czwartek, 1 czerwca 2017

Od Lewisa C.D. Hailey

Nienawidzę podróżować za daleko. Szczególnie jak mam przed sobą mieszankę sadysty i naiwnego masochisty. Miałem tylko nadzieję, że tym razem obejdzie się bez złamań...
Jak zwykle na podróżach z tymi kochasiami, Zain obradził się na wszystkich i zatopił w telefonie, odgradzając się murem ze słuchawek, Dom zamienił się na miejsca z Brooke, po czym zaczęliśmy grać w pokera. Hailey rozmawiała z Aleksandrem o celu naszej podróży... Właściwie to zastanawiało mnie, jakim cudem ona tam jeszcze ani razu nie była. Jamesowi jego fascynującą kłótnię z Marie przerwał telefon, wyszedł z przedziału i chodząc tam i spowrotem cały czas gadał. Jego cudowna narzeczona po zaczepieniu Brooke znalazła z nią jakiś zajmujący temat.
- Ciekawe o co chodzi - rzuciłem.
- Co? A... Może rodzice się odezwali wreszcie - mruknął Dom.
- On ma cudownych rodziców - warknęła Marie.
- A czy ja twierdzę inaczej? Po prostu są zapracowani - odwarknął.
- Spokój, bo się zagryziecie - prychnąłem.
- Co to za walki kogutów? - zapytał James wracając na swoje miejsce.
- Czego?
- Kogutów, słońce - odparł, za co dostał w ramię. - Uważaj bo sobie rękę połamiesz.
- A ci jak zwykle - mruknąłem, a co dostałem poduszką, którą Marie zabrała na podróż. - Mam oddać?
- Proszę bardzo - wyciągnęła język, jak małe dziecko, po chwili poduszka wylądowała na jej twarzy.
- Ej! - warknął James, ale sam za chwilę dostał. Ktoś znalazł drugą poduszkę i rzucił w Dominica. Nagle ożywił się Zain, który za chwilę również dostał. Odłożył wtedy słuchawki i telefon.
- To wojna! - krzyknął, rzucając w Hail. Po chwili zapanował jeden wielki chaos. Każdy rzucał w każdego, każdy obrywał poduszką.
Nieco ponad godzinę później...
- To ile mamy jeszcze jechać? - zapytał Aleksander, wytrącają mnie ze skupienia czy liczeniu kart.
- Co? - odparłem zamyślony. - A, tak. Jestśmy w Chester więc jeszcze jakieś dwie godziny około.
- A ty właściwie to dzowniłeś do swoich dziadków, czy tak po prostu pomyślałeś i idziemy? - spytała Hail.
- Cóż... - zacząłem. Wszyscy się na mnie spojrzeli. - Właściwie, to nie dzwoniłem...
- A jeżeli nie będą mieli gdzie nas przenocować? - zapytała Marie.
- O to się nie bój akurat.
- A jeśli ich nie będzie? - kolejna pesymistka, Brooke.
- Są zbyt zajęci gospodarstwem, żeby na dłużej wyjeżdżać, a zresztą nie zostawiają domu po opieką kogoś obcego.
- Przygotowałeś się na wszystkie ich pytania? - zapytał rozbawionym tonem James.
- Musisz się wreszcie pogodzić z tym, że to ja tutaj jestem bardziej inteligentny - uśmiechnąłem się złośliwie, pewnie zaczęłaby się kłótnia, ale ja raptowanie wstałem i sięgnąłem do plecaka, który leżał na półce nad siedzeniami. Położyłem go na moim siedzeniu i zacząłem w nim grzebać. Do monologu bruneta wkardł się Zain, później dołączył do nich Dominic i kłótnia zaczęła się na dobre. Ja natomiast nadal uporczywie grzebałem w plecaku, aż w końcu wygrzebałem z niego wąskie, metalowe pudełeczko. Odddałem je Aleksandrowi, a plecak wrzuciłem spowrotem na górę. Usiadłem, podwijając sobie w międzyczasie rękaw. Kazałem bratu otworzyć pudełeczko, była w nim strzykawka. Bezceremonialnie, ku zdziwieniu reszty biłem się w żyłę i wstrzyknąłem zawartość.
- Masz predyspozycje na narkomana - odparła Brooke, a Zain zmierzył ją spojrzeniem. Wzruszyła ramionami.
- Chciałem tabletki, ale stwierdzili, że to będzie szybsze. Zobaczymy...
- A mógłbyś to robić... dyskretniej? - zaproponowała Marie.
- Jakbym był w stanie to uwierz, nie obnosiłbym się tak z tym.
- Boli cię? - zapytała z troską w głosie Hailey, spojrzałem na nią i się uśmiechnąłem.
- Nie do tego stopnia, żebym sobie z tym nie poradził.
Sporo ponad dwie godziny później. 13:30.
Najważniejsze to nie stracić głowy rozglądać się i nie zgubić Zaina. Reszta ma wykształconą umiejętność trzymania się ludzi najlepiej znających dane miejsce. Mój kochany przyjaciel od dawna jednak cierpi na nieumiejętność przyznania, że nie zawsze jest nieomylny. Zmusili mnie do oddania mu mojej torby, więc odpłaciłem się złapaniem go za rękaw i przysunięciem do siebie. Otoczyłem go ramieniem i ruszyłem do wyjścia z dworca. On oczywiście się miotał jak młody szczupak, jednak bojąc się, że przypadkowo uderzy mnie w żebra, w końcu się uspokoił. Do portu było około pięciuset metrów, a do odpływu jakaś godzina. Znając jednak życie, chciałem się tam w miarę możliwości jak najszybciej dostać.
Okazało się, że przy wejściu uzbierała już się spora kolejka. Kto by przewidział?
- To po co tutaj tak się spieszyliśmy? - zapytała nasza kochana Australijka.
- Po to, aby Zainowi nie przyszło do głowy gdzieś skręcić - zaśmiałem się. - Mamy trochę czasu, jak jesteście głodni, to przy wejściu na molo mijaliśmy knajpkę, mają dobre jedzenie...
- A ty? - zapytał Aleksander.
- Ja nie jestem glodny, poczekam tutaj sobie.
- Ja też nie, więc zostanę z tobą - dodał James.
- A ja pójdę, bo zostawienie Aleksandra i tych cudownych pań samych z Zainem to skrajna nieodpowiedzialność - wyszczerzył się.
- Nienawidzę go - mruknął wciąż otoczony moim ramieniem czekoladooki.
- Oj no już - pogładziłem go po włosach. - Proszę być miłym dla mojego kochasia i nie zgub mi Aleksandra, bo tylko on was przyprowadzi spowrotem.
- Niedoceniasz mojej orientacji w terenie - mruknął Dominic.
- No nie - potwierdziłem ku zadowoleniu brata. Puściłem Zaina, który w podskokach podszedł do Brooke i ruszyli, zostawiając mnie z James'em.
- Nie wierzę, że zostawiłeś Marie z Dominic'iem - zaśmiałem się.
- Co ty planujesz Drax? - zapytał siadając na barierce molo.
- W związku z...?
- Po kolei z Aleksandrem, Hailey, Olivią, Zainem i mną.
- To trochę dużo jak na raz - zauważyłem.
- Dasz sobie radę - skrzyżował ręce.
- Aleksander zostanie pewnie u dziadków...
- W cholerę daleko od ciebie - odparł.
- Ale bezpieczny. Dziadkowie w przeciwieństwie do rodziców nie będę mieli nic przeciwko Skype'owi. Na razie będzie musiało starczyć. Złożyłem oficjalne doniesienie o pobiciu...
- Rozmawiałem z rodzicami - wtrącił się.
- Domyślam się.
- Są na każde zawołanie, już zaczęli coś robić. Twierdzą, że nie powinno być problemu z jego pobytem u dziadków... chyba, że przyjedzie tutaj twój ojciec i zabierze go siłą.
- Nie przyjedzie - odparłem twardo.
- Skąd ta pewność? - zapytał unosząc brew.
- Mój dziadek go nienawidzi. Ojciec doskonale zdaje sobie sprawę z tego oraz z tego, że dziadek bez problemu skręci mu kark.
- Twój dziadek? Bo okey, to wysoki, dobrze zbudowany i niezwykle silny jak na swój wiek mężczyzna, ale to oaza spokoju i dobroci.
- Nie chciałbyś się przekonać, że mówię prawdę, uwierz.
- I twoja babcia go pokochała?! A cudowna kobieta.
- Tak... bo wie, że na nią nigdy nie podniósłby ręki. A zresztą babcia z tym cholernym nożem jak moja dłoń, to też jest niebezpieczna - zaśmialiśmy się.
- Uważaj, bo jak jej to powtórzę to do końca wyjazdu będziesz ziemniaki obierał - odparł brunet.
- Nie miałaby serca mi to zrobić - odpowiedziałem szczerząc się.
- Kobieta anioł - powiedział z powagą.
- Chociaż jedna w mojej rodzinie. No leć jeść.
- Teraz to nie pójdę, bo wyjdzie, że pięciu minut bez Marie nie wytrzymam.
- Bo to prawda - zacząłem się śmiać widząc jego wściekłą minę.
Kilka złośliwości w stronę James'a później. 14:20 - dziesięć minut do odpłynięcia.
No ile można jeść? A może im się coś stało... Chciałem już nawet iść to sprawdzić, ale James uznał, że to zbyteczne. Kiedy zostało dziesięć minut, zacząłem się już denerwować. Nie liczyłem już ile osób przepuściliśmy przy odprawie. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że po nich pójdę. Okazało się to jednak zbyteczne, ponieważ w tym momencie dotarli.
- No ile można? - westchnął James, nie uginając się pod wzrokiem Marie. Dziwna była z nich parka, aż zbyt wybuchowa, ale najważniejsze, że im to nie przeszkadzało.
- Czepiasz się - mruknęła Hailey.
- Nigdy więcej nigdzie z nimi nie idę! - warknął Dominic łapiąc za swój bagaż i odchodząc od naszej grupki, w stronę odprawy.
- Wredny, ale on przynajmniej zdąży - zaśmiałem się.
Dopiero kiedy wszyscy usiedli na swoich miejscach, odetchnąłem z ulgą. Teraz tylko jakieś trzy godziny na wodzie, później dwie godziny do Annamoe, pół godziny pieszo do dziadków i odpoczynek. Nie mogłem siedzieć. Wszystko mnie bolało. W końcu wyślizgnąłem się na zewnątrz, podszedłem do barierki, o którą się oparłem i wpatrywałem się w wodę. To dziwne i niezrozumiałe dla reszty, ale czułem ulgę oddalając się od Londynu. Tak jakbym dopiero tutaj mógł oddychać. Wszystko, cała złość, frustracja, wspomnienia ze mnie schodziły. Zostawała czysta karta, którą chciałem jak najlepiej zapisać. Nie musiało być na niej dużo słów, wystarczyło jedno "Hailey".
- Wszystko dobrze? - usłyszałem jej głos i poczułem jej dłoń na plecach. Uśmiechnąłem się raczej do siebie, niż do niej. Było mi po prostu dobrze czuć jej dotyk...
- Długa podróż to nie najlepsze wyjście dla mojego wycieńczonego organizmu - przyznałem. - Ale nie jest źle.
- Nie musisz kłamać - odparła.
- Czasem muszę - westchnąłem. - A co da powiedzenie, że ani minuty dłużej nie usiedzę, bo ból promieniuje na zmęczony kręgosłup? Nie obraź się, ale niewiele.
- Jesteśmy już prawie w połowie - próbowała mnie pocieszyć.
- Wiem. Dlatego jeszcze się nie załamuję - zaśmiałem się.
- A leki?
- Nie mogę ich brać za dużo - odparłem.
- To co, możemy z tym zrobić?
- Nic... możemy jedynie popatrzeć się na wodę - wyciągnąłem do niej ramię. Podeszła i oparła się o barierkę, a ja otoczyłem ją ramieniem.
- Ładnie tam jest?
- Jeszcze piękniejszego miejsca nie widziałem. Gdzie się nie obejrzysz spokój, zieleń...
- Krzaki do zaciągania w nie dziewczyn - dodała.
- A chciałabyś? - zaśmiałem się.
- Nigdy w życiu - odparła śmiejąc się.
- Z naszą parką Australijczyków trzeba będzie unikać krzaków - skrzywiłem się, a ona jeszcze głośniej zaczęła się śmiać.
- Komuś widzę humor się poprawił? - pokiwała głową, mówiąc poważnym tonem.
- Tak - odparłem. - Wiesz... Irlandia.
- Jasne - nie wyglądała na przekonaną. - Raczej poczucie bezpieczeństwa...
- No i bliskość krzaków - ponownie wybuchła śmiechem.
- Jesteś niemożliwy! Jest tam coś ciekawszego od krzaków?
- Cóż... może tylko ogromne łąki pełne białych kwiatów, które wyglądają jak dywany, a podczas wiatru jak może...
- Co to za dusza romantyka?
- Wiesz... mam dosyć głęboką duszę... i dosyć zamkniętą...
Caaaałe, ciężkie i bolesne trzy godziny później...
Nienawidziłem Dublina. Naprawdę. To miasto mnie odpychało, tak po prostu. Kiedy wreszcie zeszliśmy z promu, zatrzymałem się i pochyliłem opierając dłonie o kolana.
- Lewis? - usłyszałem zmartwiony głos Zaina, podszedł i kucnął przede mną.
- Zaraz mi przejdzie - powiedziałem cicho. Czułem, że reszta też na mnie patrzy. Sam chciałem tutaj przyjechać, wiedziałem jakie mogą być tego konsekwencje. Musiałem tylko chwilkę odpocząć, wyciągnąć kręgosłup. Ból żeber to nie problem, przyzwyczaiłem się, gorzej że moje plecy mówiły, że nie zostawią swoich przyjaciół i też chcą bym cierpiał.
- Może się gdzieś na dziś zatrzymamy? - zaproponował Dominic.
- Nie - odparłem. - Zain, w plecaku jest pomarańczowe pudełko.
- Już niosę - zerwał się, a po chwili wrócił trzymając w dłoni to o co prosiłem, przez chwilę oglądał je. - Wiesz...
- Wiem - przerwałem mu, wziąłem jedną z tabletek. Jeszcze jakiś czas pozostałem w tej samej pozycji, aż ból minął. - Okey, idziemy.
- Na pewno? - zapytała Marie.
- Tak - odparłem spokojnie. Patrzyli na mnie, ale tylko Zain wiedział co wziąłem.
- Idziemy - odparł. - A ty uważaj.
- Uważam...
Komunikacją miejską dostaliśmy się na obrzeża miasta, gdzie musieliśmy znaleźć inny środek transportu. Złapanie autostopu nie było proste, ale w końcu udało się, zatrzymać samochód wiozący kilka owiec.
- Dokąd? - zapytał kierowca.
- Do Annamoe - odparłem. - Jedziemy do państwa Smith'ów.
- A skąd przekonanie, że wiem o kim mówisz?
- Bo pamiętam pana, panie Sheer.
- A ty jesteś...
- Wnuczkiem państwa Smith'ów - uśmiechnął się szeroko.
- Zatrzymuje się w Annamoe, ale to wiesz. Wsiadajcie na pakę.
Jeszcze nigdy nie usłyszałem tylu narzekań i pretensji na raz. Jakby się zmówiły we trzy, Dominic i Aleksander odsunęli się od nich, a dwóch pozostałych próbowało je uspokoić. A co zrobiłem ja? Odgoniłem kilka owieczek, położyłem się na plecach, głowę opierając na jednym ze zwierzaczków. Była zaskakująco miękka.
- Żartujesz? - zapytały na raz.
- Nie... no co czuję ulgę, a to takie miękkie jest... warto spróbować - owieczka jak na zawołanie zabeczała - No właśnie.
Co działo się przez resztę drogi, ciężko powiedzieć, ponieważ w pewnym momencie zasnąłem. Tak właśnie działają na mnie leki przeciwbólowe, dlatego też ich nie biorę. Czas ten minął mi nadzwyczaj spokojnie, co było nieco podejrzane. Mojemu obudzeniu się towarzyszyło uczucie, że ktoś leży na moim brzuchu, ostrożnie otworzyłem oczy...
- Marie? - zdziwiłem się, a ona aż podskoczyła.
- Nie strasz, człowieku... No co, James nie chciał się położyć.
- Od razu widać w tobie krew z Antypodów - przeciągnąłem się.
- Muszę przyznać, że nadzwyczaj spokojnie śpisz - odparła, przekręcając się na brzuch i opierając łokcie o mój brzuch. - Bo widzisz James potrafi się kręcić...
- Marie - mruknął, ale ona posłała mu tylko czarujący uśmiech. - Niektórzy się ślinią, co gorsze chrapią, albo gadają przez sen o rzeczach, o których nie chciałabym słyszeć... a ty nic. Jak aniołek. Nawet ust nie rozchylasz śpiąc... to interesujące.
- Ciekawe jak ty śpisz - odparłem.
- To może ja sobie wyskoczę, żebyście spokojnie porozmawiali? - zaproponował Dżemik.
- Zazdrosny?
- Nie, po prostu zaraz zostanę o to zapytany...
- O co? Aaa... no tak - uśmiechnęła się. - W każdym razie, coś zdecydowanie musi być z Tobą źle. Nie wierzę, że to naturalne.
- Bo mężczyźni muszą być choć troszeczkę odpychający? - zaśmiał się Dominic. I nagle wtedy do mnie coś dotarło.
- Gdzie jest Zain?
- Tutaj - cicho mruknął z kąta. - Chciałem się przytulić, ale oni stwierdzili, że coś ci zrobię i nakrzyczęli na mnie.
- Chodź do mnie - rozłożyłem ramiona, a on po chwili znalazł się u mego boku.
- Czy ja powinnam się martwić? - zapytała Brooke.
- Nie. Jesteśmy zdecydowanie hetero, ale tak okazujemy sobie przyjaźń - ledwo zdążyłem to wytłumaczyć, kiedy samochód się zatrzymał.
- To czyste chamstwo! - wrzasnął Zain.
- Uspokój się, złość piękności szkodzi - wyszczerzył się do mnie, a ja się zaśmiałem. - Schodzimy.
Sheer wywiózł nas aż za miasto, do bocznej drożyny, która wiodła do domu moich dziadków. Podziękowałem mu, po czym zgarnąłem moje stadko i ruszyliśmy.
- Daleko mamy iść? - zapytała Hail.
- Nie... jakiś kilometr - odparłem odwracając się do niej.
- To po czyich zmieniasz teraz idziemy?
- Raczej mijamy. Po prawo to łąki ludzi z okolic miasteczka, podzielone na działki, ale mają łącznie jakieś czterysta metrów. Za to lewo, to wszystko należy do moich dziadków.
- To ile oni mają ziemi?
- Nie wiem, nigdy tego nie liczyłem, ale to ogromna posiadłość. Większość właściwie odziedziczona, zagospodarowana na nic. Po prostu, łąki.
W pewnym momencie po bokach zaczęły pojawiać się krzewy, aby w końcu pojawiły się dęby. Rzucały one mozajkowy cień. Gdy już niektórzy mieli dosyć tego marszu po całym dniu jazdy, na horyzoncie ukazała się otwarta brama, w tym kamiennym płocie. Na tą wiadomość wszyscy się ożywili. Słońce zaczęło już zachodzić, rzucając ogniste promienie na jasne ściany niewielkiego domu, kiedy weszliśmy na drogę od dziedzińca. Stała na niej szczupła, średniego wzrostu kobieta o długich jasnych, lecz nie srebrnych włosach. Tłumaczyła coś mężczyźnie stojącemu na drabinie. W pewnym momencie odwróciła się w naszą stronę, dłonią zasłaniając oczy od słońca. Na jej twarz zagościł uśmiech, którego tak bardzo mi brakowało. Nie myślała już o mężczyźnie, tylko ruszyła w naszą stronę, porywając mnie w ramiona, kiedy tylko podeszła. Musiałem się schylić, żeby mogła objąć mnie za szyję.
- Witaj kochanie, jak dawno was tutaj nie było, tak się stęskniłam - odparła głośno, po czym pocałowała mnie w skroń. - Aleksander!
Jego też przytulić z całych sił, prosząc aby nie gonił mnie we wzroście, na co wybuchliśmy śmiechem.
- O proszę, ile mi tutaj dzieci do kochania przywieźliście - zaśmiała się. - Zain, Dominic, James, miło mi was ponownie widzieć - odparła podchodząc do każdego i przytulając jak wnuczka. - A co to za śliczne panie?
- Więc... - zaczął Zain.
- To ofiary waszego uroku osobistego? Biedne dziewczęta.
- Babciu - zawołałem.
- Żartuję, wy jesteście niebezpieczni tylko dla siebie nawzajem. To jak się nazywacie?
- Marie.
- Brooke.
- Hailey - przedstawiły się kolejno.
- Hailey... - odwróciła się by na mnie spojrzeć. - No już myślałam, że nigdy jej nie przywieziesz.

Hailey?
Taka kochana babcia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz