piątek, 25 maja 2018

Od Cadlynn do Cassiopei i Siergieja

Dwa lata wcześniej
Święta Bożego Narodzenia zawsze kojarzyły mi się przede wszystkim z kiczem, udawaniem oraz, co jest naturalną rzeczą w większości domów, przyjazdem krewnych lub przyjaciół rodziców, którzy spędzali te 'magiczne' dni w naszej głównej rezydencji. Już jako dziecko nienawidziłam, kiedy nasze grono przekraczało liczbę członków rodziny, ale kiedy pewnego razu ojciec zaprosił do nas klan Sowardsów prawie dostałam szału - nie dość, że wszyscy wyglądali jak kopia Kardashianów, to jeszcze ich najstarszy syn Wyatt był takim zarozumiałym dupkiem, że ledwo powstrzymywałam się przed ciśnięciem w niego uroczystą wazą, która, podobno, była nienaturalnie wytrzymała. Przynajmniej tak twierdził nasz majordom, Anders.
Dlatego też, kiedy podsłuchałam rozmowę rodziców i dowiedziałam się, że w tym roku miałabym przeżyć powtórkę z wątpliwie przyjemnej rozrywki, ogłosiłam uroczyście, że na czas świąt wyjeżdżam do Los Angeles, do swojego przyjaciela, który obiecał przenocować mnie do czasu aż pieprzeni Sowardsowie wrócą do swojej wspaniałej rezydencji. Zdążyłam się nawet spakować i zamówić samolot, jednak jeszcze zanim wsiadłam do samochodu i nakazałam szoferowi zawieść mnie na lotnisko, zatrzymał mnie ojciec, który praktycznie wyciągnął mnie z pojazdu i nakazał wrócić do środka i zacząć szykować się na kolację pod groźbą odcięcia mnie od źródła nakładów finansowych.
W ten właśnie sposób pięć minut później znajdowałam się swoim pokoju i błądziłam między stojakami rozstawionymi po całej sypialni, próbując wybrać odpowiedni strój na wigilijną kolację. Przede wszystkim miał on być subtelny, nie miałam zamiaru brać udział w wyścigu o damę wieczoru, po części z powodu, że zazwyczaj wygrywała go albo moja matka, albo Tiera - na której to skupiała się uwaga praktycznie wszystkich siedzących przy stole. Nic dziwnego, bowiem ja sama często się dziwiłam jakim cudem jestem spokrewniona z taką śliczną, a przede wszystkim życzliwą i ciepłą osoba jaką była moja starsza siostra - a po części dlatego, że nie miałam ochoty kolejny raz ignorować oraz znosić uporczywych spojrzeń Wyatta wlepianych w moją osobę. Mogłabym mu wybaczyć ten brak taktu, jeśli wykazałby choć odrobinę skruchy albo robiłby to nieumyślnie. Jednak kiedy robił to w tak oczywisty sposób, był po prostu irytujący.
Kilkanaście minut przed wybiciem dziewiętnastej w moim pokoju zjawiła się Tiera, która - jak przypuszczałam - wyglądała olśniewająco w granatowej sukni z jaśniejszym, szerokim tiulowym dołem i naszytych na nim ręcznie błękitno-pudrowych ptakach, które nadawały kreacji charakteru. Włosy, jak zwykle zresztą, miała rozpuszczone i delikatnie pofalowane, a na twarzy subtelny makijaż, który podkreślał jej pełne usta i jasne oczy. Ta jej pozorna niedbałość o wygląd, prezentowanie jakby zawsze wyglądała tak świetnie zawsze budziła u mnie zazdrość. Nigdy nie należałam do osób brzydkich, przeciwnie, uważałam się za całkiem urodziwą, ale nie miałam szans w starciu z urodą Tiery, która nie dość, że odziedziczyła urodę po matce, to jeszcze miała rękę do interesów jak ojciec. Drugiej takiej ze świeczką szukać, albo nawet z latarką, a i tak nie dałoby rady znaleźć podobnej.
- Sowardsowie zaraz będą, a ty nadal nie jesteś gotowa - zaczęła, gdy tylko weszła do środka i z wyraźną dezaprobatą przyjrzała się mojemu wyborowi, jeśli chodzi o strój. Ostatecznie wybrałam czarną, ładnie podkreślającą moją figurę sukienkę nad kolano z zielono-czerwonym motywem gwiazdy o długich ramionach przy dekolcie i tiulowych krótkich rękawach na których naszyto podobny wzór co na przodzie. Różniły się jednak kolorami, tutaj był to złoty i jasny róż. Do tego dobrałam czarne sandały na grubym słupku, które nieznacznie mnie 'wyciągnęły'.
- Jestem - uśmiechnęłam się nieznacznie, opierając lewą dłoń na biodrze i obracając się wokół własnej osi, by lepiej zaprezentować się siostrze.
Odpowiedziało mi głośne westchnienie.
- Dlaczego nie mogłaś choć raz zachować się dojrzale i ubrać coś eleganckiego?
- To jest eleganckie, szyte na zamówienie i tak dalej. Ty za to mogłabyś dla odmiany przestać się mnie czepiać - odbiłam piłeczkę, wyciągając z niskiego końskiego ogona dwa pasma włosów, jedno z lewej, drugie z prawej strony, by okoliły mi twarz. Niemalże w tym samym momencie zza okna dobiegł nas odgłos jadącego samochodu, który w oczywisty sposób zakończył naszą wymianę zdań.

Korzystając z uroków sobotniego poranka, usiadłam sobie przy basenie i ze słuchawkami w uszach zabrałam się za oglądanie Sherlocka - chyba po raz dziesiąty. Rozkoszowałam się słońcem, które po późnozimowych dniach wyszło zza chmur i rozgoniło charakterystyczną dla Vancouver mgłę. Na nogi zarzuciłam lekki koc, a na stojącym obok leżaka stoliku położyłam ciepłą herbatę.
- Cadlynn - na dźwięk głosu matki niechętnie odłożyłam tablet na bok i z wyraźnym ociąganiem podniosłam się do pozycji siedzącej, by, tak jak wymagała, podczas rozmowy patrzeć jej w oczy.
- Mamo.
- Nie miałaś przypadkiem dzisiaj wyjść z Wyattem na obiad? Wydawało mi się, że wspominał o tym w czwartek podczas kolacji - zapytała od razu, jak to miała w zwyczaju.
Przewróciłam w duchu oczami, wkładając mnóstwo wysiłku, by nie uzewnętrznić tej reakcji i przywoławszy na usta uśmiech, odpowiedziałam powoli:
- Odwołałam go. Tak jakby. Nie mam na to ochoty, mamo.
Wiedziałam, że te słowa ją zirytują. Zresztą zirytowałyby również ojca, który podobnie do niej uważał, że za bardzo izoluję się od ludzi i powinnam dużo więcej czasu spędzać z rówieśnikami. Kiedy to mówili zawsze wspominali Tierę, która przez posiadanie ogromnej ilości dobrych znajomych, większość wolnych chwil spędzała poza domem. Z Bryce'm było podobnie, był duszą towarzystwa, co bardzo podobało się rodzicom. Nawet bliźniaki, choć jeszcze za młode, żeby gdziekolwiek wychodzić bez rodziców nie wyglądały na rosnących odludków.
- To się musi skończyć, Cadlynn. Nie możesz siedzieć w domu przez cały weekend, ruszając się dopiero, kiedy cię do tego zmusimy. Informuję cię o tym, że zmieniasz szkołę.
Prychnęłam, tym razem faktycznie i dosyć głośno.
- Skąd pewność, że w innej szkole będę bardziej towarzyska?
- Bo załatwiłam ci już towarzystwo, Cassie również tam jedzie.
- Tam, to znaczy?
- Anglia, Morgan University.

Od dziecka wyobrażałam sobie Londyn jako bardziej realistyczną i zdecydowanie większą wersję Disneylandu, gdzie król i królowa wybierają się na codzienne przejażdżki złotą - ewentualnie śnieżnobiałą - karocą ciągniętą przez smukłe araby i powożoną przez woźnicę w gustownym fraku tudzież kapeluszem magika na głowie. Mieszkańcy wychodzili przed swoje zadbane domy, których okna zdobiły skrzynki z kolorowymi kwiatami, by pomachać swoim władcom maleńkimi brytyjskimi flagami. O, oraz najważniejsze. W mojej głowie angielska stolica tonęła w złocistych promieniach słońca. Każdy, nawet najbardziej podejrzany zaułek metropolii był jaśniejszy niż przeciętne uliczki ukrytego za gęstymi chmurami Vancouver, którego szarość, choć bardzo uspokajająca, była najbardziej nużącą cechą. Nawet bez sprawdzania pogody potrafiłam przewidzieć pogodę na dzień następny, a żeby określić ją prawidłowo wystarczało powiedzieć jedno słowo - mgła.
Dlatego też, kiedy wychodząc z budynku lotniska lunęły na mnie tysiące grubych jak ziarna grochu krople wody, a podczas jazdy przez śródmieście moje spojrzenie nie wychwyciło bieli królewskiego pojazdu, poczułam się w pewnym sensie oszukana. Z całkiem znośnego miejsca, jakim było moje rodzinne miasto znalazłam się w ulubionej knajpce deszczowych chmur, które bawiły się w najlepsze, pogrążając cały Londyn w półmroku. 'Zamienił stryjek siekierkę na kijek', niemalże słyszałam w głowie natonowany przemądrzale głos Wyatta i na samo wspomnienie chłopaka, przewróciłam oczami. Przewidywałam, że młody Sowards zadzwoni do mnie w ciągu najbliższej godziny. No chyba, że uzna, iż nie mogłabym się spóźnić więcej niż kwadrans, wtedy wyświetlacz mojej komórki powinien rozświetlić się już za jakieś pięć, ewentualnie dziesięć minut.
- Proszę się tutaj na chwilę zatrzymać - zwróciłam się do kierowcy wiozącej mnie taksówki, kiedy do moich uszu dotarł dźwięk, trzeciego już, przychodzącego smsa. Wiedziałam, że czwartej wiadomości nie będzie i mój telefon za kilkanaście sekund rozdzwoni się w najlepsze. A że nie przepadałam za prowadzeniem prywatnych rozmów w obecności osób trzecich, wyszłam z samochodu zanim jeszcze stanął w miejscu. Zanim odeszłam na pewną odległość od auta, skinęłam taksówkarzowi głową na znak, że zaraz będę z powrotem.
W międzyczasie odebrałam przychodzące połączenie, które, mimo że nie wyświetliła mi się nazwa, wiedziałam, że było od Wyatta.
- CIA, w czym mogę służyć? - przyłożyłam komórkę do ucha, przeczuwając co zaraz nastąpi.
- Gdzie ty, do cholery, jesteś Cadeen? - irytacja, irytacja i jeszcze raz irytacja, jaki ten człowiek jest nudny i przewidywalny. Mimo wszystko za każdym razem dziwiłam się, jaki Wyatt potrafił być bezbarwny, nieciekawy. Szarość w tłumie szarości.
- Stoję przed biblioteką miejską - odparłam prosto, jakby to, że znajduję się po drugiej stronie oceanu, na zupełnie innym kontynencie nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy.
- Przecież to po drugiej stronie miasta - usłyszałam jak klnie pod nosem, mimo że odsunął wtedy od siebie słuchawkę. Zawsze tak robił. Mogłam się założyć, że właśnie wyciąga z kieszeni papierosa, by uspokoić się po rozmowie z 'totalnie nieodpowiedzialną laską', czytaj - mną. - Zamierzasz w ogóle przyjść? W końcu, no wiesz, powiedziałem chyba wszystkim swoim kumplom, że przyjdziemy razem.
- Chyba nie dam rady się wyrobić, Ocean Atlantycki jest całkiem szeroki. Poza tym, jakoś nie jestem w nastroju na imprezę - naciągnęłam daszek czapki bardziej na czoło, by lepiej uchronić twarz przed wodą.
- Zaraz, co?
- Zapomniałam ci wspomnieć? W takim razie strasznie mi przykro. W ramach przeprosin wolisz kubek z królową Elżbietą czy One Direction?
- Cadlynn! - warknął do słuchawki, będąc najwyraźniej na granicy pomiędzy zdenerwowaniem, a prawdziwym wkurzeniem, kiedy to emocje zaczynają brać nad nim górę. Typowy człowiek.
- Dobra, wybiorę sama. Przekaż wszystkim pozdrowienia z Londynu!

Aczkolwiek złożyło się tak cudownie, że już po niecałym dniu miałam dość swojego świetnego towarzystwa. Cassie była... inna niż się spodziewałam. Nie potrafię do końca określić czy w pozytywnym tego sformułowania znaczeniu, czy raczej nie. Mogłam jednak powiedzieć, że kompletnie rozbroiła mnie faktem, iż myślała o poważnym traktowaniu nauki. Z jej twarzy potrafiłam wyczytać niemalże wszystko, co pomyślała o moich słowach i w tamtej chwili byłam naprawdę bliska parsknięcia śmiechem. Nie mogłam uwierzyć, że utknęłam tu, po drugiej stronie oceanu, z taką osobą i Rosjaninem-albinosem, do których towarzystwa jestem zmuszona przywyknąć. Jedynym pocieszeniem był fakt, że miałam tu spotkać również Felicity. Nasze rodziny nigdy nie były szczególnie blisko jak na tak bliskie więzy, ale wiedziałyśmy o swoim istnieniu i całkiem w porządku się dogadywałyśmy. Zazwyczaj.
Wieczorem, kiedy Weatherly zaciągnęła mnie prawie siłą do pokoju Siergieja, czujnie wypatrywałam sytuacji, kiedy mogłabym się bezpiecznie i niezauważalnie zmyć do siebie. Jednak rosyjskość chłopaka niemal zmusiła mnie do spróbowania alkoholu - znienawidzonego przeze mnie składnika napojów, którego nie ruszałam bez takowej konieczności. Później, przez dający o sobie znać trunek i trochę dzięki swojej umiejętności udawania, udało mi się zbyć Siergieja i Cassie, którzy zajęli się wspólną rozmową.
Zmyć udało mi się po trzeciej, kiedy zmęczenie zaczęło brać nad nami wszystkimi górę. Ostatkiem sił powstrzymywałam się przed pobiegnięciem do swojej sypialni, idąc jedynie bardzo żwawym krokiem. Od razu wskoczyłam pod prysznic, by zmyć z siebie zapach podróży i odświeżyć się przed jutrzejszym dniem, a przed położeniem się spać zażyłam tabletkę przeciwbólową, która, miałam nadzieję, złagodzi porannego kaca.
Odpowiadając na pytania, nie pomogła, cholera, ani trochę. Wstałam rano z głową ciężką niczym gliniany dzban, a lekkie wiosenne słońce wdzierające się do środka przez zasłony doprowadziło moje oczy na skraj ślepoty, po to by po chwili wrócić do normalnego, bolesnego stanu. Czułam się fatalnie, nie byłam przyzwyczajona do picia, toteż jestem pewna, że kiedy Cassie i Siergiej będą wyglądać prawie normalnie, ja będę ledwie żywa.
Włosy spięłam w bardzo wysoki koński ogon, a dzięki temu, że na noc splątałam je w warkocz ładnie się pofalowały. Z walizki wyciągnęłam swoją kosmetyczkę i wysypując całą jej zawartość na dywan. Szybko odnalazłam swoje pudełko z kolorowymi bazami, które uratowały mi życie, podkład i korektor, które ostrożnie i dokładnie rozprowadziłam po twarzy, by zamaskować sińce i czerwone policzki kontrastujące z bladą resztą skóry. Usta i oczy podkreśliłam z dużym pośpiechem, by zająć się doborem części garderoby. Górę stanowił sweter na krótki rękaw o brudnoróżowym odcieniu, a dół składał się z klasycznych lekko przetartych, smukłych jeansów o ciemnogranatowym kolorze. Stopy wcisnęłam w białe adidasy, a przez ramię przewiesiłam czarny plecak do którego wrzuciłam prawie wszystkie zeszyty i podręczniki, nie siląc się nawet na sprawdzenie planu zajęć. Tak 'przygotowana' ruszyłam w stronę akademickiej stołówki, gdzie, jak miałam nadzieję, spotkałam już siedzących Cassie i Siergieja.
Nałożywszy sobie po niewielkiej porcji różnych produktów, klapnęłam na jedno z krzeseł przystawionych do ich stolika, próbując nie rzucać w ich stronę pełnych złości spojrzeń co, jak dostrzegłam, niezbyt mi się udawało, bo zarówno kuzynka jak i Rosjanin wydawali się lekko zaskoczeni moim nastrojem.
- Nigdy więcej nie biorę udziału w tych twoich spotkaniach integracyjnych - zwróciłam się do Cassie, krzywiąc się nieznacznie, kiedy ktoś głośniej odsunął krzesło.

Cassie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz