- Powiem to tylko raz... Wynoś się z tym jebanych głośnikiem ty powaleńcu, bo cię stąd wypierdolę z hukiem! - no co za idiota, zawsze uważałem go za świra, ale to przesada. Przecież oni się lubili, moi przyjaciele zawsze akceptowali Marie, patrzcie jaka nagła zmiana.
- No i co na mnie krzyczysz, ty podły człowieku, niedoceniającym mojej przyjaźni. Zły obiekt złości wybrałeś - w tym momencie do pokoju wpadł Lewis.
- Ty zdrajco jeden - warknąłem w jego stronę. Tylko on mógł mu powiedzieć. Dopiero po chwili zauważyłem, że miał aż zbyt czerwone usta... niedobrze.
- Tylko nie zdrajco - warknął.
- Coś się stało? - zapytałem go. Obleciał mnie i Marie wściekłym wzrokiem, ale po chwili przeniósł go na Zaina i tam zatrzymał.
- Oprócz tego, że przed jednego debila, mam pół pościeli we krwi, to nic - głos aż mu drżał z gniewu.
- No widzisz, a mnie stąd wyrzuca - odparła Marie, krzyżując ręce.
- Jeszcze tu jesteś? - burknął Zain, a we mnie aż się zagotowało, ale się uspokoiłem.
- Ty mu powiedziałeś? - zapytałem Lewisa.
- Coś wspomniałem, że się spotkaliście, ten cholernik mi się wyrwał, dał w żebra i wybiegł, a że to wariat, to co ja poradzę? Chciałem mu już raz kupić smycz...
- Pamiętam, to było kiedy przyjechaliście do Sydney - przerwała mu, śmiejąc się Marie.
- No, na tego pitbulla to żadna obroża nie wejdzie - cała nasza trójka wybuchła śmiechem, a Zain patrzył na nas z miną zbitego psa.
- Nie śmiejcie się ze mnie.
- Nie da rady - odparł Lewis.
- Wyciągamy? - zapytałem, a on pokiwał głową. Podeszliśmy we dwóch do łóżka, na którym wciąż leżał Zain. Złapaliśmy go za nogi i bezceremonialnie ściągnęliśmy stamtąd. Darł się jak obdzierany ze skóry, ale jakoś na nas to zbytnio nie działało.
- Dasz dalej radę sam? - zapytałem, kiedy byliśmy już za drzwiami.
- No jasne. Leć to niej - wyszczerzył się, za co dostał po głowie. - Oddam... kiedyś.
- Bo się przestraszę - zaśmiałem się, a po chwili wróciłem do pokoju, poszukałem klucza do drzwi i przekręciłem w zamku, jednak go nie wyjąłem stamtąd.
- Co robisz? - zmarszczyła brwi Marie.
- Zabezpieczam ten pokój, żeby znowu nie pojawił się tutaj ten wrzeszczący dzieciak.
- Wy chyba nigdy nie dorośniecie - odparła, minąłem ją, podniosłem kołdrę z której strzepałem okruszki, zostawione przez przyjaciela. Kiedy wszystko poprawiłem, Marie spowrotem wróciła na łóżko.
- Wiesz, czasami nie chcę dorosnąć - położyłem się obok niej.
- A tym bardziej uwolnić od nich.
- O nie. Zresztą nie mam powodu do tego. Jakby nudne było moje życie bez telefonów tych świrów o czwartej rano, bo u nich jest wieczór i akurat jeden wpadł na genialny pomysł? Nudne.
- Twoje życie w Sydney nie było nudne... tak przynajmniej myślałam.
- Pamiętasz, jak wypłynęliśmy na cały dzień?
- Było wiele takich dni - odparła zamykając oczy.
- Jednak była tylko jedna charakterystyczna rozmowa.
- Tak... - westchnęła. - Rutyna czyni nawet z nurkowania z rekinami, coś nudnego. Zawsze miałeś świra na punkcie nurkowania.
- Oj od razu świra - zaśmiałem się.
- Żyć bez tego nie mogłeś, byłeś uzależniony.
- Nie tylko od tego byłem uzależniony - uśmiechnąłem się bardziej do siebie. Wewnętrznie wyczuwałem, że przekręciła oczami. Zawsze to robiła. Zapadł dłuższy moment ciszy.
- Może naprawdę powinnam iść.
- A ta swoje - prychnąłem.
- Ale oni...
- Oni cię uwielbiali i uwielbiają - przerwałem jej. - Tylko jakiś miesiąc temu nagle im się ubzdurało, że mnie zraniłaś, a oboje dobrze wiemy, że nikt nikogo nie zranił. Przynajmniej nie tak, jak gdybyśmy zerwali. Po prostu... tak wyszło.
Odwróciłem głowę w jej stronę, nadal leżąc na plecach. Marie przekręciła się na bok, niemal dotykała mojego ramienia. Biło od niej ciepło. Wiem, że nie powinienem tak myśleć, bo już trochę czasu nie byliśmy razem, ale tak tęskniłem za tym ciepłem. Za budzeniem się obok niej, zasypaniem z twarzą wtuloną w jej włosy, za jej zapachem na moich ubraniach... za nią. Aż wstyd mi się było do tego przed sobą przyznać, ale tęskniłem za Marie. Nie powiem, żebym żył wspomnieniami i się zamykał na nowe dziewczyny, ale z tyłu głowy wciąż siedział mi obraz takiej jednej dziewczyny z antypodów, w której się powoli zakochiwałem, aż w końcu oddałem całe serce. Dlaczego się rozstaliśmy? Ciężko powiedzieć. Właściwie to...
- Właściwie to nie wiem dlaczego tak wyszło... Nie chcę cały czas rozdrapywać starych ran, ale jeśli to jest jedyny sposób, żebym mógł spokojnie z tobą porozmawiać, bez ironii i innych udziwnień, to nie chcę żebyś sobie poszła.
Marie?
Zostań, co? A zostaniesz? No zostań...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz