piątek, 1 grudnia 2017

Od Adama c.d. Emerson

Rzuciłem poduszą w zegarek, który nagle rozdzwonił się wybudzając mnie już na amen ze snu. Metalowe ustrojstwo, na które wpadła poduszka, spadło z szafki i przejechało po podłodze wprost pod nogi sierściucha, którego również obudził ten ludzki wynalazek. Diabeł w kociej skórze przeszedł kilka kroków do przodu i mimo sporej odległości między sobą, a łóżkiem odbił się i wyciągając pazury wskoczył na mnie, wbijając się w moją klatkę piersiową i ociężale podniósł tylne łapy, które zwisały z łóżka. Nie było mowy o próbie położenia się na boku i ponownym zaśnięciu. Przejechałem ręką po twarzy i z dziką radością odkryłem, że rozwalony przed dwoma tygodniami nos, już mnie nie boli.
- Czego chcesz, brzydalu - mruknąłem pod nosem do kota, który z nienawiścią w oczach, patrzył na mnie z góry. - Nie dam ci jedzenia jeżeli ze mnie nie zeskoczysz, szary sukinkocie - jęknąłem przeciągle starając się odczepić od pościeli pazury. Kot najwyraźniej musiał coś z tego zrozumieć, bo mrużąc oczy niechętnie zszedł ze mnie, dając mi w końcu odetchnąć.

- "Kochany Adamie, bla bla bla" - przewróciłem oczami czytając na głos wiadomość od siostry, której urywek był widoczny na ekranie mojego telefonu. - Potem przeczytam - mruknąłem uśmiechając się pod nosem przeskakując do następnej wiadomości od pięknej "koleżanki", której wdzięki oglądałem na ostatniej imprezie.
Nadal gapiąc się na wiadomości i zdjęcia, które wysyłała mi najwyraźniej rozpalona emocjami niejaka Lucy, wszedłem do łazienki.

- Uciekaj - warknąłem do sierściucha, który postanowił o sobie przypomnieć i przyszedł do środka podczas gdy wychodziłem właśnie spod prysznica. Znałem tego pchlarza już zbyt dobrze i byłem niemalże pewny, że za chwilę wyskoczy na mnie kolejny raz z pazurami zaczynając polować na chociażby moje stopy, a już nie wspominając o czymś co znajdowało się trochę wyżej.
Kot przeszedł dwa kroki w moją stronę.
- A więc wojna - zmrużyłem oczy i po jego następnym ruchu wyciągnąłem słuchawkę prysznicową i włączyłem wodę kierując strumień w stronę tej nikczemnej bestii.
Futrzak uciekał tak szybko, że nie wyrobił na zakręcie z łazienki i nagle upadł na bok. Wybuchnąłem śmiechem widząc jak nie wie co tak właściwie się właśnie wydarzyło i zupełnie zapominając o trzymanej w ręce baterii prysznicowej zalałem pół łazienki wodą, a także telefon pozostawiony na podłodze.
- Cholera jasna - ryknąłem, podnosząc telefon i próbowałem go wskrzesić. - Jezu! Wszystkie numery... Lucy - jęknąłem starając się jakoś wytłumić gniew na siebie i kota, który bądź co bądź mnie do tego wszystkiego poniekąd zmusił.
Wpadłem do pokoju tak samo szybko, jak uciekał przed chwilą kot, który swoją drogą właśnie w jakiś magiczny sposób zniknął mi sprzed oczu, a było to dosyć trudne, bo ten sierściuch był sporych rozmiarów, a sam pokój nie był jakiś nadzwyczajnie ogromny.
Zrzuciłem z siebie w rekordowym czasie ręcznik i założyłem pierwsze lepsze ubrania, po czym jak rażony piorunem wypadłem na korytarz i pobiegłem do kuchni.
Wróciłem do pokoju z całym opakowaniem ryżu i po przesypaniu go do jakiegoś plastikowego pojemnika, który znalazłem pod łóżkiem, wrzuciłem do środka zalany telefon.
- Ile to się czekało? - zapytałem sam siebie i sięgnąłem ręką do kieszeni spodni, w których normalnie trzymałem telefon. - Ja pieprzę - jęknąłem, kiedy dotarło do mnie, że właśnie mój niedziałający telefon leży na dnie pojemnika z ryżem.

Przez następne pół godziny siedziałem bezczynnie i zastanawiałem się ile jeszcze będę musiał czekać, aż do momentu, w którym pod moimi nogami nie zjawił się mój zawodzący z głodu współlokator. Teraz już chyba musiałem dać temu zwierzakowi jeść. Podniosłem się do góry i nadal lamentując pod nosem za straconym urządzeniem, przeszukałem szafki
- Powinienem ci dawać mniej żarcia - pokręciłem głową, sypiąc do miski znalezione kocie chrupki.
Przeszedłem się po pokoju i stwierdziłem, że jeżeli za chwilę nie zapalę, to połamię temu kotu wszystkie łapy, chociażby miałbym zapłacić za to wcześniej podrapaną twarzą i pewnie przy tym utratą oka. Wyciągnąłem z jednej z kurtek jakieś pierwsze lepsze papierosy i otwierając okno odpaliłem jednego. Zimne powietrze wpadło do środka i wraz z tą chwilą przypomniałem sobie jak bardzo papieros nie smakuje mi na chłodzie. Już po chwili miałem nawet potwierdzenie tej myśli, zaczynając kaszleć.

- Puk! Puk! Motherfucker! - Rey ryknęła wchodząc nagle do mojego pokoju. Odskoczyłem wypuszczając z dłoni tlącego się papierosa, który poszybował przez okno, na krzaki rosnące pod budynkiem.
- Słodki Jezu! Ty niewyżyta sadystko - ofuknąłem ją przesuwając się wzdłuż ściany, byle jak najdalej od tego okna, przez które o mało co przed chwilą nie wyskoczyłem. Wystraszyła mnie na tyle żebym nagle zachłysnął się głupim powietrzem i dostał kolejnego ataku kaszlu.
 Dziewczyna popatrzyła mi prosto w twarz ciesząc się z mojej reakcji.
- Zacząłeś palić czy mi się tylko tak wydaje? Od kiedy to dopada cię słynny kaszel palacza? - powiedziała z uśmiechem odgarniając swoje rude włosy do tyłu.
Nabrałem powietrza próbując uspokoić oddech. Nie chciałem dać jej tej satysfakcji oglądania mnie w tak beznadziejnym stanie. No cóż, w końcu siedziałem w jednym pokoju z osobą, która paliła jak smok i robiła sobie głupie żarty z tych, którzy po jednym zaciągnięciu się, można byłoby powiedzieć, że dostawali nagle gruźlicy.
- Zacznij w końcu kląć po swojemu. Po angielsku ci to nie wychodzi. Strasznie kaleczysz ten język - wymamrotałem w końcu, poprawiając swoje włosy.
- Cyka blyat - przewróciła oczami i pochyliła się wyglądając za okno. - Chcesz mi pożyczyć konia?
- Nie - odburknąłem. - Za jakąś godzinę mam zajęcia z Mayson na czworoboku - upewniłem się co do godziny patrząc na zegarek, który leżał pod moimi nogami. - Daj mi spokój. 
- Czy to ta ładna od końskich zachowań i naturalu? Ta, o której marzysz każdej nocy? - wybuchła nagle śmiechem widząc zakłopotanie w moich oczach. - Ja za to, widzisz, mam za chwilę spotkanie z niezwykle przystojnym trenerem, który przygotowuje mnie do crossu.
- Nie jest za zimno na robienie takich treningów? - podniosłem jedną brew do góry. Nie chciałem wierzyć w to co słyszałem. Wielka Królowa, która stroniła od wszelkiego wysiłku na końskim grzbiecie, nagle postanowiła wziąć się za siebie! Niemożliwe.
- To będą zwykłe skoki na hali, tyle że z trenerem crossu - wzruszyła ramionami. - To jak?
- Czekaj... masz mieć trening z tym całym Liam O'Donnelem? Jeszcze dwa, może trzy lata w górę i mógłby być spokojnie twoim ojcem! A zresztą ty nawet nie lubisz skoków...
Nie przemyślałem swoich słów i przypadkowo trafiłem w jej słaby punkt - temat jej ojca. Zanim jednak jeszcze otworzyłem usta, moja przyjaciółka obróciła się nagle w moją stronę i ze wzrokiem zawodowego zabójcy zbliżyła się do mnie na niebezpieczną odległość. Pomiędzy swoje dwa palce złapała mój nos i pociągnęła go w taki sposób w dół, żebym miał głowę na równi z nią.
- Ty weźmiesz mojego Tormunda, a ja twoją klacz. Tyle w temacie - kończąc swoją krótką wypowiedź zacisnęła mocno palce, patrząc ze stoickim spokojem jak zwijam się z bólu. Jednak nos bolał mnie nadal tak samo jak wcześniej i właśnie zostało mi to boleśnie udowodnione.
Kiedy w końcu mnie puściła pokiwałem skruszony głową, godząc się na taki układ.
- Jesteś cudowny - uśmiechnęła się klaszcząc w dłonie. Odwróciła się na pięcie, pogłaskała kota, który skończył właśnie jeść i skierowała się do wyjścia.
- Co tam Ron? Chcesz wyjść? - powiedziała do zwierzaka, który od razu po otwarciu drzwi wsunął pomiędzy nie, a framugę głowę. - Też bym od niego uciekała na twoim miejscu, kiciuś - zaśmiała się.
- A! Adam! I zamknij to okno, bo zimno tu jak w psiarni! - zaraz po słowach przyjaciółki usłyszałem zatrzaskujące się drzwi. Wciąż trzymałem się za nos, który ewidentnie pulsował. 
Zbyt dużo wrażeń jak na jeden dzień, a zegarek, leżący w opłakanym stanie na drewnianej podłodze, wskazywał dopiero dziewiątą rano.

Po zimnym okładzie, który w moim wykonaniu oznaczał trzymanie połowy twarzy w lodowatej wodzie, napuszczonej do umywalki, kolejny raz byłem zmuszony przez los do przeszukania swojego pokoju. Tym razem szukałem jednak zapasowych kluczyków do szafki Rey w siodlarni. Oczywiście mogłem pójść do niej i upomnieć się o te głupie klucze, bo swoje najwyraźniej zgubiłem, ale nie chciałem kolejny raz narazić się na połamanie nosa. Właściwie to już nawet nie miałem ochoty na ten trening z Mayson, po którym na pewno wróciłbym do pokoju na czworaka, ze zmęczenia.
Westchnąłem ciężko spoglądając tęsknie na swój telefon zamknięty w plastikowym pudełku.
- Chyba nadszedł ten dzień... kiedy zacznę biegać - powiedziałem i już po chwili nie było mnie w swoim pokoju.
Oczywiście pod słowem "biegać" kryło się zupełnie co innego, na co lepszym określeniem byłoby "jest zimno, więc biegnę na złamanie karku do garażu, z którego nie wyjdę do końca tego dnia".

Nacisnąłem miedzianą klamkę i wyszedłem na zewnątrz. Rozglądnąłem się dookoła. Oczywiście jak to w grudniu musiał spaść pierwszy śnieg, a przez to, że nagle spadła temperatura wszystko pokryło się warstwą lodu i trzeszczało na lodowatym wietrze.
- Piękna pogoda - przewróciłem oczami.
Cała droga na dół zajmowała może dziesięć schodków, u których dołu zobaczyłem pierwszą tego roku ofiarę oblodzonego zejścia.

- Jakże bym śmiał - powiedziałem z uśmiechem, podnosząc ręce do góry. - Ale może zanim wykonasz na mnie egzekucję książką, to ci pomogę, bo jeszcze sobie przypadkowo ręce połamiesz - znowu zacząłem się śmiać i ruszyłem na dół. 
Niestety już w połowie spotkał mnie ten sam los, co dziewczynę i wylądowałem tuż obok niej, podcinając jej przypadkiem nogi, gdy próbowała się podnieść.
- Nie waż się śmiać, bo natrę cię śniegiem - warknąłem mierząc ją wzrokiem.

Emerson?
Sorki, nie umiem w sensowne pisanie i trochę dupa wyszła.
PD: 1556 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz