poniedziałek, 28 listopada 2016

Od Carmelisy

Jesienne słońce mocno dawało się we znaki, kiedy parkowałam na parkingu. Pasztet nie omieszkał całą drogę w swym kocim języku komentować gorąc bijący od szyb, mimo że jego transporter wcale nie był narażony na zbyt wysokie temperatury. Trudno, pomyślałam, wysiadając ze swojego samochodu. Całe szczęście, Fly był niezgorszym kompanem jeśli chodzi o podróże przyczepą. Wcześniejsze potwierdzenie przybycia także okazało się być wcale dobrym pomysłem, albowiem telefoniczne instrukcje wydane przez panią z recepcji okazały się być niezwykle pomocne. Teoretycznie znałam położenie większości budynków, co mogło pomóc w ograniczeniu kontaktu z ludźmi. 
  Wyprowadziwszy konia, skierowałam się do od razu widocznej z mojej perspektywy stajni. Stukot podkutych kopyt Dancera akompaniował się z widokiem ekskluzywnych miejsc akademii. Wyczuwałam naprawdę niezłą przygodę- widząc parkur i czworobok w mojej głowie już zaczęły świtać pomysły na trening. 
  Weszłam do budynku stajni- przyznam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. Z resztą, na moim rumaku również- z tego podniecenia aż stanął jak wryty, odmawiając wejścia wgłąb, gdzie już teraz znajdowały się inne wierzchowce. Cmoknięcie wybudziło go z transu na tyle, by popatrzył na mnie cielęcym wzrokiem. Westchnęłam cicho. Czasem jednak wolałam go jako dzikusa. 
  Wprowadziwszy konia do boksu, ponownie ruszyłam do samochodu. Chwyciłam transporter z Pasztetem i wyciągnęłam resztę mojego bagażu. Po drodze zerknęłam jeszcze na pakę zawierającą cały sprzęt dla konia, wzdychając cicho. Obiecałam sobie że zaraz po niego wrócę. Ruszyłam powolnym krokiem obserwując wszystko to, co od dziś mogłam nazywać swoim domem. 
   ***
  Siedząc w pokoju, przyglądałam się beżowym ścianom. Rejestracja i wypełnienie tych wszystkich cholernych druczków przebiegła bezproblemowo. Do tej pory zauważyłam tylko jakąś dwójkę, rozpoznając w chłopaku syna właścicieli. Miałam nadzieję, że grupy nie będą zbyt liczne. Dancer nigdy nie lubił dużej ilość koni na treningu, ja też wolałam klasyczne trio koń-jeździec-trener.
   Wstałam z miękkiego łóżka. Podeszłam do biurka, na którym leżała wypisana kartka z podziałem godzin. Przebiegłam wzrokiem po literach, zatrzymując się na pięciu z nich. Cross. Nie to, żebym martwiła się o siebie, lecz... Cóż, Dancer niezbyt go lubi. Właściwie to nawet bardzo go nie lubi. Wzdrygnęłam się na wspomnienie urwanego uwiązu i konia biegającego sobie luzem po całym terenie ośrodka- kilka zgrabnych dębów i lewad niczym z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy wystarczyły by zniszczyć linę, i moje rękawiczki. 
  Spojrzałam na zegarek, który miałam na prawej ręce. Zbliżała się pora o której zwykle trenujemy, także zamknąwszy pokój na klucz, wybyłam, zostawiając zaciekawionego nowym otoczeniem Paszteta samego. Cały sprzęt łącznie z rzędem konia i moimi pierdołami został w samochodzie. Zbiegłam po schodach i spacerowym krokiem podążyłam w kierunku samochodu. Kluczyki brzęczały ocierając się o siebie w kieszeni bryczesów, które ubrałam tuż po zakwaterowaniu się w akademiku. 
   Otworzyłam drzwi i wyciągnęłam sporej wielkości pakę. O zgrozo, jeszcze jedno siodło musiałam zostawić w domu, albowiem nie wiedziałam jak będzie z miejscem w siodlarni. Tam tez pierwsze skierowałam swoje kroki, taszcząc ogromną skrzynię, całe szczęście z kółkami. No cóż, przynajmniej była pojemna. Kątem oka zarejestrowałam jeszcze obraz wyjeżdżającego w kierunku lasu Cole'a i wystrzeliwującego za nim jak torpeda psiaka. 
   Położywszy większość rzeczy na swoim miejscu, zabrałam jedną w miliona niepotrzebnych podróbek MagicBrusha, kopystkę i podstawowy rząd. Niosąc czaprak na siodle, na czapraku podkładkę przykrytą popręgiem, na który rzuciłam ochraniacze, obok których leżały wyżej wymienione szczotki, z ogłowiem na ramieniu, naprawdę zazdrościłam tym wszystkim którzy mogą wsiadać na oklep na cordeo. 
   Weszłam do boksu, wcześniej zostawiając cały sprzęt na miejscu do tego przeznaczonym. Pogłaskałam Dancera po chrapach, po czym zabrałam się za czyszczenie rumaka. Ciemna sierść lśniła pod światłem popołudniowego słońca, a średnio długa grzywa widać miała dziś dobry dzień.  Po kolei nałożyłam wszystko to, co przytachałam z siodlarni, co koń skwitował obojętnym machnięciem ogonem. Odkąd na treningach przestaliśmy robić zbyt wiele, traktował przygodę z chodzeniem pod siodłem jako relaks. Naprawdę chciałabym już wrócić do tych godzin, kiedy ćwiczyliśmy ciągi czy inne ustępowania. Gdyby nie ten cholerny cross, najprawdopodobniej nie byłoby mnie tutaj, lecz na zawodach. Z nostalgią przypomniałam sobie coroczną rywalizację na rozpoczęcie roku szkolnego. 
   Zostawiając osiodłanego konia, ruszyłam do siodlarni po sprzęt dla siebie. Przetarte sztylpy do ciorania, rękawiczki które miały na sobie resztki siana. Porysowany kask, właściwie dzięki któremu jeszcze żyję. Dopóki nie zaczniemy jeździć wyższych klas, nie ma sensu zakładać ostróg czy brać bat- skwitowałam, patrząc na smętnie niewypastowane paski od wyżej wymienionych i skokowy palcat.
   Wyprowadziłam wierzchowca z boksu i podążyłam w kierunku betonowych schodków. Wsiadłam,  jednocześnie kilka sekund później ruszając leniwym stępem na luźnej wodzy w kierunku parkuru. Minęłam kilka osób, uważnie się im przyglądając. Dancer, niby na przywitanie, prychnął w tylko sobie znanym kierunku. Rytmiczny stukot kopyt po betonie zgrywał się w harmoniczny interwał będący dwudźwiękiem z szumem wiatru.  
***
 Rytm, równowaga, tempo.
  Powtarzałam sobie znaną mantrę wyjeżdżając zgrabną woltę pomiędzy przeszkodami. Skrócony galop Dancera przypominał nieco konika na biegunach- ten, od którego zaczęła się moja przygoda. Aktualnie minęło około czterdzieści minut treningu- zdążyliśmy w sumie tylko rozruszać mięśnie w każdym z trzech chodów. Nie chciałam go przeciążać, zwłaszcza że pobyt w nowym miejscu mógł być dla niego stresujący. Mimo wszystko, czując że Fly jest wypoczęty, odszukałam wzrokiem jedną z niższych przeszkód znajdujących się na parkurze. Stacjonata na oko 60 cm wyglądała dość zachęcająco. 
   Najeżdżając na przeszkodę, zaczęłam tęsknić za zastrzykiem adrenaliny, który zawsze dostawałam przed ponad metrowymi przeszkodami. Raz, dwa, trzy- płynny skok i pasujący odskok to zdecydowanie było coś, co lubię. 
   Ponownie wyjechałam na ścieżkę, z zamiarem znalezienia czegoś nieco wyższego. Seria baranów wyrzuconych z kosmos i nagła teleportacja zaskoczyła mnie na tyle, że nawet nie zdążyłam zobaczyć powodu płochu rumaka- strzemiona, które nagle znalazły się wszędzie tylko nie pod moją stopą, zdecydowanie utrudniły mi to działanie. Próbując wykręcić woltę, niesamowity zwrot na zadzie spowodował całkowitą utratę równowagi. Efektowne salto zakończyłam niezbyt efektownym upadkiem na kość ogonową. Zdążyłam jeszcze zauważyć to tylne kopyta wierzchowca tuż przed moją twarzą.
   Zaklęłam szpetnie, otrząsając się z tumanów wzbitego w powietrze piasku. Zobaczyłam nad sobą dłoń.
  - Nic ci nie jest? 
<ktoś, coś? :3>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz