niedziela, 24 grudnia 2017

Od Zaina cd. Imanuelle

No Zain. Dlaczego to zrobiłeś? Niby podany powód był właściwy. Naprawdę tak kiedyś czytałem i pamiętam, jak sam sobie zadałem pytanie "Jak na siłę zmusić spanikowanego człowieka do wstrzymania oddechu, zanim straci kontakt ze światem?". To było dla mnie nielogiczne. Przecież nie każdy posłucha. Tu sytuacja była podobna. Przecież to było niemożliwe żeby ona mnie posłuchała, i tak wtedy wcale mi nie zależało żeby słuchała. Patrzyłem na nią i widziałem wymalowane przerażenie oraz strach. Dodatkowo dowiedziałem się nieco więcej o jej przeszłości... i nikomu tego nie życzę. To chyba najgorsza śmierć ze wszystkich możliwych.
Z drugiej strony siedziała przy mnie piękna kobieta, którą nie jeden pewnie pragnąłby pocałować. Tym bardziej teraz, w tej ślicznej kreacji, choć w zszokowanej postawie i o matko boska, nadal uważnie lustrującą mnie, a ja zamiast powoli się odsunąć, to miałem ochotę jeszcze raz to zrobić. Zamiast powiedzieć coś w swoim naturalnym, narcystycznym stylu, to nie wiedziałem gdzie zatrzymać wzrok. Na jej ustach czy oczach?
Wiesz Imany, ja też tego zacznę żałować. Ale to później. Znacznie później. Jak na razie daj mi się nacieszyć chwilą kiedy jeszcze czuję delikatny dotyk twoich ust na swoich. I chyba receptory czuciowe zostały przez tę błogosławioną przyjemność uszkodzone.
- Wyglądasz na zmęczoną i faktycznie jest późno - nie miałem pojęcia która godzina, ale przyjąłem, że tak faktycznie jest. Musi być - Wracamy z powrotem do akademii, tak? - pokiwaliśmy obydwoje głowami. Chociaż w tym się zgadzamy. Uśmiechnąłem się, a jej twarz z powrotem przybrała swoje kolory. Wjechałem  na drogę i dziękujmy, że moja podzielność uwagi jest jednak jeszcze w stanie utrzymać połowę uwagi na drodze, bo druga dawno skupiła się na dziewczynie. Nabrała głęboko powietrza w płuca i oparła głowę o zagłówek. Ostrożnie oparłem dłoń, wcale nie oczekując, że skrzyżuje ze mną swoje palce. Uśmiechnąłem się kątem ust, starając się w miarę to ukryć, ale nieskutecznie. Imany zachichotała bezgłośnie, nie wiem czy z rozbawienia, czy z innego powodu, ale również nie dała po sobie niczego poznać. Kłamał ten co mówił, że tylko przeciwieństwa się przyciągają. A ja jestem zdolny to obalić.

*kilka dni później czyli jak nie obchodzić świąt, a jednak być w pełni ich uczestnikiem*
Jak byłem młodszy, w sumie to jeszcze jako chłopiec, rodzice powtarzali mi, że im bliżej świąt tym ludzie będą bardziej to przeżywać. Nie obchodziliśmy tej tradycji, bo zwyczajnie nie była to nasza tradycja, będąc jednak pełnoprawnymi świadkami wielu rodzajów obchodów z okazji Bożego Narodzenia, w jakiejś części je również obchodziliśmy. Szczególnie ja, będąc jednak rozpoznawalny na tle światowym. Co nie raz sprawiało drobne problemy, bo co jak co, ale niektóre rzeczy między mną, a chłopakami się sporo różniły. A wkrótce, będąc już starszym, przyzwyczaiłem się do tego.
- Ał... Sharika... to boli... - mruknąłem, czując jak jaśnie pani "ostre pazurki" bawi się w "złap swój ogon" tuż za moimi plecami, nie zdając sobie sprawy, że jednak jej zęby to ostre cholerstwo, wbijające się w podkoszulek. Sięgnąłem po telefon, złapałem kota w ręce, który oczywiście stawiał niemały opór w postaci próby udowodnienia mi, że nie mam prawa dotykać jej, gdy tego nie chce, a także, że jest silniejsza. Co poniekąd udało jej się udowodnić, bo pazury też ma ostre.
Czułem się dziwnie wyspany. Co zdarzało się niezwykle rzadko, niemal niemożliwe. To nie tak żebym nie był zadowolony, ale i tak mi to nie pasuje. Oparłem głowę o ścianę, wpatrując się przed siebie we wskazówki wiszącego zegara, który podobno miał mi przypominać o czasie, o którym wiecznie zapominałem, jak twierdzili moi znajomi. Osobiście tak nie uważam, bo czasu pilnuję, ale na swój sposób. Godzina dziewiąta. No co w tym dziwnego? Wzruszyłem ramionami i wyszedłem na sam środek pokoju. Może po prostu mam... Chwila. Jak to...

-... dziewiąta!? - przebrałem się i zgarnąłem szybko klucze z biurka, o mało nie zapominając o samym siebie. Czy naprawdę wszyscy są tak pochłonięci świętami żeby zapomnieć mnie obudzić? Przecież to niedopuszczalne. Zapewne tylko dla mojego umysłu, ale to nadal nieprawdopodobne.
Byłem pewien, że nikogo nie ma. I nikogo nie spotkam. Personel jakby wyparował, co była dla mnie korzyścią. Dobra. Teraz po cichu, jakby nigdy nic, kluczymy przez korytarz, prosto do sali. Plan jest taki... wchodzimy, bajerujemy, udajemy, że to tak specjalnie i nikt nic nie pamięta. Czyli jak zwykle. To genialne. To niezwykłe. Zdecydowanie jestem genialny i niezwykły, i o kurczę blade, dyrektorka...
Natychmiast zawróciłem, w duchu modląc się, żeby mnie nie zauważyła, ale spokojny głos rozniósł się po korytarzu, prosto do mnie. Zastanawiałem się czy nie udać, że nie słyszę, ale zbyt często jej podpadam i za dużo rzeczy załatwiłem, by to tak zniszczyć jedynym zignorowaniem kobiety. Stanąłem  i z szerokim uśmiechem odwróciłem się w stronę kobiety.
- To nie mój zegarek, to pani chodzi źle - położyłem dłoń na sercu, robiąc niewinną minę. Ile ja już razy jej podpadłem? I ile razy jeszcze będę podpadał? A to wszystko wina kogoś, kto mnie w porę nie obudził. Jeszcze nie wiem kogo, ale zawsze znajdzie się winnego. Jeśli się czegoś bardzo chce, to się to dostaje. Prawdopodobnie to działa często tylko w moim przypadku, ale kto by się tym przejmował? Ale ze mnie egoista.
- Udam, że ciebie tutaj nie ma - zamknęła oczy i odwróciła głowę w przeciwnym kierunku - Idź sobie - uśmiechnąłem się szeroko.
- Uwielbiam panią. Jest pani najlepsza - sprawnie ją wyminąłem, idąc w stronę sali gdzie prawdopodobnie powinienem być na lekcji. Stanąłem przy drzwiach i już miałem otwierać, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. A może jednak nie tu? Minęło już pół roku, a ja nadal nie mam pojęcia o tym, gdzie właściwie powinienem się znajdować. Ale żeby nie mówić porażka, bo rzecz jasna, wszystko jest moim zwycięstwem, to uznajmy, że do zwykły brak skupienia.
Dobra. Plan następny. Wyciągamy telefon, wybieramy osobę, która mnie nie zignoruje, bo doskonale wie, że nie dam jej spokoju. Dzwonimy, w tym przypadku do Harry'ego. Czekamy aż zdecyduje się odebrać. Próbujemy nie roześmiać się do słuchawki.
Z: Stary, gdzie ja mam lekcje?
H: Ty do mnie z tym pytaniem?
Z: No nie żartuj sobie.
H: Śmiem twierdzić, że to ty sobie żartujesz ze mnie.
Z: Harryś... poratuj taki piękny tyłeczek, bo mnie dyrektorka zabije tutaj na korytarzu i pozbawi świata takiego cuda ~ rozejrzałem się, co okazało się dobrym posunięciem. W dali zobaczyłem kroczącą z dumnie uniesioną głową Imanuelle ~ Albo wiesz co... porozmawiamy później. Cześć ~ nie czekając na odpowiedź, rozłączyłem się i podbiegłem do dziewczyny. Przesunąłem dłonią po jej ramieniu. Odwróciła się, chcąc sprawdzić kto to.
- Nie pytaj co tutaj robię - uśmiechnąłem się, zatrzymując przed nią. Zrobiła to samo i uniosła brew do góry.
- Co tutaj robisz? - skrzyżowała ręce na piersi. Przewróciłem oczami. Ostatecznie to nie miało znaczenia.
- Mój byt jest poważnie zagrożony - pokiwała głową, robiąc poważną minę - I musisz mi pomóc... właściwie to... - zmrużyłem oczy - Co ty tu robisz? - wyprostowała się, delikatnie odchylając usta w zamiarze wyjaśnienia, ale chyba nagle przypomniało jej się, że właściwie to jako arystokracja, nie musi mi się z niczego tłumaczyć.
- Załatwiam ważne sprawy - wzruszyła ramionami specjalnie. Owszem, zdążyłem zauważyć kiedy robi to specjalnie, a kiedy to tylko bezwarunkowy odruch.
- Takie jak? - zapytałem podejrzliwym tonem. Westchnęła przeciągle. I to jest moment, kiedy powinienem przestać.
- Wyście do toalety? - roześmiałem się, szybko jednak przybierając poważną postawę.
- Nieważne. Nie było pytania - pokręciła głową, choć niezauważalnie, zawsze jednak to zrobiła.
- A od kiedy interesuje ciebie co robię? To moje prywatne sprawy, nawet jeśli miałabym załatwiać tajemnicze sprawy z kimś równie tajemniczym - uniosła kąciki ust w złośliwym uśmiechu. Obserwowałem ją kątem oka. Niekoniecznie podobało mi się to co przed chwilą powiedziała.
- Jak to kimś? - zaśmiała się, delikatnie kręcąc głową i zamierzała odejść. Złapałem ją jednak szybko za ramię i przyciągnąłem do siebie. Zanim się spostrzegła, delikatnie oparłem ją o ścianę i zatarasowałem drogę z szatańskim uśmiechem. Tym razem nie uciekniesz Imanuelle Hale. Pochyliłem się do niej, przykładając dłoń do jej policzka i powoli pogładziłem kciukiem jej usta. Z trudem przypomniałem sobie, że znajdujemy się w miejscu publicznym i nie mogę działać pod wpływem impulsu - Żałuję, że pocałowałem cię wtedy - powiedziałem, wpatrując się w jej wargi - Nie mogę przestać o nich myśleć - nie oderwałem kciuka od jej ust, ale po chwili odsunąłem się o dwa kroki do tyłu - I doskonale wiem, kiedy mówisz coś, żeby wzbudzić we mnie niepożądane uczucia - mruknąłem, choć tych uczuć wcale nie zamierzałem odrzucać - A wracając... gdzie mamy lekcje?
Nauczycielka chyba udawała, że mnie nie widzi albo po prostu stwierdziła, że to zbyt długa dyskusja. W sumie racja, sądząc po tym, ile argumentów potrafię wymyślić. Ucieszyła mnie informacja na temat ubierania choinki. Ale chyba tylko ja wyrażałem to z podekscytowaniem. Harry dziwnie zmierzył mnie spojrzeniem ze skrzywioną miną, jakby miał coś na myśli. Domyślałem się co i zapewniłem go, że w tym roku nie będzie tak samo jak w zeszłym. Chyba mi nie uwierzył, bo gdy stanęliśmy przy ogromnej choince to cicho przeklął pod nosem.
I taką choinkę rozumiem. Duża, wysoka, dorodna. A nie jakiś mały krzaczek, na którym ledwo co da się powiesić.
- To kto wchodzi na drabinę? – usłyszałem pytanie, szeroko uśmiechnięty.
- Ja!
- Nie! – spojrzałem zaskoczony na Harry’ego, który nigdy nie wyrażał jeszcze tak głośno sprzeciwu.
- Cicho...
- Nie wyrażam zgody na choćby dotknięcie przez ciebie drabiny – podszedł do nauczycielki – On się zabije.
- Nie potrzebuję twojej zgody – prychnąłem.
- Ostatnie ubieranie choinki wielkości budynku skończyło się tym, że wpadłeś na pomysł bawienia się w wiewiórkę będącą super bohaterem. A brytyjskie wiewiórki nie latają, już ci to mówiłem – z trudem powstrzymałem śmiech, ale byłem zmuszony się zgodzić. Faktycznie tak było.
- Doskonale o tym wiem.
- I niestety, ale nie jesteś nieśmiertelny – a to już było niedopuszczalne.
- Ty mi tutaj nie bluźnij.
- To nawet nie jest twoja tradycja!
- I co z tego? - wzruszyłem ramionami - Chcę ubierać choinkę i to zrobię – mruknąłem - Harry... ja ci dobrze radzę, nie próbuj mnie powstrzymywać – uniósł brew. To oznaczało małe wyzwanie, które poniekąd wygrał… nie wiem jakim cudem. Ale udało mi się wejść i zawiesić gwiazdę, bo oczywiście jako najważniejszy człowiek w tej szkole, musiałem to zrobić. I to był mój argument, gdy już zszedłem na ziemię i musiałem się obronić przed nadal protestującym przyjacielem. On się na mnie obraził. Co prawda tylko na dziesięć minut, ale zawsze. Na mnie się nie obraża. Ale przeszło mu tak samo szybko jak przyszło.
Wieczorem każdy się pakował, jadąc na następny dzień do swoich rodzin na święta. A że nigdy nie lubiłem zostawać jedyny, to sam miałem w planach odwiedzić rodzinne strony. Zanim jednak pójdzie się spać, należy się delikatnie dowiedzieć co porabia i jakie plany ma nasza ślicznotka. [...]
- Wyjeżdżam wcześnie rano. Liverpool jest wbrew pozorom strasznie daleko, a pogoda nie za przyjemna – spakowała wszystko i rozglądając się orientacyjnie po pokoju, zamknęła torbę – A ty? – uniosłem spojrzenie do góry – Masz jakieś plany na święta?
- Nie obchodzę świąt, aczkolwiek sam jadę do siebie. Trzeba przypomnieć rodzinie, że jeszcze istnieję – zaśmiałem się pod nosem – I przy okazji uzupełnić i tak pełną szafę ubrań.
Dziewczyna usiadła obok, trzymając w ręce uszykowane rzeczy na jutro.
- Denerwuję się... - westchnęła. Skierowałem na nią spojrzenie, cierpliwie czekając - Nie byłam w tym domu od dawna i co prawda widziałam go nie raz, ale... boję się, że wszystko wróci, cała ta pamięć i wspomnienia - bawiła się rękawem od położonego na udach swetra.
- Nie będziesz sama. W końcu spędzasz święta z wujkiem. Będziesz miała wsparcie kogoś bliskiego.
- Tak, to prawda - pokiwała głową, zanim jednak zdążyła coś więcej powiedzieć, odwróciłem ostrożnie jej głowę w swoją stronę. Posłałem przepraszające spojrzenie tak w razie czego i przez krótką chwilę złączyłem nasze usta - Przepraszam, ale musiałem to zrobić. Myśl, że to prawie dwa tygodnie bez pewnej, wiecznie odgryzającej się dziewczyny jest okropna. To tak na dobranoc i do widzenia - zjechałem dłonią po jej policzku, za chwilę wstając z łóżka i podchodząc do drzwi - I w sumie też chciałem sprawdzić jaki dzisiaj smak pomadki użyłaś. Dobranoc - posłałem jej szeroki uśmiech i cicho zamknąłem za sobą drzwi, wracając do swojego pokoju.
~*~
Na drogach było okropnie, a centrum Bradford niemal niedostępne. A niby Londyn miał sprawiać problemy. Właściwie to nie wiem dlaczego na siłę pchałem się do centrum, nie mając nic do załatwienia. Chyba po prostu przyjemnie wracać w rodzinne strony. Całe szczęście, im bliżej obrzeży miasta, tym mniej zgiełku. Zatrzymałem się przy domu, widząc jak mój ulubiony sąsiad natychmiast odchodzi od okna. Nawet nie zdążyłem kiwnąć głową, a ten się już chowa. Nie mówiłem im, że wpadnę, więc pewnie się nie spodziewają, a mama będzie wkurzona, mimo tłumaczenia jej braku potrzeby przygotowania specjalnie kolacji. Podszedłem do drzwi, standardowo jak dla mnie dzwoniąc kilkukrotnie. Wtedy oni mieli pewność, że to ja, a ja, że otworzą. Albo wręcz przeciwnie.
Drzwi otworzyły się, a Safaa, którą zobaczyłem w drzwiach wykazała nadnaturalną energiczność.
- Cześć Safuś - zmierzyła mnie spojrzeniem, krzywiąc się na sam dźwięk zdrobnienia swojego imienia. Nic nie poradzę, ale zawsze tak zabawnie się wkurzała. Jak większość ludzi. Właściwie to sporo ludzi nie lubi zdrobnień swojego imienia, a niektóre tak idealnie pasowały.
- Mamo! Jakiś pan zna moje imię i jestem tym zaniepokojona! – przewróciłem oczami, prychając pod nosem, ale prawdę mówiąc, uwielbiam te jej docinki piętnastoletniego dziecka.
- Też cię miło widzieć. Wiesz… zimno dosyć – rozłożyłem ręce i uniosłem brwi. Uśmiechnęła się szerzej, obejmując mnie w pasie – Jeszcze nie urosłaś, hobbiście.
- A weź idź – fuknęła, wchodząc z powrotem do domu. Zamknąłem za nią drzwi, a w korytarzu napadł na mnie okropny, beżowy potwór. Istny pies obronny, który potrafi zabić… albo raczej zalizać na śmierć.
- O matko, a skąd on tutaj? – odłożyłem torbę z szerokim uśmiechem i pochyliłem się nad umierającym ze szczęścia szczeniakiem.
- Ktoś podrzucił to mojemu chłopakowi pod drzwi, on przywiózł go ze sobą do mnie, ale niestety u mnie w mieszkaniu przy uniwersytecie nie ma miejsca na jakiekolwiek inne zwierzątko niż rybki czy chomik, to przywiozłam go ze sobą – z góry zeszła Doniya, od razu się witając - A u nas w domu nie ma opcji na zwierzę, to szukamy mu nowych właścicieli, bo młody jest przeuroczy, a Waliyha zapłacze się na śmierć jak go oddam do schroniska – wzruszyła ramionami i udała się prosto do kuchni.
- Czekaj, moment – uniosłem rękę i wyprostowałem się, idąc za siostrą – Jak to podrzucił i jaki znowu chłopak? – roześmiała się, ale nie zdążyła wytłumaczyć, bo moje dochodzenie przerwała mama, czyli najcudowniejszy przerywnik tematów w historii dziejów świata.
- Mówiłam ci, że masz dzwonić, a ty z uporem tego nie robisz. Uduszę cię kiedyś. Ciebie i Doniye. Obydwoje się dobrali. Ta mi sprowadza psy do domu, a ten nie dzwoni kiedy łaska przyjechać – zmarszczyła brwi w groźnej minie, która miała tylko tak wyglądać. Spuściłem głowę ze smutnym spojrzeniem.
- Przepraszam mamo… czy jak powiem, że mi się telefon zapodział to uwierzysz? – zachichotała i pokręciła głową, gdy
- Kłamczuch jeden – odwróciła się , wracając do swoich milionów innych rzeczy do zrobienia – Ale bardzo dobrze, że się pojawiłeś. Pomożesz znieść te pudła z góry.
- Robiłaś porządki? – zapytałem zdziwiony, bo mama ma w zwyczaju sprzątać na wiosnę, a nie zimą. Zawsze tak było, chyba że się nudziła. Ta kobieta jest zwyczajnie zbyt energiczna.
- Kiedyś było trzeba – powiedziała z przekonaniem.
- A nie lepiej było zacząć wiosną? – zostałem porażony piorunującym spojrzeniem, więc tylko się odwróciłem z uniesionymi rękoma do góry w geście obrony.
- Swoje mądrości zostaw dla siebie. Najważniejsza zasada? – zaśmiałem się cicho pod nosem, opierając o blat.
- Mama ma zawsze rację. A ta racja jest święta – wypowiedziałem całą, umowną z dzieciństwa formułkę.
- I bardzo ładnie – ucałowała mnie w policzek, dalej będąc zajęta milionem rzeczy robionych naraz.
- A tata to co? – do całej gromady dołączył ojciec, który pewnie odkąd wyprowadziłem się z domu musiał walczyć o swoją pozycję w obecności trójki, czasem czwórki kobiet.
- Tata się nie odzywa – mama spojrzała porozumiewawczo w jego stronę.
- Doniya…
- Tatuś jest najcudowniejszy i ma jeszcze świętszą rację niż mama – dziewczyna przytuliła się do niego.
- Mamo, oni zaczęli nam poważnie zagrażać – szepnąłem do kobiety.
- Doniya nie dostaje kolacji.
- Chodź, idziemy poznosić te pudła, bo trochę ich jest – zarządziła Doni.
- Moje błogosławione rączki mają się męczyć? – poszedłem za nią na górę, dopiero widząc ile tak naprawdę tego jest.
- Tak – pokiwała głową.
- Toż to okropne – skrzywiłem się z uśmiechem. Znoszenie tego wszystkiego zajęło nam naprawdę sporo czasu, pomijając, że pół rzeczy zostało wyciągniętych i na nowo oglądanych. Przy ostatnim kartonie obydwoje usiedliśmy na podłodze, patrząc na pusty pokój.
- Słuchaj, bo ja tego psiaka mogę zabrać – popatrzyła na mnie przez chwilę, w oczekiwaniu na rozwinięcie tematu – Znam osobę, która nim bardzo dobrze się zaopiekuje, a tak się składa, że powinienem jej wręczyć jakiś prezent – dziewczyna przyznała mi rację. Od razu wiedziałem, że jej się ten pomysł spodoba i mam nadzieję, że spodoba się również odbiorcy prezentu – Wydaje mi się, że ona w ogóle nie je słodyczy, a skoro nie, to będzie ją miała na własność. Nie mały? – zabrałem od niego rękę, bo najwyraźniej moja bluza okazała się idealnym materiałem na ostrzenie zębów.
- Ona? – pokiwałem głową, po chwili wyczuwając tutaj ewidentne rozpoczęcie śledztwa. Zmierzyłem ją złowrogim spojrzeniem.
- Ty mnie lepiej tutaj nie badaj, tylko sama mi powiedz, co to za chłopak o którym nie wiem? – obruszyłem się na sam widok jej dumnej miny i powolnego kręcenia głową.
- Przykro mi, ale jestem starsza – wstała i pociągnęła mnie za sobą. Niechętnie wstałem z naburmuszoną miną – Zostały nam ostatnie pudła i twoje błogosławione rączki nie będą musiały już niczego nosić – podniosła szarawy karton do góry – No chyba, że tą wspaniałą dziewczynę – zaświergotała złośliwie. A mówiłem sobie, żeby za dużo nie gadać.
- Dobrze się składa, bo mam akurat pod ręką poduszkę – posłałem jej szeroki uśmiech, ale stała za daleko bym mógł ją trafić.
- Pudło! I to dosłownie – zaśmiała się. Prychnąłem cicho pod nosem, zabierając ze sobą karton i wraz z psem zszedłem na dół.
- Potrzebny mi koszyk, coś świątecznego do niego i pies… - rozejrzałem się dookoła – Psa już mam, koszyk mam nadzieję dostanę od kochanej mamusi, więc całą resztę załatwię w sklepie… - usiadłem przy stole – Sklepy są zamknięte. Cholera...
- Mogę ci załatwić – spojrzałem na Doniyę i pokiwałem z proszącą miną głową – Za pół godziny będę.
- Uwielbiam cię…
- Wiem. W końcu ratuję ci tyłek – wyszła z domu, wracając faktycznie po trzydziestu minutach i co lepsze, udało jej się wszystko załatwić. Jakim cudem, nie mam pojęcia, ale czy to było ważne? Liczy się to, że jej się udało. Oczywiście oczekiwała zapłaty w postaci miłości siostrzano-braterskiej. Ale żeby nie było... całą resztę zrobiłem ja. 
Po zjedzeniu wspólnie kolacji, podczas której usilnie próbowano ze mnie wyciągnąć informacje na temat dosłownie wszystkiego, zacząłem się zbierać. Naturalnie, czego mogłem się spodziewać, mama przytrzymała mnie nieco dłużej, bo dlaczego by nie? Mam nadzieję, że dwie godziny drogi do Liverpoolu, bez znajomości adresu miną bezproblemowo, choć patrząc na warunki pogodowe oraz uwzględniając energiczność tego malucha, to może być całkiem ciekawa wycieczka. Pożegnałem się ze wszystkimi, przy okazji musząc obiecać, że wraz z następnym zamierzeniem przyjazdu do Bradford, zadzwonię i łaskawie poinformuję, że wpadnę.
Spojrzałem zadowolony na swój cudowny prezent.
- Co śliczny? Będziesz mieć wspaniały dom i jeszcze wspanialszą właścicielkę. A jest naprawdę na co patrzeć - pogłaskałem go po pyszczku - Tylko jej tego nie mów. To zostaje między nami, kolego – całe szczęście, droga była prosta, a jadąc głównymi, nie odczuwało się tak tej całej zamieci, która jak na złość musiała akurat teraz się pojawić. A zadania wcale nie ułatwiał piesek, który chyba po raz pierwszy był w samochodzie i wyjątkowo dobrze się tutaj czuł. I chyba aż za dobrze.
- Ale mały... - odsunąłem jego głowę nieco na bok - Nie chcemy chyba mieć wypadku pierwszego dnia świąt. Mama by mnie zabiła, a ty musisz dotrzeć na miejsce - dmuchnąłem mu w ucho. Usiadł na moich kolanach, dając przepięknego, mokrego buziaka. Skrzywiłem się, nieco przyhamowując i otarłem rękawem twarz - Dziękuję ci za okazywaną do mnie miłość, ale nie musisz się tym tak obnosić. A teraz siadaj. No, tyłek na dół - chyba nie dogadamy się na chwilę obecną. Złapałem go i posadziłem z powrotem na siedzenie obok. Miałem chwilę spokoju. Podkreślając słowo chwila. Bo stając na światłach, piesek po raz kolejny przedostał się na moje kolana i zasłaniał połowę drogi przede mną, którą jak się okazało, według niego tylko teoretycznie powinienem widzieć. To będzie długa podróż, która z dwóch godzin potrwa co najmniej cztery w takim tempie. Odłożyłem go tym razem do tyłu. I przez dłuższy czas nic się nie działo, ale zaraz młody stwierdził, że dewastowanie mi całego auta jest świetną zabawą.
- Ej! Bo cię zostawię - obejrzałem się do tyłu na chwilę. Czerwone. Trzeba powstrzymać tego małego, słodkiego potwora - Mały! Zostaw - odpiąłem pasy i próbowałem go sięgnąć. W tym samym czasie coś puknęło w moją szybę. Błagam, tylko nie to...
Opuściłem szybę. Sam zarys sylwetki i wygląd wskazywał na to, że widocznie nie mam dzisiaj szczęścia.
- Dzień dobry - odezwał się policjant. Nie pozostało mi nic innego jak uśmiechać się przepraszająco. Nawet pierwszy dzień świąt jako wymówka nie pomógł. Oparłem czoło o kierownicę.
- Kosztujesz mnie więcej niż się spodziewałem - mruknąłem w oczekiwaniu na policjanta. Dostałem kolejnego, pięknego całusa w policzek. Po otrzymaniu i zapłaceniu mandatu, ruszyłem dalej w drogę. Po jakimś czasie, młody zaczął się odzywać z tyłu i cicho piszczeć. Spojrzałem w lusterko. Jestem konsekwentny. Ale jeśli chodzi o dzieci i to co małe, no to po prostu nie da rady.
- No dobra, chodź - zatrzymałem się i sięgnąłem go, sadzając na kolanach - Ale proszę nie przeszkadzać - zmierzwiłem jego sierść. Reszta drogi upłynęła w miarę dobrze. A tylko dlatego, że on zasnął. Ku moim spełnionym prośbą. Nawet udało mi się dowiedzieć w tym całym Liverpoolu, od jakiejś kobiety, gdzie mieszkali… mieszkają Hale’owie. Oni naprawdę muszą być kimś ważnym, skoro od razu na dźwięk nazwiska, wszyscy wiedzą gdzie mieszkają. Może nie tyle co ważnym, ale znanym.
Moje przewidywania co do arystokracji wcale nie były mylne. Może nie wyglądało to jak zamek, ale wspaniały dworek, a końca całego terenu nie było widać. I to wszystko było ogromne. Byłem jedynie ciekawy, czy Imany faktycznie jest już w domu. No bo co ja powiem jej wujkowi? Aż mnie ciarki przeszły na samą myśl. A tu jest niebezpiecznie mało ludzi i zapewne dużo miejsca w ogrodzie.
- Pakuj się do koszyka – zwróciłem się do psa, ostrożnie kładąc go na kocu - I pamiętaj. Jak chcesz zdobyć serce dziewczyny to musisz zrobić piękne pierwsze wrażenie. Bo inaczej masz pod górkę…
Zatrzymałem się przed drzwiami, wzdychając.
- Gadam do psa. No już chyba kompletnie mnie powaliło...

Imanuelle?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz