niedziela, 6 maja 2018

Od Yuu do Jacqueline

Ten dzień miał być porażką. Ale, zaczął się spokojnie. Monotonne bębnienie wody o kabinę prysznica, szczypiący posmak miętowej pasty i miękki materiał ubrań. Wychodząc z mieszkania, złapałem za torbę z książkami i klucze, po czym niechętnie opuściłem swą przystań. Skierowałem się do stajni, niechętnie ogarnąłem Tooru i ruszyłem na trening. Jazda w terenie minęła stosunkowo spokojnie. Po treningu i oporządzeniu konia, wróciłem do mieszkania. Przebrałem się i co chwila ziewając, wolnym krokiem skierowałem się do stołówki. Już z daleka słyszałem zwyczajny zgiełk rozmów. Czułem jak od całego tego hałasu pulsowała mi głowa. Najwyraźniej się nie wsypałem, mimo tych sześciu godzin drzemki. Droga minęła mi niezwykle szybko, więc nawet nie pamiętałem, jak i kiedy znalazłem się przy ladzie stołówki. Odebrałem od starszej pani gruszkę, dwie kromki i pusty kubeczek, wszystko postawione na tacy. Podziękowałem kucharce i podreptałem w stronę akademickiego szwedzkiego stołu. Stanąłem w kolejce i wziąłem sztućce leżące w trzech, równo położonych, wiklinowych koszyczkach. Spojrzałem na fragment stołu, którego obrus był obficie ochlapany wtartym majonezem. Następnie przeniosłem wzrok i spojrzałem na sprawczynię zamieszania, stojącą przede mną blondynkę. Chwilę temu zauważyłem, jak z ukradła mi się przyglądała. Powiedziałbym, że połechtało mnie to w tak zwane męskie ego, ale ja takowego nie mam. W dupie miałem tę dziewczynę, dopóki nie przeszkadza mi w otrzymaniu czegoś, co da się zjeść. Byłem cholernie głodny, zmęczony i poirytowany zachowaniem niezdary. Mieszanka wybuchowa. Przewróciłem oczami i podałem jej chusteczkę, których ta nie miała w zasięgu ręki. Mruknęła coś, co brzmiało jak „poradziłabym sobie sama”. Wytarła, a raczej wtarła w materiał, majonez do końca, wzięła swoją tackę i z żałośnie uniesioną głową, energicznie poszła dalej. Pokiwałem z dezaprobatą głową i nałożyłem sobie trochę żółtego sera. Po dłuższej chwili stania w „wężyku” uczniów, napełnieniu tacki warzywami oraz skrajnego poirytowania, stoły skończyły się i został tylko automat z ciepłą lub gazowaną wodą. Odstawiłem tacę na skraj stołu i napełniłem kubeczek tą z bąbelkami. Następnie, już razem z pełnym posiłkiem, skierowałem się do najbliższego wolnego miejsca. Pech chciał, że nigdy tam nie doszedłem. W pierwszej połowie drogi, rozejrzałem się, mając jakby przeczucie, że zaraz się coś stanie. Właśnie tak się też stało. Nim zdążyłem się zorientować, co się właściwie stało, poczułem kłujący ból w okolicach żeber. Zagryzłem wargę, jakby w zwolnionym tempie widząc, jak blondynka- czemu mnie to nie dziwi?- potknęła się i wbijając mi szklankę pełną pomarańczowego soku w klatkę piersiową, opiera się o moje ramiona. Zaraz później poczułem, jak dziewczyna mnie wręcz popycha i już po chwili siedziałem na zimnej podłodze. Uśmiechnąłem się, widząc jak dziewczyna z grymasem, najwyraźniej bólu, masowała obolałe kości. Wręcz machinalnie zacząłem robić to samo, dociskając dużą dłoń do biodra. Spojrzałem na białą bluzę, na której widniała teraz soczyście pomarańczowa plama. Z byka zerknąłem na zmieszaną dziewczynę. Była to ta sama, która wcześniej rozwaliła ketchup. Przewróciłem oczami, czując, że świat mnie nienawidzi. Że też muszę na swojej drodze spotykać samych idiotów. Najpierw Oli, teraz ona. Rozejrzałem się za tacką, w duchu dziękując, że moja woda nie rozlała się na mnie, tylko... Kurde, liczyłem, że na blondynkę. A było tak blisko. Woda rozlała się tuż przy jej spodniach, pozostawiając je jednak nienaruszenie suche. Westchnąłem i ponownie się rozejrzałem. Przewrócona tacka leżała ‚do góry nogami’, jabłko potoczyło się z pół metra dalej. Kromki oskarżycielsko manifestowały swój gniew, zostawiając plamy po maśle i serze na podłodze, niczym patrzyły na mnie z zawiścią. Cały mój posiłek właśnie poszedł się jebać.
- Uważaj co robisz, księżniczko. Nie każdy będzie tak łagodny jak ja - warknąłem. - Zresztą, jeśli jeszcze kiedyś mnie ubrudzisz - pozwoliłem sobie zrobić lenny’ego - to obiecuję, że zdzielę cię po tym twoim pustym blond łbie.
Dziewczyna prychnęła i lekko się podniosła, otrzepując przy tym spodnie.
- To twoja wina. Wpadłeś na mnie, a ja tylko się ratowałam.
Podniosłem oczy ku górze, prosząc któregoś z bogów o cierpliwość.
- Jasne, wmawiaj sobie. Cóż, żegnam, księżniczko.
Wstałem, szybko zgarnąłem cześć rozwalonego jedzenia i podziękowałem za pomoc sprzątaczce, która zaczęła zbierać resztki. Powiedziałbym, że zrobiło mi się głupio, że starsza kobieta musi coś takiego robić, ale. Wiedziałem, że właśnie na tym polega jej praca i za to też dostaje pieniądze. Chciałem przez chwilę dodać, że jeśli plama się nie spierze, to dziewczyna będzie odkupywać, ale później uznałem, że chcę mieć z nią jak najmniej do czynienia. Zdjąłem tylko bluzę, uśmiechając się pod nosem, gdy usłyszałem kilka głośnych wdechów dziewczyn- przez przypadek podniosłem nieco koszulkę, odsłaniając cześć brzucha. Zawiesiłem bluzę na ugiętej ręce, sięgnąłem po torbę z książkami i z możliwie największą gracją, wyszedłem z obszernej sali. Pierwszy punkt dzisiejszej porażki został odhaczony. Ruszyłem do pokoju, wlekąc się niemiłosiernie, przez narastający z każdą sekundą głód. Uspokoiłem oddech, który stał się coraz szybszy na myśl o dużej kanapce z serem i warzywami. Jezu, głodny człowiek staje się żałosny. Przetarłem oczy wolną ręką i czym prędzej, po wejściu do swojego mieszkania, wparowałem do łazienki. Brudną bluzę wrzuciłem do kosza na pranie, torbę odstawiłem w kąt pomieszczenia, by zaraz przetrzeć całą twarz lodowatą wodą.  Spojrzałem w lustro i omal nie dostałem zawału. Rano zapomniałem założyć soczewkę. Od razu naprawiłem ten karygodny błąd.
- To by tłumaczyło, czemu blondynka nie uciekła ani nie krzyczała na mój widok - mruknąłem sam do siebie, raz po raz uderzając wskazującym palcem w brodę.
Chwyciłem z powrotem torbę i wyszedłem z łazienki. Zgasiłem światło i poszedłem do sypialni, gdzie sprawdziłem plan lekcji. Piątek, pierwsza lekcja... język francuski. Zerknąłem na zegarek- piętnaście po ósmej. Do rozpoczęcia się lekcji miałem nie więcej, niż pięć minut. Obliczając w myślach, czy zdążę, wybiegłem z mieszkania i pospiesznie zamknąłem na klucz. Wybiegając z akademika, zdałem sobie sprawę, że nie wziąłem żadnej bluzy, zamiast tej ubrudzonej. Jednak nie miałem czasu, żeby się wrócić, więc ruszyłem dalej, kierując się do budynku uniwersytetu. Praktycznie równo z dzwonkiem wbiegłem do sali, setne sekundy przed panem Alferdo. Mężczyzna tylko srogo na mnie spojrzał i podszedł do swojego biurka. Cała klasa, w trakcie, gdy nauczyciel szedł przez klasę, wstała i na trzy wyrecytowała „Dzień-do-bry”. Teraz żartowałem. Krótkie dzień dobry wystarczy i na szczęście, pan Alfredo był tego samego zdania.
- Dzień dobry. Siadajcie.
Podczas lekcji, zauważyłem blondynkę. Dziewczyna siedziała z dwie ławki przede mną, w równoległym rzędzie. Oczywiście, sama. Parsknąłem, przez co zaraz zostałem upomniany przez uważnego nauczyciela. Kolejne lekcje minęły dosyć szybko. Około godziny czternastej wyczołgałem się, oczywiście nie dosłownie, a mentalnie, ze szkoły. Wróciłem do mieszkania i niechętnie usiadłem do książek. Szybko odrobiłem zadania, ale była to kwestia pominięcia jednego przedmiotu. Cholerna fizyka. Absolutnie nic z niej nie rozumiałem, choć była oparta na matematyce, z której przecież byłem dobry, jak nie ponadprzeciętny. I to nie tak, że się chwaliłem, po prostu to same fakty. Zostało mi więc tylko zadanie z tego piekielnego przedmiotu. A mówią, że to matematyka jest dziełem szatana. Straszne było tylko to, w jaki sposób pan Jerry nam tłumaczył całe te brednie. Jego zadziwiająco spokojna metoda miała w sobie coś przerażającego. Mniejsza. W tym czasie zaczęło mi buraczek w brzuchu. Wpadłem na stołówkę około piętnaście minut przed jej zamknięciem. Nalałem sobie pełny talerz zupy, zdaje mi się, że to była pomidorowa, po czym pochłonąłem go w mgnieniu oka. Stanąłem do kolejki po drugie danie, ale nie dane było mi go dostać. Wypiła punkt 14:50, panie kucharki poprosiły o dokończenie posiłków i wyjście z sali. Z nadal burczącym brzuchem, przeklinałem moment, w którym zaczytałem się w podręcznik do historii. Mrucząc pod nosem przekleństwa, wróciłem do swojego pokoiku. Rzuciłem się na łóżko, wcześniej nie trudząc nawet zdjęciem butów. Wtedy w głowie zaświtała mi bardzo inteligentna myśl, będąca świetnym sposobem na zbicie nudy, a zarazem pomysłem, jak pozbyć się zirytowania. Z perspektywy czasu- piękny przykład sarkazmu, wtedy- przebłysk mego geniuszu. Postąpiłem więc zgodnie z tym planem, w zasadzie z góry skazanym na porażkę. Podszedłem więc do szafki, na której dumnie prezentowało się terrarium i wyciągnąłem z niego mojego skarbeńka - niewielką tarantulę. Położyłem ją na ziemi i zacząłem się bawić z przestraszonym pająkiem. Zabawa skończyła się, gdy zdenerwowana już, najwyraźniej do granic możliwości, Lesia ugryzła mnie w rękę. Szybko odłożyłem ją do jej mieszkanka. Może i wiedziałem, że jest jeszcze za młoda, żeby jej jadł mógł zrobić mi cokolwiek, ale z rany niezwykle obficie sączyła się krew. Czułem, jak w okolicach nadgarstka lekko zmienia kierunek i spływa aż do łokcia, by z niego w postaci dużych, szkarłatnych kropli, spadać na podłogę. Szybkim krokiem doszedłem do łazienki i odkaziłem ranę. Tłumaczyłem sobie, że to tylko na wszelki wypadek. Później wziąłem pierwszy lepszy bandaż z apteczki, przymknąłem gazę i owinąłem środkową część dłoni. Zawiązałem supeł i wzruszywszy ramionami, poszedłem do mini salonu, a następnie przebrałem się w zestaw do jazdy. Bawiąc się po drodze bacikiem, ruszyłem do stajni. Postanowiłem spędzić trochę czasu z Tooru, na jego pielęgnacji i przygotowaniach. Chciałem spożytkować czas, który został mi do treningu. Gdy w końcu dotarłem do boksu ogiera, przywitałem się z poirytowanymi prychnięciami konia. Z lekkim uśmiechem na ustach, przewróciłem oczami i poklepałem konia po grzbiecie. Wziąłem szczotki Tooru i zacząłem systematycznie wykonywać spokojne ruchy, aby strzepać możliwie najwięcej kurzu. Wziąłem jeszcze plastikową szczotkę, żeby wyczyścić brud sklejający krótką sierść Andaluza. Męczyłem się z nim jeszcze chwilę, lekko oczyściłem kopyta, żeby przyklejona słoma nie przeszkadzała koniu, a co za tym idzie- mi, w trakcie jazdy. Przetarłem oczy i przyniosłem z siodlarni czaprak z żelem, a zaraz potem zrobiłem drugą rundkę po uzdę oraz siodło. Zauważyłem też, że w stajni zebrało się już więcej osób, wszyscy przygotowywali konie do treningów. Założyłem siodło i lekko poprawiłem, jednak wolałem zaczekać z zapinaniem popręgu. Sąsiad Tooru z boksu obok też był oporządzany, przez co ogier irytował się jeszcze bardziej.
- Współpracuj, Tooru. Współpracuj - mruknąłem, gdy ogier znowu szarpnął głową.
Zdjąłem kantar i założyłem uzdę. Gdy większość koni wyszła, dopiąłem i poprawiłem popręg, zapiąłem kask i wyprowadziłem wierzchowca ze stajni. Dołączyłem się do swojej grupy, w drodze na cross.

***

Ziewnąłem i rozmasowałem pulsujące tępym bólem udo. Na treningu Tooru postanowił przeskoczyć przez ogrodzenie, co poskutkowało jego sukcesem i moim upadkiem. Ja rozumiem, że uwielbia skakać, ale bardzo proszę- bez przesady. Warknąłem na myśl o planowanym spacerze. Jedynym pocieszającym faktem był ten, że jutro miała być sobota. W końcu się wyśpię i poleniuchuję. Aha i jeszcze jedno. Za karę będę ćwiczyć z Andaluzem do upadłego. Żeby się cholernie zmęczył. Ziewnąłem po raz drugi i podniosłem się z łóżka. Zerknąłem na zegarek, była równa dwudziesta. Uznałem, że zdążę się obudzić przed końcem kolacji, więc poszedłem spać. Ale było tu jedno kluczowe słowo. Uznałem. A to, co miało się stać, zupełnie odbiegało od tego, co przed drzemką sobie zaplanowałem. Sen miałem mocny i spokojny, można by wręcz rzec, że twardy jak kamień. Kiedy mój mózg zaczął kontaktować i dotarło do mnie, że już nie śpię, na dzień dobry poczułem kłujący ból w lewym oku. Otworzyłem je i wyciągnąłem soczewkę, plując sobie w brodę za moją lekkomyślność. Rozciągnąłem się i poszedłem do łazienki, odłożyć czarną soczewkę. Wracając do sypialni zapaliłem światło, bo coś ciemno było. Dopiero po chwili wpadłem na to, żeby spojrzeć na zegarek- piętnaście po dwudziestej pierwszej. I chuj. Nie zdążyłem na kolację. Warcząc pod nosem o niesprawiedliwym świecie i pustym żołądku, założyłem na siebie bluzę, wziąłem klucze i telefon, chowając je do kieszeni. Mozolnie wiążąc sznurówki granatowych butów, zastanawiałem się, co jutro powinienem poćwiczyć z Tooru. Skupienie i łagodność podczas skoków, czy może nadrobić trochę pozostałe specjalizacje? Zamykając mieszkanie i wychodząc z akademika, dalej nie podjąłem decyzji. Czując znużenie monotonnym obrazem okien budynków, skierowałem się w stronę lasu. Przecierając policzki, założyłem na głowę kaptur, wcisnąłem ręce do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Cisza. Chociaż nie. Szelest, całkiem niedaleko. Ciche przekleństwo wypowiedziane tonem, który sugeruje, że osoba klnąca, wolałaby je wykrzyczeć. No ładnie. W moje ramiona wpadła blondyneczka ze stołówki. Zaraz po odbiciu się od mojej klatki, upadła na ziemię pokrytą żwirkiem i wystającymi korzeniami. Musiało boleć. Uśmiechnąłem się na tę myśl, ale zaraz się zreflektowałem. Prychnąłem i z odpowiednią ilością kpiny w każdym słowie, rzuciłem:
- Aż tak przystojny jestem, że chcesz ze mną odgrywać romantyczne sceny z tandetnych filmów? - wyszczerzyłem się widząc, jak dziewczyna wręcz kipi ze złości.

<Jac?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz