poniedziałek, 15 stycznia 2018

Od Milesa C.D. Joshuy

Podniosłem się z łóżka. Muszę wyjść. Muszę wyjść z tego akademika, ponieważ uduszę się tutaj. Ostatnio zalała mnie chyba zbyt wielka fala problemów, ponieważ miotałem się jak we mgle. Z miejsca na miejsce, nie mogąc spać, jeść... Problemy były z jakimiś papierami tutaj, przez co nie mogłem niejako uczyć się w Morgan. Przez co byłem daleko od domu, nie mogąc zamknąć oczu, od kiedy mama znalazła się w szpitalu. Niby tylko małe załamanie zdrowia, przez niedobór jakiejś witaminy, co przy jej stanie mogło się źle skończyć. Z drugiej strony miałem złe przeczucia... coraz gorsze. Dodatkowo ostatnio, kiedy już dałem radę zasnąć, to śnił mi się pogrzeb. Pogrzeb raz Adriena, raz kogoś kogo znałem, ale nie wiedziałem czyj. Chyba zaczynam wariować. Złapałem za kurtkę, bo podobno był mróz na zewnątrz. Zbiegłem ze schodów, myśląc o tym, gdzie mam iść i co mam zrobić. Obudziło mnie dopiero uderzenie, odwróciłem się, żeby zjebać od góry do dołu tego debila i... nogi mało się pode mną nie ugięły.
- Matko Joshua... co ty tu robisz? - zapytałem, nie mogą uwierzyć, że mam go przed oczami. Chwilę nic nie odpowiadał, więc przestraszyłem się, że mam omamy i to nie on... Chyba się wygłupiłem.
- Właściwie... to nie mam bladego pojęcia jak tu się znalazłem. Nawet nie wiem co zmusiło mnie do przyjechania do ciebie, ha... nawet nie wiem dlaczego nagle jestem taki zdenerwowany, ale... Wesołych Świąt! - popatrzyłem na niego z otwartymi ustami. To on. Nikt inny na tym świecie nie potrafi tak słodko plątać się w swoich własnych myślach i słowach.
- O Boże... to ty - powtórzyłem jeszcze raz, a on tym razem spojrzał na mnie jak na wariata. Po chwili niemalże rzuciłem się na niego, objąłem i mocno przytuliłem do siebie. - Wesołych Świąt. Myślałem, że niż nikt mnie nie odnajdzie w tym cholernym więzieniu.
- Young, nie za dużo zażyłości? - usłyszałem z tyłu. Puściłem szatyna i odwróciłem się.
- Nikt się ciebie o zdanie nie pytał Rosewain! - krzyknąłem do uśmiechniętego chłopaka, z którym chodziłem na zajęcia.
- Miłość? - zaśmiał się.
- Kochanek, ale nie mów Julesowi - odparłem, a on pokładając się za śmiechu, ruszył w swoją stronę.
- Co tutaj właśnie się stało? - zapytał cicho Joshua.
- A właśnie! Bo oni nie wiedzą o moich skłonnościach do takich przystojniaków jak ty - odparłem szeptem. - Więc wszystko co usłyszysz w takich sytuacjach, bierz ich słowa jako żart, dobrze? - uśmiechnąłem się.
- Mogę... spróbować... ale to dziwne - mruknął.
- Wiem, jednak tak jest lepiej - objąłem go na chwilę ramieniem. - To co, może pójdziemy gdzieś, bo mam już dosyć tego miejsca?
- Właściwie... Kiedy myślałem, że mam jakiś plan i jestem go w stanie wykonać... To miałem w zamierzeniu zabranie cię na święta... czy jakoś tak... - odparł nieśmiało.
- Zawsze byłeś taki nieśmiały? Chyba się cholera odzwyczaiłem - mruknąłem. - Ale to nadal jest ohydnie wręcz słodkie i pociągające. Jestem okropny, skoro mnie to pociąga....
- Dlaczego? - zmarszczył brwi.
- Bo to niejako uwielbienie uległości, więc despotyzm - odparłem, a on uniósł dłoń i popukał się palcem w czoło. - To prawda!
- A ja jestem królewną Śnieżką - mruknął.
- Więc wszystko się zgadza, bo ja jestem księciem - wyszczerzyłem się i dostałem w ramię. - Ej!
- Szowinista - zaśmiał się.
- I despota, powinieneś uciekać - szepnąłem mu do ucha.
- Będziemy tak stać na korytarzu... czy... - zaczął, a ja się uśmiechnąłem i pociągnąłem go w głąb budynku.
- Skoro już chcesz mnie stąd zabrać, co mi się podoba, w końcu i tak myślałem nad powrotem na święta i ferie do domu, to powinniśmy wrócić do mojego pokoju, który mam aktualnie sam, ponieważ normalnie dzielę go z tym chorym Julesem. Zresztą w pokoju będziemy sami...
- To jakiś wyjątkowy plus? - zapytał, unosząc brew, spojrzałem na niego spode łba, a on się uśmiechnął.
- Mówisz, jakbyś nie wiedział jak duży... - przygryzłem wargę.
- Zboczeniec - mruknął cicho, a ja się zacząłem śmiać, jednocześnie wpychając go do pokoju. Zamknąłem drzwi za nami i przekręciłem klucz w zamku.
- Chyba ci to nie przeszkadza Josh... co?
- Może i przeszkadza - skrzyżował ręce.
- O nie... chyba teraz powinienem cię przekonać, że ci nie powinno przeszkadzać - podszedłem do niego, a po chwili obaj opadliśmy na łóżko. Moje dłonie pożądliwie krążyły po jego ciele. - Nawet nie wiesz jak bardzo samotny się tutaj czułem...
- Tak? - zaśmiał się. - Czyli jednak tęskniłeś.
O nie. 
Czerwone światło. 
Tęsknota to zaangażowanie. 
Nie tęskniłem. 
Nie mogłem tęsknić, ponieważ nic do ciebie nie czuję, tylko mnie pociągasz fizycznie. 
Na tym koniec.
KONIEC.
Nie chcę nawet o tym myśleć
a może chcę...
Nie mogę o tym myśleć.
Kiedy zacznę myśleć, zobaczę twoje oczy, twoją nadzieję i uczucia, a wtedy ulegnę, nie mogą tego zrobić.
Nie mogąc cię pokochać.
Odsunąłem się do niego. Usiadłem na skraju łóżka, opierając łokcie o kolana i przecierając dłońmi twarz. Poczułem, jak materac się porusza, czyli pewnie usiadł. Musiało go to nieźle zdziwić, może wywołać strach, może poczucie winy. Jestem okropny. Nienawidzę siebie, a jednak nie mogę ze sobą skończyć, bo to byłby również koniec na mamy. Żal by ją zabił. Wszystko ją może zabić. Jest taka krucha, ale Josh też mi się taki wydaje. Jakby wiatr mógł go zdmuchnąć i unieść wysoko, daleko ode mnie.
- Po prostu wcześniej spełniłem z tobą dużo czasu, a tutaj nie ma nawet Julesa - odparłem.
- I wcale, nie rzuciłeś się na mnie, nie patrząc na otoczenie, bo nie mogłeś się doczekać mojego widoku - wstał z łóżka i stanął przede mną.
- Nie - odparłem, unosząc głowę, by na niego spojrzeć.
- Jesteś...
- Ślepy czy głupi? - prychnąłem, uśmiechając się wrednie. - Może po prostu jestem jaki jestem. Milesem Youngiem, z kredytem grzechów do spłacenia...
- No tak i wcale nie drżącym i prowadzącym nie jak najszybciej do pokoju, żeby mnie dotknąć - odparł.
- Przestań.
- O co ci chodzi, czemu nagle stajesz się taki niemiły?
- Może taki jestem.
- Nie jesteś - upierał się. Dziwne.
- Jestem! - zarwałem się na równe nogi i go popchnąłem.
To była sekunda. Uderzył bokiem o biurko. Co ja właśnie zrobiłem? Nic nie odpowiedział, po prostu wyszedł. A ja nie spojrzałem nawet za nim. Chyba jestem głupi. Właściwie to nie chyba. Złapałem za torbę, którą miałem przygotowaną, w końcu miałem i tak pojechać do domu, tego wieczoru. Zbieg okoliczności? Tak. Zdałem klucze i wyszedłem, odnalazłem samochód Joshuy. Rzuciłem torbę z tyłu, sam usiadłem z przodu, opierał się cały o kierownicę, chowając twarz. Kiedy usłyszał zamykające się drzwi obok niego, uniósł głową i spojrzał na mnie. Gdyby nie to chujowe światło, powiedziałbym, że nie uronił jednej łzy. Jedną dłonią zgarnąłem do tyłu jego włosy.
- Przepraszam -  powiedziałem. - Tak. Słyszę jak chujowo to brzmi, po tym co przed chwilą zrobiłem. Jestem niemiły, bo nie jestem ślepy, bo widzę więcej, czuję inaczej i widzę, jak moje życie się łamie, obraca w ruinę. Nie chcę rozmawiać. Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to wysiądę - cisza trwała długo, niebezpiecznie długo.
- Zapnij pasy - mruknął tylko. Później oznajmił, że musi pojechać do domu, po rzeczy, ponieważ chce aby jak najmniej ich zostało w tym domu. Pokiwałem głową, ponieważ nie wiedziałem co powiedzieć. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego on pozwolił mi jechać. I właściwie dlaczego go popchnąłem. To był tak ogromny impuls. Nie chciałem się nawet sam przed sobą przyznać, że on ma rację. A czy miał? Obiektywnie patrząc tak. Jednak to nie mogło być tak. W końcu ja go nie kochałem, ponieważ nie mogłem... Głupi argument. Uważałem tak przed te cztery lata i kompletnie nie miałem z tym problemu, jednak on to zmieniał. Zmieniał na moich oczach, a ja nic nie mogłem zrobić. Tak jak nie mogłam nic zrobić, widząc, jak tracę rozum, jak włącza się ta dzika część mnie, która jest w stanie zrobić wszystko dla pewnej osoby, jednej jedynej, która mnie urodziła i która jest nadzieją dla mojej duszy. To nie chodzi o to, że byłem mamin synkiem, bo nie było tak do końca. Nie byłem niedojdą, która nie radziła sobie bez mamy. Tylko... mama oddała mi nerkę. Dawno temu. Od wtedy była dla mnie największym możliwym cudem na tej ziemi. A tutaj nagle się okazało, że znalazł mi się drugi cud i nie był nim Jules. Mój cud. Czym się zasłużyłem, że dostałem już aż drugi? Stanęliśmy na światłach, już na obrzeżach Aberdeen. Spojrzałem na niego, ale on nie patrzył na mnie, tylko rozglądał się wszędzie indziej. Sięgnąłem przez podłokietnik i delikatnie musnąłem bok, którym uderzyło biurko. Wzdrygnął się i tym razem nasze spojrzenia się spotkały.
- Przepraszam - szepnąłem i wyciągnąłem się, żeby go pocałować. Choć równie dobrze mógłbym całować manekina, ponieważ nie odpowiedział. Opadłem na siedzenie. Skrzyżowanie dalej skręciliśmy do całkowicie innej dzielnicy. Bogactwo w niej aż opływało. Wcale się nie dziwiłem, że chciał stąd uciec. Ja bym to zrobił po pierwszym dniu, a Juluś nie wytrzymałby godziny z jego umiłowaniem do wolności i wandalizmu. Stanęliśmy przed klasycznym domem, jednak już stąd rzucał mi się w oczy ten niepokojący dodatek nowoczesności. Elektronika w domu mnie dobija... Żeby nawet do domofonu się spowiadać, że przyjechało się do siebie, po kilka rzeczy. Brama się otworzyła, a ja mruknąłem: - Jak w nawiedzonym domu...
Kiedy czekaliśmy, aż nam otworzą frontowe drzwi, Joshua zmieniał się z sekundy na sekundę i to było okropne, przerażające i wstrząsające. Miałem też wrażenie, że słyszę fale. Czyżby to była przerażająca rezydencja na wybrzeżu morza? To już chyba wiem, co robią z ciałami. Klif + woda = brak zwłok. W wejściu ukazała się młoda dziewczyna, siostra. Siostra to złe słowo, patrząc, że on jest adoptowany.
- Po co przyjechałeś? - zapytała opryskliwie, a ja otworzyłem szeroko oczy, nie wierząc w to, co usłyszałem.
- Trochę kultury przy gościu - mruknął Josh.
- Sprytna przykrywka, żeby nikt ci nie mógł powiedzieć prawdy w oczy - syknęła.
- Prawdy w oczy? Fascynujące - odparłem, a po chwili wpuściła nas do środka. Zaraz pojawiła się przed nami elegancko ubrana, dystyngowana kobieta, która jakoś dziwnie przypominała mi postać Morticia Addams z Rodziny Addamsów. Zastanawiało mnie tylko jak takie cudo jak Joshua, mógł tutaj trafić. Polecieli pewnie na modę na pięknookie sieroty.
- Dzień dobry - podała mi dłoń, a ja uniosłem ją do ust. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Czyli mnie nie zje. Jeszcze.
- Dzień dobry - odparłem.
- Samantho, to mój kolega ze studiów, Miles Young, Miles to Samantha... - powiedział chłopak, patrząc w podłogę.
- Bardzo mi miło wreszcie panią poznać - odparłem, uśmiechając się czarująco.
- W jakim celu zawdzięczamy tę wizytę? - zapytała, patrząc na mnie. Oh, no tak, to pytanie do mnie.
- To wizyta dosłownie na kilka minut, przyjechaliśmy tutaj po parę drobiazgów, potrzebnych Joshule.
- W takim razie, Joshua idź zabierz te drobiazgi, a my z panem Youngiem porozmawiamy - powiedziała, zapraszając mnie ruchem ręki do salonu. Kiwnąłem do Josha.
- Nie martw się dam sobie radę. Pobawię się trochę w van Helsinga... Tylko postaraj się zrobić to szybko, bo skończę jak ten nieszczęsny brat Anny Valerious - szepnąłem, a on pokiwał głową i ruszył po schodach na górę. Wszedłem do pedantycznego salonu i poczułem się jak w psychiatryku. Siedzieli tam, po jednej stronie stolika, Samantha i Jason. O mój Boże... czułem się jak wtedy, kiedy Adrien przedstawił mnie swoim rodzicom. Chociaż oni wiedzieli o orientacji ich syna.
- Więc jest pan kolegą Joshuy ze studiów? - zapytał mężczyzna.
- Owszem, chociaż nie tylko - odparłem, mówiąc coraz pewniej.
- Nie tylko? Można widzieć co to znaczy? - tym razem pytanie padło z ust kobiety.
- Widzi pani... Nie chciałbym, obrażać tutaj niczyich uczuć, czy poglądów, jednakowoż... Przede wszystkim jestem prawdopodobnie przyszłych chłopakiem pani adoptowanego syna - chyba się tego nie spodziewali, ponieważ otworzyli usta ze zdziwienia, jednak szybko się ogarnęli.
- Słucham? - zapytała.
- Oj, czyżby problemy ze słuchem? To nie dobrze. Jednak chętnie powtórzę. Jestem prawdopodobnie...
- Ale słyszałam, tylko... - nie skończyła.
- Ach... rozumiem. Pani się nie spodziewała? Cóż.... Patrząc na dosyć nieudany związek z tak zimną, nieokrzesaną i zdradliwą osobą jaką była... Jak ona się nazywała... A tak! Amber. To była całkiem do przewidzenia.
- Jaką? - zapytał mężczyzna.
- Zdradliwą - odparłem już całkiem pewny siebie. - W sumie zastanawia mnie, czy panu też chciała obciągnąć z Joshuą i pana żoną w drugim pokoju... Mi chciała - wzruszyłem ramionami.
- Co zrobić? - tym razem odezwała się mała.
- Patrząc z nad twojego ramienia na stronę, którą miałaś włączoną i czekając na filmik, który się ładował... Dokładnie wiesz słońce, co to znaczy - uśmiechnąłem się do niej.
- Jest pan... nawet nie wiem jak to nazwać - odparła kobieta.
- Droga pani. W normalnych dzielnicach, mówi się na to szczerość, jednak z drugiej strony nic państwo nie mogą poradzić, że żyją w tej obrzydliwej obłudzie. W końcu trzeba mieć za co znęcać się nad biednymi, a bez obłudy to by państwa tutaj nie było - nagle do salonu szedł Josh i w jednej sekundzie pobladł.
- Nigdzie z nim nie jedziesz! - krzyknął Jason.
- Wybaczy pan, ale z tego co mi się wydaje, to syn jest dorosły.
- A ty bądź cicho!
- Oh, czyżby granice obłudy nagle się złamały, jak mi nie przykro - zaśmiałem się.
- Odetniemy ci pieniądze i zabierzemy samochód!
- Samochód ma papiery na Joshuę, więc nie mają państwo prawa mu go zabrać, a z jego stypendium w Morgan i moim w Akademii Lotniczej, bez problemu się utrzymamy.
- A studia to z prostytucji sobie zapłacicie?! - krzyknął.
- W sumie z urodą Joshuy to byłby wspaniały zarobek, ale że zależy mi na tym ciele, tej urodzie i niewinności, więc myślę, że przy odpowiednich adwokatach, których znam i kilku dowodach oraz przy małej namowie kilku osób do współpracy, jesteśmy w stanie wygrać sprawę w sądzie o alimenty, za te kilka lat zmarnowanego przez państwa mu życia, więc myślę, że to pozwoli mu, na opłacenie studiów - odparłem, a oni zamilkli. Podszedłem do Josha. - Wszystko wziąłeś?
- Tak - odparł patrząc nadal na nich.
- Nie martw się słońce, twoi adopcyjni rodzice chyba zrozumieli, że lepiej nie zaczynać tej burzy. A państwo niech się nie martwią, będą nas państwo oglądać jak najrzadziej, ku mojej i Joshuy niewypowiedzianej radości - ruszyłem ku wyjściu. - A i jeszcze jedno. Za kilka lat państwo zrozumieją, jak ogromny błąd popełnili nie doceniając tego chłopaka. Ale to już państwa cholerna głupota. Do widzenia - uśmiechnąłem się. Josh nic nie powiedział do nich, tylko do mnie "Chodźmy lepiej, nie ma tutaj nic ciekawego, raczej żałosnego..." i ruszył przed siebie. - Niespodzianka, Joshua wyrósł na samodzielnego chłopca i w sumie... Chyba powinienem wam za to podziękować, ale tego nie zrobię - puściłem im oczko. Szatyn czekał na mnie przed samochodem.
- Co ty zrobiłeś? - zapytał.
- Uświadomiłem twoich rodziców - odparłem pewny siebie.
- Po co?
- To po, żeby ci coś pokazać. Coś. Co może całe poprzednie cztery lata, zamienić w nicość. To stumilowy krok dla mnie, bo kiedy cię popchnąłem, miałem ochotę sam sobie skręcić kark. Bo ja... Bo ja tęskniłem Joshua... Tęskniłem... tak cholernie tęskniłem...

Joshua?
Bardzo słabe?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz