do środka chowając kantar za plecami. Tak jak myślałam; ogier zaczął
wariować, biegać w kółko.
-Raz, dwa i… -
mówiłam sama do siebie. - Trzy!
Skoczyłam na
grzbiet Demensa. Syknęłam z bólu gdy ten przywalił o deski. Nie straciłam na
szczęście równowagi. Poczekałam na moment aż odchyli głowę i wcisnęłam kantar
na jego mordę. Spadłam na ściółkę ale w dłoni pozostała mi linka. W tej właśnie
chwili zabrzęczał mi telefon. Zamknęłam drzwiczki i zostawiłam ogiera aby
trochę mógł ochłonąć.
Odblokowałam
telefon i odczytałam wiadomości.
“GDZIE
JESTEŚ?!!! WRACAJ W TEJ CHWILI!!! 😤😬😡😠” - tak wyglądała wiadomość od Oscara. Nie lubił kiedy wychodziłam z domu
bez jego zgody. Kopnęłam kamień ze złością i przez chwilę bawiłam się case od
urządzenia.
W końcu
schowałam telefon do kieszeni i wbiegłam ponownie do boksu. Zasłoniwszy
Demensowi oczy kurtką zaciągnęłam go na dwór. Wierzgnął parę razy ale miałam to
szczerze gdzieś. Nie pamiętam już jak ale udało mi się go zamknąć w przyczepie,
która zaraz potem zaczęła podskakiwać i przechylać się na boki. Wskoczyłam za
kierownicę ale po chwili namysłu wyszłam jeszcze raz i wrzuciłam kartę SIM do
błota. Pożegnałam się krótkim “Pa.” ze stajennym i odeszłam. On jeszcze nie
wiedział ale miałam go już nigdy nie zobaczyć. W sumie był to miły aczkolwiek
nie ogarnięty chłopak. Znajdzie sobie szybko kogoś…
~•••~
Drżałam cała a
pot lał się ze mnie strugami. Cóż… Niby 20°C no ale prawdziwym powodem był ten
potworny lęk. Kierownica garbusa ślizgała mi się w dłoni. Lęk jakby celowy,
przewidziany. Strach przed czymś znanym ale to również strach przed
postanowieniem, czymś czego już nie da się cofnąć.
~•••~
Mimo, że byłam
coraz bliżej celu, coraz bardziej się niepokoiłam. Minęłam już tabliczkę z
napisem ‘Emstendem’ i szukałam palcem na mapie jakiegoś hotelu dla jeźdźca i
konia. Nie znałam niestety dostatecznie dobrze niemieckiego aby móc cokolwiek
odczytać z mapy.
W końcu
podeszłam do jakiegoś mężczyzny i zapytałam:
-Wo befindet sich das Hotel ...? Für Pferd und Reiter? - ależ się popisałam znajomością niemieckiego!
Dobrze, że gość znał angielski.
Zostałam jednak
poinformowana, że jako tako owego hotelu nie ma, jest jedynie jakaś olbrzymia
stadnina z pensjonatem za równie olbrzymią sumkę. Za to jakieś 6 km od niego
jest jakaś posiadłość Włochów, którzy chętnie przyjmą pod swój dach podróżników
za grosze. Niestety warunki są ‘takie se’. Robiło się już ciemno i właściwie
nie miałam innego wyjścia. Farma “Piccolo paradiso”, co oznaczało “Mały raj”,
nie była specjalnie wielka ale za to była urocza i wydawała się być przytulna.
-Witamy
seniora! - zawołała staruszka radośnie z włoskim akcentem. - Co ragazza cię tu
sprowadza?
-Słyszałam, że
można tu przenocować - odpowiedziałam.
-No cóż… Mój
marito, to znaczy mąż, rozchorował się odrobinę więc przyjechał do nas nasz
nipote…
- To znaczy, że
nie ma już miejsc?! - uniosłam się trochę zobaczywszy jak Demens wariuje w
przyczepie.
- Są, są! -
uśmiechnęła się właścicielka. - Ale luksusów proszę się nie spodziewać.
- Dobrze. Jak
mus to mus… - westchnęłam.
Kobieta
zaprowadziła mnie do niewielkiej chatki ogrodniczej stojącej zaraz za stajnią.
W środku panowały okropne warunki. W mig rozstawiono tam stare, składane łóżko
i poplamiony materac. Wokół pełno było brudu i pleśni.
- Tu jest zlew
i rubinetto, tam stoi wanienka ale lepiej z niej nie korzystać bo wychodzi się
trudniejszym niż wtedy jak się wchodziło - staruszka pokazywała po
kolei co i
jak.
- A ubikacja? -
spytałam.
- Niestety wc
jest u nas w domu i trzeba będzie tam chodzić - odpowiedział serdecznie wnuk.
Pomogli mi
jeszcze zaprowadzić Dema do stajni. Pamiętałam oczywiście aby podczas posiłku
dorzucić mu jeszcze środków uspokajających aby następnego dnia jakoś wpakować
go do przyczepy.
Próbowałam
jakoś usunąć, wiercąc się i próbując wygodnie się usadowić tak, aby sprężyny
nie wbijały się mi do pleców. Wciąż się bałam. Gdy wreszcie około 1.00 w nocy
udało mi się zmrużyć oczy, śniły mi się koszmary - oczywiście z Oscarem w roli
głównej.
~•••~
O 5.00 byłam już z powrotem w drodze. Oczy trochę mi się jeszcze
kleiły mi się ale gorąca kawa od pana Gennaio postawiła mnie na nogi. W sumie
faktycznie; warunki beznadziejne ale cena jak najbardziej pozytywna - jedynie 4
€! Szkoda, że nie mogłam zostać jeszcze na śniadanie. Pani Annie robiła akurat
naleśniki… A ja nie jadłam nic od wczorajszego popołudnia…
~•••~
Najtrudniejszym jednak etapem podróży był przejazd promem. Znałam
takiego jednego, koło czterdziestki. Przewoził zwierzęta, zdarzały mu się nawet
wielkie zoo albo różne cyrki (takie cóś jest?! xd). Zaopiekował się moim ogierem najlepiej jak
umiał i do tego nie chciał za to nic dla siebie nie chciał poza obowiązkową kaucją,
która też wydawała mi się za niska. Nie tylko zresztą moim skarbem ale również moimi
kotełkami, których nic nie interesowało poza spaniem i zabawą w klatkach. W zamian
za to poprosił o pocztówkę z MU.
Demens bardzo źle przeżył podróż promem. Dobrze, że na statku był
lekarz bo biedaczek umarłby z przemęczenia a ja za nim z tęsknoty, także temu
nieprzyjemnemu z twarzy facetowi ale wielkiemu sercem zawdzięczam wieeeelee.
Poza tym problemy mieliśmy przy granicach z paszportami itd. I
chodź nie powinnam jechałam autostrada. CUD, że mnie nie zatrzymali! A jakby wszystkich
tych i innych kłopotów było mało Oscar wciąż pisał na Facebooka, messengerze i
we wszystkich możliwych miejscach widomości typu „JAK ZNAJDĘ TO UKATRUPIĘ
P*ZDO!!!”.
~•••~
Coraz bliżej…
Coraz bliżej… On mnie zabije… Nie tylko mnie… Wszystkich, których są mi bliscy…
Czemu?! Boję się. Boję się. Z każdym kilometrem coraz bardziej… Coraz bardziej…
Pomocy?
~•••~
- Teraz w lewo czy prawo?! – wrzasnęłam obracając
nerwowo mapę w rękach. – A jadę prosto…
Po 4 godzinach nawracania trafiłam na jakąś
szosę przy lesie. Nie miałam bladego pojęcia gdzie jestem ale jechałam. Z
zupełnie pustej drogi w momencie zrobił się korek. Zmęczona i wyczerpana trąbiłam
nieustannie w klakson. Jeszcze moment a wyjdę z siebie… Wreszcie ruszyliśmy w
miarę normalnym tempem. Znów pojedyncze auta przejeżdżały z 90km/h obok wcale
nie zwracając w ogóle uwagi na ograniczenia do 30km/h. Ja zresztą też w jakiejś
części należałam do tych wariatów. Jak to powtarzała moja matka „Dawcy jadą.” -
gdyż była lekarką. Nagle z jakiejś bocznej drogi polnej wytoczyło się powoli
czerwone suzuki. Jechał jakoś dziwnie zygzakiem. Zaraz doszło do mnie, że
kierowca musi być mega „trzeźwy”. Wreszcie przyspieszył a ja głupia
zapierniczam za nim. Jak zahamował! W ostatniej chwili wyprzedziłam go jakoś a
ten uderzył z całej pety w drzewo.
Poczułam jak przyczepa wywraca się
niebezpiecznie i jak kopyta przestraszonego na śmierć Dema tracą przyczepność.
Wszystko działo się w błyskawicznym tempie. Coś w nas uderzyło.
Cała zalana potem, rozkojarzona otworzyłam
drzwiczki auta i „wypełzłam” na jezdnię. Dzięki furze, która w nas przywaliła
przyczepa nie przewróciła się. Za to suzuki roztrzaskało się na strzępy.
Kierowca na pewno nie żył… Zobaczyłam jak umięśniony mężczyzna wychodzi z
czarnego ferrari i cały czerwony ze złości uderza pięścią w przyczepę. Zaczął
coś bredzić do mnie o aucie i w ogóle… Ale byłam tak roztrzęsiona, że nie
docierało do mnie to co mówił. Dopiero gdy poczułam mokrą od potu pięść na
brzuchu zemdliło mnie i upadłam. Ktoś coś krzyknął. Zobaczyłam nad sobą jakąś
postać. Kręciło mi się w głowie ale wydawało mi się, że skądś znam tego
chłopaka…
- O Boże… Cole! – ostatkiem sił wstałam i
zawiesiłam się na ramionach przyjaciela.
<Cole? Trochę długi początek xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz