niedziela, 14 stycznia 2018

Od Joshuy cd. Milesa

Spojrzałem przed siebie, wzrokiem obejmując tył budynku stojącego tuż przed nami, drewniane i metalowe ogrodzenia, wszystko czego byłem tylko zdolny zauważyć. Oparłem głowę o zagłówek.
- Tak Miles, tylko wiesz... ludzie nie zmienili się od wieków, mimo tego, że mówi się o coraz większej przytomności społeczeństwa. Skoro uważają, że mają prawo ranić ciebie i czują taką potrzebę, to niech ranią, bo masz racje. Zawsze znajdą się tacy. Ale na pewno nie ciebie samotnego. Przynajmniej nie teraz. Już nie - spojrzałem na niego. Milczał, tylko skinął delikatnie głową, tak jakby był zmuszony do tego aby zgodzić się na moje cierpienie. Tylko, że ja sam uważałem, że wcale nie będę cierpiał. Nie bardziej niż kiedyś. I wcale się tego nie obawiałem, wręcz byłem pewien, że to nie okaże się dramatem. Przysunąłem się do niego i ujmując jego wargi między swoje, pocałowałem - Chodźmy - otworzyłem drzwi i wysiadłem z samochodu, wypuszczając również z tylnego siedzenia Raven, która poznając teren, zajęła się obwąchiwaniem wszystkiego dookoła oraz cieszeniem wokół moich nóg. Poprawiłem torbę i objąłem Milesa ramieniem, idąc w kierunku akademika. Jednak mimo szczerych intencji dojścia tam, zatrzymał nas ktoś, w drzwiach, które o mało nie odepchnęły mnie do tyłu z całym impetem, i które przytrzymałem, w myślach wiedząc, że osoba za nimi zostanie zmierzona moim spojrzeniem. Jednak gdy okazało się, że osoba ta jest mi znajoma, a tym bardziej dla Milesa, wyprostowałem się i przygryzłem wargę od środka.
- Miles! - krzyknął chłopak, szybko przemierzył wzrokiem po naszej dwójce i ostatecznie zatrzymał go na przyjacielu - Ty cholerny znikaczu...
Schowałem ręce w kieszenie, nie wiedząc do końca co mam zrobić. Chyba najlepiej będzie udać się do siebie, zresztą i tak trzeba zrobić dużo. Rozpakować rzeczy, no... i... no dużo rzeczy. Tak...
- Ja pójdę do siebie - wtrąciłem, a czując na sobie spojrzenie dwójki, zawahałem się przed zrobieniem kroku. Ostatecznie jednak wyminąłem w przejściu Julesa.
- Czekaj... - usłyszałem za sobą i przystanąłem, chwytając za obrożę Raven. Odwróciłem się w stronę drzwi, ale Milesowi nie było dane dokończyć czegokolwiek co chciał powiedzieć. Posłałem mu uśmiech.
- Nie. Ty nigdzie nie idziesz - zaprotestował czarnowłosy i przytrzymał go za bluzę - Idziesz ze mną. Teraz - wróciłem do siebie. Z trudem odnalazłem trzymany przez ten czas klucz w torbie. Matko, zdążyłem zapomnieć pół rzeczy, bo fakt faktem, w pokoju zagościłem nie na długo. Na tyle krótko, że moja część rzeczy nadal było nierozpakowana, leżała na podłodze, czekając aż ktoś się nią zainteresuje. Wzdrygnąłem się, czując ogromny chłód kiedy otworzyłem drzwi. Ktoś chyba musiał zapomnieć zamknąć okna. Wszystko było trochę zakurzone. Odłożyłem torbę na łóżko i podszedłem do terrarium. Nie zagłodzili słodziaka, to najważniejsze. Opadłem na łóżko i uchwyciłem pysk Raven w dłonie, targając jej sierść. Powrót do rzeczywistości był ciężki. Tak naprawdę uważam ten wyjazd z jedną z lepszych rzeczy. Tak jak każdy mój wcześniejszy, tylko że tamte były spędzane w samotności, nieco na odcięciu, gdy wówczas nie miałem problemów ze spędzaniem czasu sam ze sobą. Miałem spokój, ciszę, czas na przemyślenie. Czułem się jakbym dopiero tu przyjechał i znowu miał klimatyzować. Kiedyś nie miałeś z tym problemu, a teraz masz? Może jednak ludzie się zmieniają?

Zbliżały się święta. Co ja wygaduję. Ludzie zaczęli je obchodzić już w listopadzie. Świąteczne ozdoby, kolory, piosenki na okrągło powtarzane w radiu, dosłownie wszędzie. Brodaty dziadek wspinający się po balkonach, renifery zbudowane jedynie ze światełek, małe krasnale w zielonych czapkach... Dosłownie gdzie się nie obejrzeć, był motyw świąt. Tyle dobrego z tego, że choinkę można ubierać.
Tak, podchodzę do tego zbyt krytycznie.
I tak, nie bez powodu.
Owszem, nie lubię świąt.
Kiedyś je kochałem.
Były najlepszym czasem. Czasem spędzonym ze znajomymi, a przede wszystkim z rodziną.
Rodziną...
Nie lubię świąt.
Ale tego nie okazuję, bo mam szacunek do całej reszty.
U mnie święta wyglądały nieco inaczej. Zawsze wykwintnie, dostojnie, na pokaz. Ogromna choinka, zaznaczając, że nie prawdziwa, bo Samantha narzekała na walające się wszędzie igły i tylko problematyczne istnienie drzewka w domu, które szybko usycha. Przynajmniej sprzątaczka miała mniej do roboty. Taki plus. Gromadziło się w domu wiele ludzi. Bardzo wiele ludzi. Połowy z nich nawet nie znałem, a składając im życzenia po prostu nie miałem pojęcia co im mogę życzyć. Więc miałem przygotowaną formułkę i leciałem po kolei, patrząc tylko czy Jason mnie przypadkiem nie obserwuje. Jakbym miał zrobić coś źle i zepsuć wszystko. A jego spojrzenie było silniejsze niż kogokolwiek. Jako dzieciak czułem ogromny respekt, wolałem nie wchodzić mu w drogę, nigdy też mu się nie postawiłem. Tylko jedyny raz. Jedyny, ostatni, drugiego nigdy nie było choć okazji wiele, nie zamierzałem tego robić nigdy w życiu. Więc posyłałem równie sztuczny uśmiech wszystkim gościom, tak jak oni posyłali mnie. Choć większość wiedziała, że jestem tu obcy. Przygarnięty. Taki odludek, nie pasujący do żadnej kategorii. Jedynie ciocia Hannah była w miarę fajna, można było z nią porozmawiać, ale niestety zmarła. Nie wiem w jaki sposób, czy to w wyniku choroby czy innej sytuacji, ale wnioskując po problemach ze spadkiem, raczej nie zmarła z powodów naturalnych. Tak więc mijały święta. Mijały, mijały, powoli, aż przychodził Nowy Rok. Naprawdę nie wiem co ludzie mają z tymi postanowieniami noworocznymi. Jakby te kilka zdań miało zmienić ich samych i życie, które prowadzą. Pewnie sylwestrowa noc pełni funkcję takiej motywacji, która jest granicą na wszystko. Tylko niektórym się wydaje, że jak zostawią wszystko w starym roku, to nie powinno do nich już wrócić. W końcu to było, należy do przeszłości, ale jak się okazuje, przeszłość lubi ingerować w teraźniejszość i manipulować przyszłością. Bo jej samej nic nie zagraża, nie da się zmienić, ona jest stała i nie do ruszenia. A ci którzy próbowali cokolwiek zmienić wychodzili z porażką na twarzy. Nie żebym był sentymentalistą i rozprawiał nad swoją jakże smutną przeszłością, ale pamiętam, że gdy byłem nieco straszy, Nowy Rok spędzałem poza domem. Z "przyjaciółmi". Do pewnego momentu. Ważne żebym był w domu na święta, a reszta już nikogo nie obchodziła. A ja czując szansę wydostania się ze sztuczności, uciekałem jak najdalej.
- Muszę wyjechać do Edynburga. Wołają mnie, mam się stawić w Akademii Lotniczej - otworzyłem oczy, dotychczas skupiając się tylko na krążącej, ciepłej dłoni chłopaka po swoich plecach. Spojrzałem mu w oczy, przez chwilę próbując sobie przypomnieć dlaczego, ale przecież dokładny powód nie był mi znany. Aż do Edynburga? Przecież to w Szkocji. Daleko na północ, choć niby miasto było przy granicy z Anglią. Starałem się nie spytać o co chodzi... ale tylko starałem jak widać.
- Dlaczego? - zapytałem łagodnie, nie tylko z powodu tego aby brzmieć jak najmniej nachalnie, ale po prostu było późno, a to wszystko dosyć męczące i przyjemne.
Miles spuścił spojrzenie i uśmiechnął nieznacznie.
- Nic takiego, ale... nie wiem czy zdążę do świąt. Rozumiesz... chciałbym jeszcze odwiedzić rodziców na ten czas - pokiwałem głową. Naturalnie, że rozumiem.
- Kiedy dokładnie wyjeżdżasz? - zawahał się, skrzywił, a potem szybko odpowiedział.
- Jutro... w sumie to już dzisiaj. Na ranem...
- Mówisz jakbyś miał popełnić ogromny grzech - zaśmiałem się, przewracając na bok, przodem do niego.
- Bo cię zostawiam. To nie jest karygodne?
- Musisz wyjechać. I to rozumiem. Poradzę sobie, dzieckiem nie jestem, poza tym... mam też swoje plany - skłamałem, ale to kłamstwo mi się chyba udało.
Nad ranem faktycznie się zbierał. Prosił abym przyszedł do pokoju, więc przyszedłem. A potem pojechał. Dziwnie się czułem bez jego czasem pozbawionego sensu gadania czy podszczypywania pod stołem, za co nie raz obrywał ode mnie wymownym spojrzeniem. I to zauważyłem kolejny przełom, bo po raz pierwszy w samotności poczułem samotność. Ale nie taką z braku ludzi wokół. Ich było pod dostatkiem. Nie, nie jestem aż tak aspołeczny żeby nie potrafić rozmawiać ze światem. Ale jednak było inaczej. Jedyną rozrywką był Jules. Który został i co jakiś czas, dyskretnie, swoim obojętnym tonem wypytywał się o tajemniczy wyjazd. Zazwyczaj wzruszałem ramieniem i odpowiadałem równie podobnym, obojętnym tonem. Przecież wiem, że wiedział i on wie, że ja wiedziałem. Ale chyba był zajęty bardziej Victorią i próbą nie zostania martwym przez rudowłosą.
Święta się zbliżały. W sumie to za kilka dni miał być ich szczyt. W sumie to nie za kilka dni. W sumie to już jutro. Za szybko czas leci. Zdecydowanie.
I... zrobiłem coś, na co w życiu nie byłbym w stanie wpaść.
Od kiedy to ja jestem zdolny do takiej nieprzemyślanej, gwałtownej, według mojego przekonania głupiej decyzji? Jechać do Edynburga. Teraz. W święta. Nawet nie wiedząc czy jest możliwość. I czy nie okaże się przypadkiem, że będę musiał wrócić. Z drugiej strony... to Szkocja. Tłumaczyłem sobie to jako niespodziewany powrót do kraju. Nie do domu. Do kraju, gdzie mieszkałem. A skoro w święta zdarzają się cuda... to dlaczego nie miałbym go odwiedzić?
Droga była długa. Moja obawa - nie zgubić się tak samo jak wtedy. Tylko, że tym razem byłem sam. Z piosenkami w radiu. Jedynie. Nigdy nie nuciłem. Nie lubiłem swojego głosu. Nie potrafiłem śpiewać. Za grosz talentu artystycznego. Ale coś tam zacząłem ułomnie nucić. Zaraz zrezygnowałem. Porażka. Aż zacząłem się śmiać.
- Skończ Joshua... koniec...
Plus był taki, że w Edynburgu byłem już raz i tak się składa, że akurat wiedziałem gdzie się znajduje Akademia Lotnicza. Jak miło było usłyszeć czysty szkocki, gdy przechodziłem obok starszych wykładowców. Wszedłem do środka, układając na bok opadające włosy na oczy, idąc nieco bokiem. To jak szkoła. Wyszedłem z budynku na plac główny, zauważając akademik. Chyba... Musiałem się przekonać. Nawet nie wiem dlaczego pomyślałem, że tam będzie. Cholera, nawet nie wiem po co tu jestem. Przypadkiem zahaczyłem o kogoś ramieniem, posyłając mu ukradkowe przepraszające spojrzenie i otwierając drzwi, poszukałem spojrzeniem schodów na górę. Już miałem wchodzić na długi korytarz, ale znowu uderzyłem o kogoś. Jestem jakiś rozkojarzony. To nie dobrze.
- Matko Joshua... co ty tu robisz? - uniosłem brew, nie ukrywając zdezorientowania, że to akurat Miles. Nabrałem powietrza do płuc, patrząc za siebie na schody i kalkulując dokładnie. Musiałem wyglądać jakbym był na jakiejś jawie. Chyba w moim pojęciu nie występuje romantyczne czekanie przy aucie, opartym o maskę.
- Właściwie... to nie mam bladego pojęcia jak tu się znalazłem. Nawet nie wiem co zmusiło mnie do przyjechania do ciebie, ha... nawet nie wiem dlaczego nagle jestem taki zdenerwowany, ale... Wesołych Świąt! - w życiu nie wypowiedziałem tyle słów na jednym wdechu. Wydechu. Nie, wdechu. A diabli jedni wiedzą czym.

Miles?
Jeśli wyszło to spontanicznie, to ładnie przepraszam jeśli nie tak miało być.
Być może właśnie miało tak wyjść

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz