- Skaczesz jak kangur - przekrzywiłem głowę patrząc na nią.
- Cóż, taka typowa dziewczyna z Antypodów ze mnie jest.
- No nie da się ukryć.
- Nie to, co ty - prychnęła. - Jakie ty tam masz te korzenie? Włoskie? Irlandzkie? Węgierskie?
- Ale nie powiesz, całkiem przyzwoicie wyszła ta mieszanka.
- Powiedziałabym, że dla niektórych nawet całkiem przystojnie, tylko te twoje oczy... - skrzywiła się. Podszedłem do niej, złapałem za kolana i odepchnąłem.
- Co masz, do moich oczu? - zdziwiłem się.
- Większej liczby kolorów, nie dało się upchnąć, co?
- Cóż jakbym miał heterochromię, to dałoby się - zaśmiałem się. - A zresztą kto to mówi...
- Ej, ej. Nie rozpędzaj się - mruknęła.
- Aha, więc mnie to można krytykować, ale panny Saint się nie tyka, tak?
- Dokładnie - wyszczerzyła się.
- Jest mały problem.
- Jaki? - zacząłem się zastanawiać, czy sznurki wytrzymają bo wyglądały nieciekawie, a Marie była już dobrze rozbujana.
- Ja się nie boję krytykować nikogo. A szczególnie młodszych od siebie, niższych i słabszych kobietek.
- No proszę, to co masz mi do zarzucenia?
- Oprócz tego, że jesteś słabszą poróbą Jennerki to chyba na razie nic.
- Co?! - krzyknęła. - Jak możesz?
- A wiesz tak jakoś normalnie. Właściwie to denerwowanie twojej małej osóbki, przychodzi mi całkiem naturalnie.
- Tobie wszystko przychodzi naturalnie - prychnęła.
- No kot kurde, kot. Powinnaś sobie kupić kota, świetnie byś się z nim dogadała.
- Jak się dogadałam z twoją matką to się z każdą istotą dogadam.
- Ej, precz od mojej rodziny.
- Przecież wiesz, że ich lubię - odparła.
- Może i wiem, a może i nie.
- James - ton, który nienawidzi sprzeciwu.
- Słucham, Marie?
- Przestań mnie denerwować.
- Cóż to będzie bardzo trudne.
- Ostrzegam - pogroziła mi palcem.
- Bo co mi zrobisz? - wyszczerzyłem się.
Już miała coś powiedzieć, kiedy sznurki zaczęły trzeszczeć. Oj niedobrze... będzie bolało. Ostatni raz zamachnęła się do przodu, aby zeskoczyć z huśtawki w ostatnim momencie. Oczywiście skoczyła na mnie, nie spodziewając się tego, po prostu sobie stałem, aż nagle w sekundę wylądowałem na ziemi z Marie leżącą na mnie i śmiejącą się do rozpuchu. Ja tam w przywaleniu potylicą o ziemię niczego śmiesznego nie widziałem. Doknąłem tyłu głowy i aż się skrzywiłem. Niestety prawdopodobnie jeszcze gorzej będzie z plecami lub kością ogonową. Po chwili dziewczyna przestała się śmiać, a na jej twarzy pojawiło się delikatne zmartwienie.
- Wszystko w porządku Jemuś?
- Cóż jak na razie nie mam krwi na dłoni, więc tylko nieźle przywaliłem o ziemię...
- Było się spodziewać.
- Nigdzie nie widziałem znaku: "Uwaga, latające kangury" - dostałem z otwartej dłoni w tors i aż zapiekła mnie skóra pod koszulką. Zawsze to miała cięte łapki.
- Za co? - zapytałem.
- Za wszystko - chciała wstać, ale złapałem ją za nadgarstek i pociągnąłem w dół.
- A pani dokąd?
- Do normalnych ludzi - odpyskowała.
- Jaki ktoś tu jest nie miły, o jejku, jejku - zaśmiałem się. - Nie złość się. Złość piękności szkodzi.
- Ty się o mnie i moją piękność nie martw, skoro jestem jakąś podróbą.
- Troska to u mnie odruch bezwarunkowy. Było się nie czepiać moich oczu i szanuj moją krew. Jest jedyna w swoim rodzaju.
- Czarnoskóry Żyd arabskiego pochodzenia też jest jedyny w swoim rodzaju - burknęła, robiąc przy tym naburmuszoną minkę, która zawsze mnie śmieszyła.
- Zaczynasz się robić coraz kreatywniejsza w wymyślaniu na mnie przezwisk. Podziwiam to.
- Nie za zimno ci na tej ziemi? - zapytała.
- Cóż za delikatna i prawie niezauważalna zmiana tematu. Widzę, że ktoś tutaj jest w formie.
- Ja pytam poważnie - skrzyżowała ramiona.
- Moje irlandzkie i węgierskie korzenie zapewniają mi względną odporność na chłód, więc w sumie nie jest mi na tyle zimno, żebym cię z siebie zrzucił i wstał.
- Cóż, taka typowa dziewczyna z Antypodów ze mnie jest.
- No nie da się ukryć.
- Nie to, co ty - prychnęła. - Jakie ty tam masz te korzenie? Włoskie? Irlandzkie? Węgierskie?
- Ale nie powiesz, całkiem przyzwoicie wyszła ta mieszanka.
- Powiedziałabym, że dla niektórych nawet całkiem przystojnie, tylko te twoje oczy... - skrzywiła się. Podszedłem do niej, złapałem za kolana i odepchnąłem.
- Co masz, do moich oczu? - zdziwiłem się.
- Większej liczby kolorów, nie dało się upchnąć, co?
- Cóż jakbym miał heterochromię, to dałoby się - zaśmiałem się. - A zresztą kto to mówi...
- Ej, ej. Nie rozpędzaj się - mruknęła.
- Aha, więc mnie to można krytykować, ale panny Saint się nie tyka, tak?
- Dokładnie - wyszczerzyła się.
- Jest mały problem.
- Jaki? - zacząłem się zastanawiać, czy sznurki wytrzymają bo wyglądały nieciekawie, a Marie była już dobrze rozbujana.
- Ja się nie boję krytykować nikogo. A szczególnie młodszych od siebie, niższych i słabszych kobietek.
- No proszę, to co masz mi do zarzucenia?
- Oprócz tego, że jesteś słabszą poróbą Jennerki to chyba na razie nic.
- Co?! - krzyknęła. - Jak możesz?
- A wiesz tak jakoś normalnie. Właściwie to denerwowanie twojej małej osóbki, przychodzi mi całkiem naturalnie.
- Tobie wszystko przychodzi naturalnie - prychnęła.
- No kot kurde, kot. Powinnaś sobie kupić kota, świetnie byś się z nim dogadała.
- Jak się dogadałam z twoją matką to się z każdą istotą dogadam.
- Ej, precz od mojej rodziny.
- Przecież wiesz, że ich lubię - odparła.
- Może i wiem, a może i nie.
- James - ton, który nienawidzi sprzeciwu.
- Słucham, Marie?
- Przestań mnie denerwować.
- Cóż to będzie bardzo trudne.
- Ostrzegam - pogroziła mi palcem.
- Bo co mi zrobisz? - wyszczerzyłem się.
Już miała coś powiedzieć, kiedy sznurki zaczęły trzeszczeć. Oj niedobrze... będzie bolało. Ostatni raz zamachnęła się do przodu, aby zeskoczyć z huśtawki w ostatnim momencie. Oczywiście skoczyła na mnie, nie spodziewając się tego, po prostu sobie stałem, aż nagle w sekundę wylądowałem na ziemi z Marie leżącą na mnie i śmiejącą się do rozpuchu. Ja tam w przywaleniu potylicą o ziemię niczego śmiesznego nie widziałem. Doknąłem tyłu głowy i aż się skrzywiłem. Niestety prawdopodobnie jeszcze gorzej będzie z plecami lub kością ogonową. Po chwili dziewczyna przestała się śmiać, a na jej twarzy pojawiło się delikatne zmartwienie.
- Wszystko w porządku Jemuś?
- Cóż jak na razie nie mam krwi na dłoni, więc tylko nieźle przywaliłem o ziemię...
- Było się spodziewać.
- Nigdzie nie widziałem znaku: "Uwaga, latające kangury" - dostałem z otwartej dłoni w tors i aż zapiekła mnie skóra pod koszulką. Zawsze to miała cięte łapki.
- Za co? - zapytałem.
- Za wszystko - chciała wstać, ale złapałem ją za nadgarstek i pociągnąłem w dół.
- A pani dokąd?
- Do normalnych ludzi - odpyskowała.
- Jaki ktoś tu jest nie miły, o jejku, jejku - zaśmiałem się. - Nie złość się. Złość piękności szkodzi.
- Ty się o mnie i moją piękność nie martw, skoro jestem jakąś podróbą.
- Troska to u mnie odruch bezwarunkowy. Było się nie czepiać moich oczu i szanuj moją krew. Jest jedyna w swoim rodzaju.
- Czarnoskóry Żyd arabskiego pochodzenia też jest jedyny w swoim rodzaju - burknęła, robiąc przy tym naburmuszoną minkę, która zawsze mnie śmieszyła.
- Zaczynasz się robić coraz kreatywniejsza w wymyślaniu na mnie przezwisk. Podziwiam to.
- Nie za zimno ci na tej ziemi? - zapytała.
- Cóż za delikatna i prawie niezauważalna zmiana tematu. Widzę, że ktoś tutaj jest w formie.
- Ja pytam poważnie - skrzyżowała ramiona.
- Moje irlandzkie i węgierskie korzenie zapewniają mi względną odporność na chłód, więc w sumie nie jest mi na tyle zimno, żebym cię z siebie zrzucił i wstał.
Marie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz