sobota, 30 grudnia 2017

Od Milesa C.D. Joshuy

Pokiwałem głową, biorąc głęboki wdech. Idealna cisza, przerywana naszymi oddechami i harmonicznymi dźwiękami natury. Trawy przybierały już rdzawy kolor jesieni, ale wciąż pełno było kwiatów, które razem tworzyły niewypowiedzianą mozaikę kolorów, piękna i niezwykłości natury, która była bardzo łaskawa dla tego miejsca. Zatrzymałem się na krańcu wydeptanej przez tysiące ludzi ścieżki. Ten ogrom równin mógłby nas bez problemu pochłonąć, dopiero w oddali majaczył ciąg garbów gór. Zerknąłem w prawo, gdzie za Joshem, który stał obok mnie, bardzo blisko, na tyle, że mogłem wziąć go za rękę, widać było jeden z najbliższych i najłagodniejszych szczytów tego parku. Najbliższy tutaj, w rzeczywistym świecie oznaczało daleki, nawet bardzo daleki, a najgorsze było to, że ciągle będziemy piąć się delikatnie w górę.
- Za tą górą rozbijemy namioty - wskazałem. Chłopak powoli odwrócił głowę w tamtą stronę i wzruszył ramionami.
- Nie wydaje się, żeby to było za daleko - odparł spokojnie i cicho, jakby nie chcąc mącić ciszy panującej wokół nas. Zacząłem bawić się palcami dłoni, którą z nim złączyłem. Spojrzał na nie, troszkę mocniej ściskając moją rękę. Uśmiechnąłem się i westchnąłem. To przyjemne. Wszystko z nim związane było przyjemne i trochę mnie to przerażało. Najbardziej się bałem, że całkowicie nieświadomie się zaangażuję, a kiedy wreszcie się obudzę i oprzytomnieję, to już dawno będę leżał w łóżku obok tego chłopaka, który będzie związany ze mną emocjonalnie, a ja z nim i będę szczęśliwy, choć przez chwilkę, kiedy spokojnie będę patrzeć jak on śpi obok mnie. Obok mnie. Spał. Szczęśliwy. Trochę dużo jak na tę chwilę.
- To kwestia perspektywy. Obóz rozbijemy pewnie około siedemnastej albo osiemnastej. Więc mamy jakieś... - wyjąłem z kieszeni wiatrówki telefon i spojrzałem na godzinę. - Pięć godzin. Powinno starczyć.
- Powinno? - jęknął, a ja cichutko się śmiałem.
- To ty jesteś tutaj Norwegiem, więc to ty jesteś niejako specem od chodzenia po górach i ogólnie rzecz biorąc górskich terenów - puściłem mu oczko, kiedy spojrzał na mnie tym wzrokiem mordercy, który i tak wydawał mi się słodziutki, ponieważ to nadal był Joshua. Mój... Nie. Tylko nie mój. Zapomnij Miles!
- To tylko moje korzenie Miles, niekoniecznie taki jestem. Może ja się nie lubię męczyć, wolę położyć się na tej pięknej łące i tak przeleżeć cały dzień? - uniósł brew, a ja uśmiechnąłem się szerzej.
- Sam byś chciał leżeć? - zapytałem, puszczając jego dłoń i obejmując go ramieniem. Zaczął się nerwowo rozglądać.
- No jasne, że nie. Wolałbym z tobą - szepnął i nadal nerwowo się rozglądał, po chwili zrozumiałem, że chyba chodzi o to ramię i wróciłem dłonią do jego dłoni. Trochę się uspokoił.
- Ja bym wolał się położyć tam - wskazałem na górę. - Tam... - zbliżyłem usta do jego ucha - nagi... obok ciebie...
- Miles - mruknął i ruszył przodem, a ja zacząłem się śmiać. Po chwili go dogoniłem.
- Głodny jestem - westchnąłem przeciągle, on również.
- Już? Dopiero co jedliśmy śniadanie - odparł, a ja wzruszyłem ramionami i spojrzałem w dół na moje buty.
- Lubię jeść. Nic na to nie poradzę... Mam tak od dzieciństwa, choć przechodziłem raz okres, że nie chciałem jeść i wylądowałem w szpitalu z podejrzeniem anoreksji... - zacząłem kolejną z wspaniałych historii mojego życia...
- Naprawdę? - przerwał mi.
- Tak. Akurat do szpitala mojej mamy, więc nie było najgorzej, ale od tamtego razu połowa mojej rodziny nauczyła się, żeby przestać mi truć, że tylko bym jadł. Skoro mi to nie szkodzi i nie jestem na tyle gruby, że nie mieszczę się w drzwi, mam prawo jeść ile chcę. Jestem w końcu wolnym człowiekiem - głęboko nabrałem chłodnego powietrza Walii, czystego i pachnącego kwiatami, aby je powoli wypuścić.
- Dokładnie... wolnym. Chociaż czasem wolność jest zgubna - odparł, maszcząc brwi.
- To prawda, jednak nigdy mnie nie ciągnęło do narkotyków, papierosów... Może do alkoholu i owszem, ale mam silną wolę, przynajmniej tak mi się wydaje, więc w moim przypadku wolność może się ograniczać jedynie do związków na jedną noc i ogromnym poczuciem niezrozumienia oraz samotności.
- Czujesz się samotny? - zapytał cicho.
- Teraz... - przerwałem i się skrzywiłem. Prawdę. Chyba jestem winny mu tę część prawdy. - Teraz nie. I tego się najbardziej boję...
- Dlaczego? - zapytał głucho, prawie niesłyszalnie. Mogłem się założyć, że teraz żałuje tego w duchu... Cały trzymający się zasad Joshua.
- Widzisz w ciągu jednego pogrzebu zrozumiałem, że chyba lepiej być samotnym, niż tracić kogoś bliskiego. Dlatego też tak bardzo martwię się o mamę, a ty tak bardzo żałujesz, że wypadek odebrał ci twoich rodziców.
- To całkiem logiczne - przyznał smutno, melancholijnie i za spokojnie nawet jak na niego. Nie podobało mi się to, że chował emocje, jednak nie miałem prawa prosić, aby mi je pokazał, ponieważ to by było zbyt niesprawiedliwe z mojej strony, w końcu ja kłamałem.
- Czasem jednak myślę... - zacząłem, a on spojrzał na mnie z nadzieją. Tak bardzo nie chcę ci jej odbierać, a tak bardzo zdaję sobie sprawę z tego, że muszę, że powinienem. Nie jestem materiałem na chłopaka Joshua. Materiałem na nikogo nie jestem... Może ewentualnie na pilota, ale to tylko dlatego, że to moja największa pasja i ciężko wypracowane umiejętności. - Myślę, że nie jestem na tyle silny, żeby spędzić całe
życie sam. Z drugiej strony kiedy zostanę pilotem mogę mieć małe problemy z rozjazdami, podróżami... A nie każdy będzie chciał ze mną latać po całym świecie, w końcu ta druga osoba też chce się spełniać, a ja czasem mogę nawet kilka tygodni być poza domem. Nie każdemu to pasuje, bo to zabija uczucie, nie oszukujmy się.


- Jednak... czy to by nie znaczyło, że skoro nie pasuje tej osobie ani to, ani to, to tak naprawdę nie mogą zintegrować się z tobą, nie kocha cię tak naprawdę? W końcu nie może żądać od ciebie porzucenia twojej pasji, ale ty od tej osoby też, więc jakoś powinniście dojść do kompromisu... tak? - w tym momencie stanęliśmy przed rzeką. Na jej brzegu. Pokiwałem głową, patrząc w jej niespokojną toń.
- Tak - odparłem. - Musimy przejść po kamieniach, bo do mostu musielibyśmy zboczyć z trasy jakiś kilometr na zachód, czyli tam - wskazałem na dolinę. - Na dnie doliny jest na pewno most. A tutaj widziałem jak ludzie przechodzili, zresztą są kamienie. Powinno się udać.
- Myślisz, że głęboko tutaj jest? - zapytał niepewnie.
- Nie sądzę... To raczej taki potok... W sensie szeroki i do tego z lodowatą wodą. Zawsze tak jest. To taka... wredota natury można powiedzieć - uśmiechnąłem się delikatnie, a po chwili skrzywiłem. - Tylko Raven trzeba będzie przenieść.
- No... nie mamy chyba wyjścia - odparł.
- Mogę przejść, zanieść plecak, wrócić, wziąć Raven i wtedy pomóc ci przejść - zaproponowałem.
- Że niby potrzebuję pomocy? - uniósł brew. - A moje norweskie korzenie?
- Nie o to chodzi, tylko... no... em... Szkoda, żebyś się poślizgnął i jeszcze wpadł do wody, bo mi się przeziębisz i co ja wtedy zrobię? - znalazłem pierwszą lepszą wymówkę.
- Tak? To idź - odparł i po chwili znalazł odpowiednie miejsce, żeby sobie usiąść, co zrobił i zaraz zawołał do siebie suczkę. Westchnąłem i niepewnie wszedłem na pierwszy kamień. Zerknąłem za siebie, aby upewnić się, że Josh się patrzy i ruszyłem dalej. Po chwili znalazłem się na drugim brzegu. Odwróciłem się z triumfalnym uśmiechem, a chłopak zaczął bić brawo. Zrzuciłem plecak i wróciłem po psa, którego, a właściwie którą wkrótce przeniosłem. Już miałem wrócić do Josha, ale kiedy odwróciłem się, chłopak stał już po mojej stronie.
- A co to za przystojna kozica? - przyciągnąłem go do siebie za koszulkę i pocałowałem.
- Czy tobie, to mała i początkująca koziczka - cicho się zaśmiał, cały spięty, pokręciłem głową i go puściłem.
- Nie musisz się spinać i tak pewnie nikogo nie spotkamy.
- Mhm... - mruknął, a ja założyłem plecak. - Wiesz... też już jestem trochę głodny.
- Tak? To poszukamy jakiegoś dobrego miejsca, żeby się zatrzymać - zacząłem się rozglądać. - Pójdziemy wzdłuż rzeki, później odbijemy w stronę szczytu. Przy brzegu powinniśmy gdzieś znaleźć jakąś powaloną kłodę, żeby wygodnie usiąść... No wygodniej niż na ziemi - uśmiechnąłem się, a on pokiwał głową. Ruszyliśmy dalej naprzeciw prądowi wody, tylko tym razem byliśmy nieco mniej rozmowni. W końcu doszliśmy do piaszczystej wysepki, gdzie leżało złamane w pół drzewo. Postanowiliśmy się tam zatrzymać. Zjedliśmy trochę z tego, co zwieliśmy jeszcze z mojego domu, nawet Raven dostała swój posiłek. Dopiero, kiedy usiedliśmy zdałem sobie sprawę, że moje nogi już zaczynały prosić o odpoczynek. W końcu trochę przeszliśmy, a ja mimo wszystko dawno nie byłem w górach, ponieważ ostatnie miesiące spędziłem śmigając po terenach uniwerka, a wcześniej po Edynburgu. Chyba już się trochę odzwyczaiłem.
Po posiłku zostawiliśmy w tyle rzekę i ruszyliśmy szlakiem, który prowadził nas prosto na górę. Nawet tam, kiedy łąki zaczynały być zasypywane przez małe krzaczki i inne tego typu roślinki, znalazło się kilka "skrzyżowań". Na jednym z nich spotkaliśmy grupę, która kłóciła się z jakimś mężczyzną. Interesujące zjawisko. Przyjeżdża do nas taka grupka głupich ludzi i pewnie do tego wykłócają się z przewodnikiem, że oni wiedzą lepiej, gdzie należy teraz iść. No i weź im tutaj wytłumacz, że nie mają racji. Josh zawołał Raven i przypiął jej smycz, żeby spokojnie przeprowadzić ją obok ludzi. W końcu nie każdy lubi biegającego wolno wilczura w pobliżu siebie. Szedłem zaraz za nimi, kiedy zaczepiła mnie jakaś kobieta.
- Przepraszam bardzo, a może pan nam pomoże? - zapytała, a ja lekko się skrzywiłem.
- Josh! - zawołałem za nim, a on się odwrócił, zadał mi nieme pytanie. - Poczekaj chwilę.
- Bo widzi pan, ten nasz przewodnik nagle przestał mówić po angielsku, mówi o czymś i się wykłóca, że musimy tam pójść, a my nie mamy pojęcia o co chodzi - biadoliła, a ja przewróciłem oczami. Podszedłem do mężczyzny i zapytałem, gdzie oni mają iść, tylko po walijsku. Przewodnik spokojnie odpowiedział, że nad rzekę, bo tam można zobaczyć ciekawe okazy roślin i zwierząt oraz kilka nie za miłych słów o tej pani, co mnie zaczepiła. Wszystko jej wytłumaczyłem, oprócz tego ostatniego. - To tyle?
- Tak, to tyle - odparłem.
- Co za człowiek, jak można nie potrafić mówić po ludzku - oburzyła się.
- A może by się przydało zainwestować w rozmówki po walijsku paniusiu, a nie czepiać się biednego człowieka, którego jedyną winą jest to, że naprawdę kocha góry i przez to musi się męczyć z ludźmi pani podobnymi - odparłem z uśmiechem, pożegnałem się z przewodnikiem i ruszyłem w stronę Josha, nie zważając na dalsze pretensje kobiety. Usiadłem obok chłopaka, który z dala od tamtej grupy obserwował już całkiem interesujący widok.
- Ładnie tutaj - odparł. - A ta kobieta nie była taka zła.
- Szkoda, że nie znasz walijskiego. Zrozumiałbyś dlaczego to powiedziałem - zaśmiałem się.
- Aż tak źle?
- Współczuję temu przewodnikowi - westchnąłem. - To co? Idziemy dalej? - zerknął za siebie, na zbocze góry.
- Daleko.
- Trochę - przyznałem.
- Wieje.
- Jak wejdziemy do lasu, to będzie lepiej. Później, jak z niego wyjdziemy, im bliżej szczytu, tym bardziej będzie wiało. Przed szczytem, albo najlepiej przy wyjściu z lasu, trzeba będzie zapiąć Raven, żeby nic się jej nie stało - wyjaśniłem, a on kiwał głową. - A jak już wjedziemy na górę... To będzie z górki.
- Dosłownie - zaczął się śmiać, a ja z nim. Wstaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. W sumie to nie było tak źle jak myślałem, że będzie. Całkiem ładnie sobie poradziliśmy i nawet żaden z nas nie dostał zawału, czyli było dobrze. Na szczycie kiedy sobie stałem i podziwiałem widok, nagle przede mną znalazł się Joshua, który zapiął mi kurtkę pod samą szyję. Chciałem coś już powiedzieć, kiedy usłyszeliśmy jakieś głosy, na szczyt zbliżała się jakaś grupka. Josh chciał się odsunąć, jednak złapałem za koniec jego kurtki i przytrzymałem blisko mnie.
- Wstydzisz się tego? - zapytałem cicho, uciekał ode mnie wzrokiem.
- Nie... ale też nie jestem wzorem pewności siebie - odparł, a ja pogładziłem jego policzek.
- Ja podobno też - delikatnie przyciągnąłem go do siebie i pocałowałem. Kiedy uwolniłem jego usta od swoich, uśmiechnął się, a po chwili odwrócił do mnie tyłem, aby również podziwiać widok. Po chwili obok nas pojawiła się mała grupka ludzi, mniej więcej w naszym wieku, przerywając tą scenę. Joshua usiadł na jednej za skał i gładził Raven, a ja z rękoma w kieszeniach rozglądałem się dalej i trochę myślałem, gdzie moglibyśmy się rozbić. Skrzywiłem się słysząc krzyki tamtej grupy. Nawet suczka poderwała się i zaczęła strzyc uszami, a później cicho warczeć. Joshua zareagował od razu, skrócił smycz i gładził ją po pyszczku, żeby się uspokoiła. Chwilę posiedzieliśmy, ponieważ usiadłem obok, zagradzając psa z drugiej strony, jednak długo nie wytrzymałem. Nie przepadam za wybitnie głośnymi ludźmi, a oni właśnie tacy byli i nic nie mogłem na to poradzić, ponieważ byli to obcy. Swoich bym jeszcze jakoś ogarnął.
- Chodź - powiedziałem do Josha, wyrywając go z wyraźnego zamyślenia. - Idziemy dalej.
- To co, schodzimy i się rozbijamy? - zapytał.
- Tak. W sumie mamy jeszcze trochę czasu do wieczora, ale szybciej się już robi ciemno, a jak się rozbijemy, to na spokojnie rozpalimy ognisko i nie będzie stresu, że nie widać szlaku i tak dalej - odparłem, a nagle w grupce obok wybuchł śmiech.
- Ktoś tutaj się boi ciemności? - zapytał jeden z chłopaków. Aż za bardzo pewnych siebie chłopaków. Tylko takich jebać po pyskach i patrzeć czy równo puchną i czy wchodzi im coś mądrego do głowy.
- Wolę zwyczajnie nie skręcić karku - odparłem spokojnie. - Tobie za to by się to przydało.
- Masz jakiś problem? - rzucił się.
- Ja? Oczywiście, ale nie zamierzam psuć sobie dnia przez ciebie - wzruszyłem ramionami, wziąłem Raven od Josha i ruszyłem dalej szlakiem.
- Ktoś dzisiaj nie ma humoru? - zapytał Joshua, zrównując ze mną krok.
- Jakoś... akurat spotkaliśmy te typy ludzi, które mnie denerwują... - przewróciłem oczami. - To jednak nie zmienia tego, że miło mi się spędza z tobą ten dzień i ogólnie rzecz biorąc cieszę się, że jesteśmy razem w Snowdonii - uśmiechnąłem się do niego, na co odpowiedział tym samym. Tym swoim słodkim uśmiechem... Powinienem znaleźć chyba inne określenie na jego cały urok osobisty, jednak z drugiej strony był naprawdę słodki z tą swoją nieśmiałością względem mnie, ponieważ nadal uważałem, że to tylko taka taktyka i w głębi duszy taki nie jest, a jego prawdziwe ja zostało zwyczajnie stłamszone.
- Wiesz, cieszę się, że mnie tutaj zabrałeś - odparł, wyrywając mnie z zamyślenia, oczywiście na jego temat.
- Mam nadzieję, że im dalej, tym bardziej lepiej - wyszczerzyłem się, a on cicho prychnął. Jeszcze nie pokazałeś ci wszystkiego Joshuo... Może wszystkiego nigdy nie pokażę... Na razie wystarczy trochę, trochę żeby poczuć, żeby rozładować to napięcie. To chyba nie za dobrze, że cały... no większość czasu, myślę o dotyku jego skóry, o smaku jego ust, o tym że chciałbym tego dopełnić. Chciałbym go uzależnić od bliskości ze mną, żeby sam o to prosił, chociaż czułem, że w takim tempie mojego pożądania, to ja będę o to skomleć, jak ten pies. Ale... ale nie sądzę, że ta rola będzie mi przeszkadzać.
- Czy to był mały podtekst? - zapytał, unosząc brew, a ja pokiwałem głową.
- Nie mały Josh... nie mały - zaśmiałem się i zatrzymałem.
- Coś się stało? - zapytał od razu i również się zatrzymał.
- Tak. Zastanawiam się, jak możemy zejść tam - wskazałem głową w dół, na dolinę, która była naturalnie powstałą półką skalną, tylko nie o powierzchni równiny, lecz nieco zagłębionej, gdzie znajdowało się jedno z górskich jezior, choć akurat to za duże nie było.
- Mhm... - mruknął cicho. Rozejrzałem się krzywiąc.
- Możemy spróbować zejść na skróty po zboczu, jednak szansa, że któryś z nas się zabije... jest duża. Szczególnie z moim talentem... - zmrużyłem oczy.
- Możemy też pójść tam - wskazał dłonią, a ja wychyliłem się, ledwo utrzymując równowagę, aby móc podążyć wzrokiem za jego dłonią. - Tam jest rozwidlenie na szlaku, jedna odnoga przechodzi na skraju doliny, więc z odrobiną szczęścia, powinniśmy tam trafić cali i zdrowi.
- To... całkiem dobry pomysł - przyznałem, uśmiechając się delikatnie do niego, a już po chwili byliśmy na rozwidleniu, o którym mówił i powoli schodziliśmy do doliny. Koniec końców nikt sobie nic nie zrobił, zejście okazało się dosyć łatwe, okolica jeziora całkiem ładna i bezpieczna, więc szybko zabraliśmy się za stawianie namiotu. Z tym poszło nieco gorzej, jednak możliwe, że to przez Raven, która bawiła się w podbieranie części namiotu. W końcu po niecałych trzydziestu minutach od postawienia nogi w dolinie, mogliśmy spokojnie wyciągnąć się przed ogniskiem. Nawet patyki nam sprzyjały i szybko zajęły się ogniem. Tak więc siedzieliśmy sobie spokojnie i patrzyliśmy w ogień przed nami. Podobno może to być w nocy nieco niebezpieczne... Dodatkowo widok jeziora również nie był najgorszy. W nie ruchomej tafli wody odbijało się wieczorne niebo, w całej swojej krasie. To przede wszystkim na nim skupiałem swoje zmysły. Wyrwał mnie dopiero Josh, który nieznacznie przysunął się do mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem i objąłem go ramieniem, przez co po chwili lekko oparł się o mnie.
- Cisza... jakby przed burzą... jakąś okropną i przerażającą - odparł cicho szatyn, jakby bał się, że swoimi słowami naprawdę ją przywoła.
- Nie kracz. Mamy może i namiot, który ochroni nas przed wiatrem i zatrzymuje wewnątrz ciepło, jednak z burzą to może on sobie nie poradzić - westchnąłem, po czym spojrzałem w górę, na spokojne niebo. Żadnej chmurki. - Ale na razie się nie zanosi... a można powiedzieć, że jako Walijczyk trochę się znam na tutejszym niebie.
- Trochę? To dobrze - zaśmiał się. - Bardzo dobrze...
Wyczułem w tych słowach jakąś aluzję, ale może sam ją sobie wymyśliłem... Zjedliśmy jeszcze trochę, co po całym dniu chodzenia na świeżym powietrzu, okazało się dobrym pomysłem. Nie rozmawialiśmy już za dużo. Później Joshua stwierdził, że czas się zbierać, w końcu jutro musieliśmy ponownie rano wstać. Niestety... Mieliśmy namiot rozstawiony dosyć blisko ogniska, co zapewniało nam utrzymanie ciepła. Umówiliśmy się dodatkowo, że jakby któryś obudził się w nocy, to ma podłożyć nieco drewna, żeby ogień dłużej się utrzymywał. Raven miała za to spać w przedsionku, co było małą trudnością do wychodzenia, jednak tutaj zawsze było cieplej niż na zewnątrz, a nie będzie nam się również tarmosić pomiędzy nami, w środku namiotu. On wszedł do namiotu, a ja jeszcze trochę siedziałem sam, patrząc się gdzieś w dal i myśląc. O czym? Gdzie byłem? Nie wiem. Nie byłem nawet pewny, czy to była wewnętrzna rozmowa, kłótnia, a może sam siebie przekonywałem... Do czego? Nie wiem. Westchnąłem ciężko, podnosząc się, dorzuciłem sporo drewna, spojrzałem jeszcze raz na jezioro, skontrolowałem niebo i wszedłem do namiotu, gdzie Joshua jeszcze raz poprawiał plecaki. Co za mały, słodki pedancik. Z drugiej strony każdy z nas miał jakieś swoje dziwactwa, więc raczej powinienem pilnować swoich. Tak postanowiłem.  Położyłem się obok niego i wsunąłem moje zimne dłonie pod jego bluzę oraz koszulkę, po chwili grzejąc sobie dłonie na jego gorących plecach. Od razu się spiął, a ja wyczułem te cudowne mięśnie i uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Zimny jesteś, puść mnie - jęknął, a ja przesunąłem dłonie dalej, na jego brzuch i pod moim naciskiem położył się, opadł na mój tors. - Miles, proszę...
- No dobrze... - zabrałem dłonie, ale położyłem je tylko na ubraniu, nie zabierając ich całkowicie. - Ale mimo wszystko nie mogę cię puścić.
- A to dlaczego? - zapytał. "Bo mi zależy" odparł od razu mój umysł, ale usta na całe szczęście tego nie wypowiedziały. Idiota ze mnie. Skąd w ogóle wzięły mi się takie myśli? I to do tego tak podświadomie, a przez co przerażająco... czyżbym mimowolnie zaczynał się angażować? Nie... Zdecydowałem jednak, że trochę szczerości nie zawadzi, ale tylko trochę, bo chociaż tyle, byłem mu winien.
- Bo nie chcę? Bo... sprawia mi przyjemność, kiedy tak leżysz? Bo... jesteś ciepły, a mi jest zimno? Bo... lubię cię mieć blisko siebie? Bo... - zastanowiłem się. - Właściwie to chyba tyle, chociaż z drugiej strony...
- No mów - westchnął.
- Z drugiej strony chciałbym porozmawiać o czymś, o czym ty nie chcesz rozmawiać, bo albo się boisz albo wstydzisz, choć mimo wszystko stawiałbym na to drugie. Jednakowoż, ponieważ prędzej czy później to zrobimy, zastanawiam się jaki sens ma temat tabu między nami, a ponieważ nie ma na to logicznego wytłumaczenia, stwierdzam, że chyba jednak w końcu powinniśmy go zacząć, aby sobie wyjaśnić kilka spraw...
- Kilka spraw? A tym razem chociaż wyjaśnimy je do końca? - zapytał, puściłem go, a on się podniósł i usiadł z boku. Zrobiłem to samo, usiadłem po turecku naprzeciwko niego.
- Jak to do końca? - zapytałem lekko zdziwiony.
- No nie wiem... Może bez codziennej dawki... - zatrzymał się. Zaciął. Chyba nagle zastanowił się co mówi i nie chcąc ich dokończyć, zwyczajnie zamilknął.
- Ładnie opanowałeś sztukę zatrzymywania słów Joshua - odparłem spokojnie, podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
- Ty za to do perfekcji. Ktoś niedoświadczony, wcale by tego nie zauważył, ale ja widzę i wiem swoje - odgryzł się.
- A więc to tak? Widzisz to, prawda? Ty też...? - zapytałem cicho. - Chcesz widzieć we mnie to, na co każdy w przeciągu tych czterech lat miał nadzieję, wiesz? Ale moje życie to kłamstwo...
- Jak to? - zapytał twardo.
- Normalnie. Kłamię Joshua. Kłamię codziennie, kłamię wiele lat, zawsze i wszędzie. Moje życie to stek kłamstw! - prychnąłem. - Oszukuję rodziców, Julesa... o Ianie już nie wspomnę. Czasem tak bardzo się w nie wplątuję, że boję się cokolwiek powiedzieć, bo nie jestem pewien, komu nagadałem jakich bzdur. Zatem tak, potrafię stłamsić słowa, bo tak czasem jest lepiej.
- Chyba tylko dla ciebie - zacisnął usta. Miałem wrażenie, że wreszcie widzę mały zalążek prawdziwego Josha, który powoli zaczynał mi się ukazywać.
- A może ja po prostu robię to dla twojego dobra? Nie chcę cię zranić, więc nie mogę powiedzieć ci prawdy...
- Więc to wszystko... to było kłamstwo? - zapytał.
- Nie... bo nie potrafię cię okłamać i to twoje największe przekleństwo dla mnie. Nie mogąc więc skłamać, ani powiedzieć prawdy, wolę milczeć. Bo to za trudne, rozumiesz?
- Jestem dużym chłopcem, jakoś bym sobie poradził - odparł.
- Nie rozumiesz, że robię to dla ciebie?
- A może ja nie chcę, żeby ktoś wiecznie za mnie decydował i się za mnie poświęcał? Byłem mniej rozsądny i robiłem większe głupstwa, nie raz i nie dwa.
- To nie oznacza, że możesz brnąć, w to bagno, którym jest moje życie! - krzyknąłem w końcu.
- Skąd mam wiedzieć, że to bagno? Nie widzisz tego paradoksu? - prychnął. - Nic o sobie nie wiemy, bo zamknąłeś się w tajemnicy jak w twierdzy. Wiem jaki jest układ, ale nie chcę krążyć po omacku.
- Tak jest lepiej - odparłem.
- I co? Mam uwierzyć, bo tak pan Miles Young powiedział?
- Nie zrozumiesz tego... - westchnąłem.
- Świetnie, nie ma to jak zapewnić kogoś, że nie ma o czymś pojęcia, nie mówiąc wcześniej, o czym w ogóle jest mowa - pokręcił głową.
- Nie znasz tego bólu, nie wiesz jak to jest odebrać ci całą zdolność, to okazania komuś emocji, nie wiesz jak to jest zabrać ci te odczucia - warknąłem.
- A tak, ja nic o bólu nie wiem, to nie ja straciłem rodziców - ten sarkazm coraz bardziej mnie denerwował.
- Ja też kogoś straciłem! - krzyknąłem, trzęsąc się za złości.
- Kogo? - zapytał, już chyba nie myśląc o układzie.
- Nie będę o tym rozmawiać.
- Więc to o to chodzi? Co ona ci zrobiła? - brnął w to dalej. - A może on?
- Przestań!
- Dlaczego, bo to złe pytanie?
- Bo nie mogę się skupić na niczym oprócz ciebie ze mną w tym namiocie! - krzyknąłem.
- Ale... - nie dokończył, ponieważ już byłem nad nim, leżał na plecach, z ustami zamkniętymi pocałunkiem. - Miles... - jęknął mi do ucha, kiedy ustami zjechałem na jego szyję.
- Chcesz? - zapytałem cicho, dalej zasypując go pocałunkami.
- Chcę i bądź pewny - odparł. Będę. Zdjąłem z siebie koszulkę, on w tym samym czasie zrobił to samo. Moje dłonie krążyły po jego rozgrzanym ciele, zarysowując jego mięśnie, przeszedł przez niego dreszcz. Przez chwilę zastanowiłem się, czy ja też tak drżałem, kiedy byłem na jego miejscu. Wykorzystując chwilę jego nieuwagi, kiedy przymknął oczy i oderwałem od niego swoje usta, aby spojrzeć na swoje ręce. Palce i całe dłonie telepały mi się jakbym był w delirce. W sumie może i byłem w delirce, choć to wyglądało bardziej jak odwyk. Dla mnie i wtedy zdałem sobie z tego sprawę, to było tylko szukanie zamienników do zaspokojenia się, ale nic nie gasiło mojego pragnienia... Miałem nadzieję, że do teraz... Nadal nad nim wisiałem, a wtedy Josh jakby budząc się z letargu i szoku, pociągnął mnie w dół, za kraniec spodni. Miałem tylko nadzieję, że te moje cholerne wystające biodra nie wbijają się zanadto w jego ciało. To mogło być niewygodne, denerwujące, przeszkadzające, irytujące, ogólnie psujące chwilę. Tego jednego zawsze się bałem. Mimo wszystko, kiedy przesunął dłonią wzdłuż mojego kręgosłupa, uśmiechnąłem się w pocałunku i kilka razy przesunąłem się w górę i w dół, rozpalając go jeszcze bardziej. Jęknął kilka razy, jednak po chwili zauważyłem, że przygryza wargę, żeby to powstrzymać. Pocałowałem do na tyle silnie, że pochwyciłem jego wargę między swoje, uwalniając ją ze ścisku jego zębów.
- Tak jest o wiele lepiej - odparłem łapiąc oddech. Czemu to zawsze jest taki męczące? I takie przyjemne... Co najciekawsze ta chęć przyjemności zawsze wygrywa...
- Dla mnie, to zawsze było coś niechcianego - przyznał, zgarnąłem jego włosy do tyłu.
- Za bardzo lubię twój głos... Nawet taki - uśmiechnąłem się i pocałowałem go, zaczynając wszystko od początku. Tym razem czułem jego pewność i zdecydowanie. Nareszcie... Zsunąłem spodnie z jego bioder i po chwili pozbyłem się ich całkowicie. Wracając do niego, złożyłem kilka pocałunków na jego biodrach i podbrzuszu. Jednak to był tylko krótki przystanek do jego ust. Tych miękkich warg, które teraz wydawały się jeszcze smaczniejsze, takie skrojone na miarę dla mnie. Niebezpieczne uczucie, w którym chciałem się zatopić, bo on był cały taki dla mnie. Jak na zamówienie. Oparłem się na jednej ręce i położyłem praktycznie obok niego, aby moja dłoń mogła powędrować w dół. Wtedy przerwał pocałunki, raptownie nabierając powietrza. Zacząłem więc całować jego szyję. Bardzo delikatnie, muskając tylko jego skórę. Chciałem, żeby to było dla niego mimo wszystko łagodne i subtelne, na więcej mamy jeszcze czas. Mamy czas na takie małe kroki... Nawet po pozbyciu się wszystkich ubrań, ta "zabawa" trwała dosyć długo, ponieważ czekałem na moment. Robiłem to bardzo rzadko... Właściwie odkąd nie byłem z Adrienem. Znalazłem jeden, ten odpowiedni, kiedy między pocałunkami wyszeptał moje imię, wtedy wykonałem ostateczny krok. Od razu się spiął i naprężył cały jak struna, zbliżyłem się do niego i delikatnie muskając jego bok, wyszeptałem:
- Spokojnie... - słyszałem jego ciężki oddech, przy moim policzku.
- O... Boże... - jęknął. - To ciepło... to ciepło przeszywające mnie całego... To zawsze tak?
- Tak... Joshua, zawsze - pocałowałem go delikatnie w szyję, po chwili całkowicie oddając się rozkoszy i dając mu rozkosz.
Leżałem praktycznie w połowie na nim, z twarzą wtuloną w jego szyję, opierając właściwie czubek głowy na wysokości końca jego ramienia i zamkniętymi oczami zastanawiałem się, jak to możliwe, że ta jego buźka praktycznie mu się nie zamyka. Słyszałem go już dobre kilkanaście minut, a ten szaraczek, nagle odnalazł w sobie jakieś nieograniczone pokłady wigoru i energii i cały czas o czymś opowiadał, to zaraz zmieniał temat, mówił o wszystkim i wracał do pierwszego tematu. Palcami dłoni wciąż krążył w górę i w dół moich pleców, czasem rysując coś na nich, jakby nie mógł ustać w miejscu, choć leżał spokojnie, już nie drżąc. W pewnym momencie poruszył się gwałtownie.
- Ty mnie w ogóle słuchasz? - pokiwałem głową, przesuwając policzkiem po jego ciele. - Dlaczego nic nie mówisz? Nie chciałbym mówić, że zaczyna mnie to niepokoić, ale mnie niepokoi - uśmiechnąłem się.
- Nie chciałem ci po prostu przerywać - odparłem łagodnie i specjalnie bardzo powoli.
- Bo nie chcę, żebyś się zmuszał do komentowania, w końcu to nie tak... - zakryłem mu usta dłonią i opierając się na drugiej ręce i lekko unosząc.
- Ja też taki byłem? - mruknąłem sam do siebie. - Pewnie z moją wrodzoną gadatliwością, pomimo nieśmiałości byłem jeszcze gorszy... - westchnąłem.
- Więc? - zapytał pomimo mojej ręki, a ja zacząłem się śmiać.
- Więc... Dziękuję za wspaniały mój drugi pierwszy raz, panie Sellbærg. Nie wyobrażam go sobie z nikim innym - odparłem i pocałowałem go... To był bardzo długi pocałunek.
- Jak? Drugi pierwszy? - zmarszczył brwi.
- A myślałem, że się uspokoisz... Tak. Nie jesteś pierwszym, tylko drugim, a skoro zrobiliśmy to pierwszy raz, więc drugi pierwszy - odparłem.
- A więc... - znowu zakryłem mu usta.
- Śpij Joshua - odparłem, trzęsąc się ze śmiechu, ale on nadal miał bardzo szeroko otwarte oczy. Kiedy tylko chciałem uwolnić jego usta, znowu je otworzył, więc znowu je zakryłem. - Śpij.
- Kiedy nie mogę - odparł cichutko, kiedy już położyłem się ponownie.
- Zaśpiewać ci kołysankę? - zapytałem.
- Potrafisz? - zainteresował się ochoczo.
- Nie - odparłem pewnie.
- Więc...
- Śpij - westchnąłem. Już się nie odzywał, tylko trochę powzdychał, w końcu wyrównał oddech. Chyba Usnął, a ja ponownie po prostu leżałem z zamkniętymi oczami. Wszystko siedziało w mojej głowie. Dosłownie. Każde słowo wcześniejszej kłótni walczyło o swoje miejsce w moim umyśle z każdym wspomnieniem dotyku Joshuy. To wszystko... było dziwne. Tak, to odpowiednie słowo. Z drugiej strony czułem się szczęśliwy i spokojny, aż jakby lżejszy o kilkadziesiąt kilogramów. O wiele lżejszy, niemal lewitujący...
Źle mi się spało... Śniła mi Adrien. Obrazy szybko pojawiały się i znikały, jakby ktoś chciał zmieścić całe jego życie w kilku sekundowym filmie. Widziałem go kiedy, właściwie jeszcze nic o sobie nie wiedzieliśmy, później dokładnie naszą pierwszą rozmowę, która trwała dłużej niż dwie sekundy. Później nasze potajemne spotkania, pierwsze nieśmiałe pocałunki, później nasza miłość... Jego choroba... Śmierć... Pogrzeb, na którym jego matka wygłosiła piękne przemówienie, a tylko ja wiedziałem jak bardzo on ich nienawidził. Później kiedy spuszczali jego trumnę w ten zimny dół krzyczała. Krzyczała na mnie, że zabiłem jej syna... Krzyczała, ciągle krzyczała. A ja, spośród moich cichych łez potrafiłem wydusić tylko, że gdyby miał jakąkolwiek matkę, to by żył, że nie byłem już w stanie mu pomóc i go przekonać. To zaskakujące jak głęboko jej słowa zapadły w mojej pamięci, bo pomimo, że Adrien mi wszystko wyjaśnił, za każdym razem, kiedy poszedłem na cmentarz, przepraszałem go ze łzami. Powinienem był coś zrobić.
Później widziałem mamę. To były tylko dwa konkretne wieczory. Pierwszy, kiedy wiązała mi krawat na bal, na zakończenie szkoły. Moje ręce za bardzo drżały, nie byłem sam w stanie sobie poradzić. Wiedziałem, że przyjdzie Adrien i do dziś nie wiem czy byłem wtedy bardziej podekscytowany, że przyjdzie, czy bardziej przestraszony, że zobaczy nas co najmniej połowa szkoły. Mama mnie wtedy uspokajała i wtedy właściwie pod raz pierwszy naprawdę rozmawialiśmy o mojej bi-seksualności. Wtedy przysięgła, że nigdy mnie nie oceni i nie podważy wyboru, każdego chłopaka czy dziewczynę przyjmie z radością.
A później był Jules. Pijany Jules, denerwujący Jules, poszarpany Jules, nasza ucieczka z Julsem przed psami na złomowisku, jazda na desce... Coś jeszcze... Nie pamiętam. Właściwie to wszystko było jak za mgłą, oprócz słów z jednego z wieczorów, kiedy został u nas na noc. "Innego przyjaciela nigdy nie chcę mieć, nawet za dopłatą milionów dolarów."
Obudziłem się strasznie zmęczony. Położyłem się obok Josha, jednak długo tak nie wytrzymałem. Najciszej jak tylko potrafiłem, założyłem spodnie, bluzę, buty i wyszedłem pod namiot. Usiadłem po turecku, a Raven ułożyła pyszczek na moim udzie. Zacząłem ją delikatnie głaskać. Tyle dobre wyszło z tego niewyspania, że mogłem obejrzeć sobie wschód słońca, a to zawsze bardziej podobało mi się od zachodu. Wyjście z ciemności, żałoby, nicości... Dosyć głębokie...

Joshua?
Dziś bez gifów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz