piątek, 26 maja 2017

Od Maureen

Znacie ten moment w życiu, kiedy dzieje się coś złego, pozornie możliwego do przetrwania, a potem następuje efekt domina - wszystko po kolei się wali, każdy przebłysk szczęścia i nadziei na lepszą przyszłość jest jak promyk słońca, zakryty natychmiast kolejnymi burzowymi chmurami. Prędzej czy później każdego człowieka spotka podobne doświadczenie. Mnie, niestety, odwiedziło już teraz.
Zaczęło się od wyjazdu, który był tą kostką domina ustawioną krzywo i chwiejnie - to właśnie to zadecydowało o zniwelowaniu całej konstrukcji, układanej z wyraźną pasją. Gdy tylko opuściłam Edynburg na rzecz Uniwersytetu Morgan, zła passa uwzięła się na mnie jak nigdy. Najpierw felerna wieść o zaręczynach mamy z jej gachem, potem spotkanie po latach z Heather, które nigdy nie powinno mieć miejsca i jeszcze to. Informacja, która wbiła mnie w ziemię, jakbym była tycim robaczkiem, miażdżonym przez but potężnego człeka.
Mama zadzwoniła do mnie tego popołudnia, tym razem nie poprzez wideoczat, co z marszu dało mi do myślenia. Nie krzyczała do słuchawki, nie śmiała się. Zwyczajnie zapytała, co u mnie, jak to miała w zwyczaju. Dopiero w momencie, gdy zapewniłam ją już, że regularnie biorę leki, że nie zapominam o posiłkach i dbam o siebie oraz swój pokój, zaczęła spokojnym głosem:
- Maureen...
Wiedziałam, że coś jest na rzeczy. To było proste jak budowa cepa. Przełknęłam głośno ślinę i nim zderzyłam się z bolesną prawdą, zdążyłam poruszyć swą wyobraźnię i z jej pomocą ujrzeć zobrazowane najczarniejsze scenariusze. Żaden jednak nie był trafny, niestety.
- Ja... Byłam u lekarza - kontynuowała drżącym głosem - bo w końcu te objawy zaczęły być uciążliwe. - No tak, mama jeszcze przed moim wyjazdem skarżyła się na złe samopoczucie. Trudności z oddechem w szczególności. Ze stresu, w absolutnym milczeniu obgryzałam paznokcie lewej dłoni. - Maureen, kochanie, ja... ja mam nowotwór w rozwiniętym stadium.
I właśnie wtedy ostatnia kostka domina zderzyła się z twardym gruntem.

Nie potrafiłam, nawet nie chciałam się z tym pogodzić. Straciłam ojca w tragicznym wypadku, bo wolał uratować cudze życie niż zachować własne. Nie byłam gotowa na zostanie sierotą. Nie teraz. Nigdy. Inne dzieciaki mają obydwoje rodziców. A ja? Ja wkrótce miałam zostać na tym świecie sama jak palec. Bez mamy, bez taty.
Płakałam. Dniami i nocami. Tonęłam w chusteczkach, zamknięta na cztery spusty w swoim pokoju. Dyrekcja została przeze mnie poinformowana o trudnej sytuacji, nie mieli mi zatem szczególnie za złe opuszczanych zajęć. Odcięłam się od świata, jednocześnie zaniedbując swoją dietę - bo ledwo cokolwiek przechodziło mi przez gardło - i odrzucając wszelkie leki, w tym również psychotropowe, które zapewniały mi wolność od ataków duszności. Z tego względu powróciły, dręcząc mnie dzień za dniem. I czułam się coraz gorzej. Umierałam każdej doby. Unikałam swojego odbicia w lustrze, obawiając się, że nie rozpoznam osoby po drugiej stronie. A wyglądałam iście okropnie. Podkrążone, sine oczy, zapuchnięte od długotrwałego wylewania hektolitrów łez, zapadnięte policzki, zaczerwieniony nos, spierzchnięte usta - bo nie tylko żywienie zaniedbałam, ale i odpowiednie nawadnianie - i, co najgorsze, pocięte ręce. Od nadgarstków aż po zgięcia łokci. Nie radziłam sobie ze sobą i ze swoimi emocjami. I może wykończyłabym się tam, gdyby pewnego piątku nie rozległo się pukanie do drzwi.
- Kimkolwiek jesteś, zostaw mnie! - krzyknęłam natychmiast. A może tylko mi się wydawało. Tak bardzo piekło mnie gardło od braku wody, że przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy czasem nie wyszeptałam tych słów.
I wtedy drzwi, które - zdawało mi się - zamykałam otwarły się, a ja w progu ujrzałam Ruth, która na mój widok zamarła. Zatem wyglądałam jeszcze gorzej niż się spodziewałam. Zacisnęłam wówczas wyschnięte wargi i zdusiłam jedno z wielu łkań, przytulając policzek do poduszki. Bo, tak się składa, akurat leżałam.
- Boże. - Chyba tylko tyle była z siebie w stanie wydobyć na ten moment. Nie czułam zdziwienia.

Ruth? :v
*OEMDŻI, DRAMAAA*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz