poniedziałek, 7 maja 2018

Od Yuu CD Jacqueline

Sobotnim, jakże wczesnym jak na sobotę rankiem, postanowiłem w końcu wstać z łóżka. Było około godziny dziewiątej trzydzieści. A jako iż wstałem lewą nogą, postanowiłem, na uspokojenie, odwiedzić Tooru. Nadal w złym humorze, wyczyściłem i osiodlalem konia, a następnie dosiadłem. Ogier nie protestował- stał spokojnie i dał mi się nim zająć. Najwyraźniej wyczuł, że nawet drobne przewinienie skończy się dla niego źle. Zdecydowałem się na przejażdżkę po okolicach Morgan University, a nie, tak jak zazwyczaj w wypadku złego samopoczucia, ostry trening. Poza tym od dłuższego czasu planowałem „pozwiedzać” posiadłości uniwersytetu, ponieważ jak na razie znałem tylko budynki i las. Dzisiejsza sobota okazała się wyśmienitą okazją na przejażdżkę po najbliższych terenach. Tak więc wcisnąłem łydki, powodując, że Tooru zgodnie z moją wolą, ruszył przed siebie. Jęknąłem, gdy opuchnięte miejsca na nodze w dosyć uciążliwy, bolesny sposób dały o sobie znać. Nie wiedziałem gdzie dokładnie mailem zamiar jechać, więc obrałem losową, asfaltową drogę. Wybrany przeze mnie kierunek okazał się prowadzić przez polną ścieżkę na wzgórze, a dalej w kierunku łąk obficie porośniętych trawą. Delektując się przyjemnym zapachem ziół i mdlącą wonią kwiatów, powoli prowadziłem Tooru. Koń o dziwo nie wyrywał się prawie w ogóle do ziemi, aby podgryźć nieco trawy. Zdziwiło mnie to niezmiernie, ale była to miła niespodzianka. Gdy minąłem łąki, teren zaczął zmieniać się w zabudowania. Po krótkim czasie znajdowałem się już na obrzeżach miasteczka. Sporo o nim słyszałem, głównie słysząc rozmowy uczniów na korytarzach. Najczęściej pojawiały się w wymianie zdań pozytywne recenzje pobliskich kawiarenek i określenie przytulne. Zauważyłem kilka niewielkich sklepów, restaurację z ciepłym wnętrzem i wielki, zdobiony kwiatami baner oznajmiający przybycie cyrku w przyszłym miesiącu. Muszę szczersze przyznać, że spodobał mi się ustrój miasteczka i przede wszystkim- cisza. Cisza jaka tam panowała, niezmącona przez niedyskretne rozmowy, towarzyszyła spokojowi, jaki mnie ogarnął. Zawróciłem Tooru i z wyśmienitym nastrojem wróciłem z nim do Morgan. Po pielęgnacji zostawiłem konia w boksie, zastanawiać się kiedy wyjdzie na pastwisko. Następnie zadzwoniłem po taksówkę. Od mężczyzny obsługującego mnie dowiedziałem się, że auto po mnie będzie za kilkanaście minut. Uznałem, że w tym czasie około piętnastu minut zdążę się ogarnąć po jeździe, więc pognałem w kierunku akademika. Przeskakując po kilka- czasem dwa, czasem trzy czy cztery- schody, szybko znalazłem się pod drzwiami z szlachetnym, złotym napisem, głoszącym numer moich włości. Dwadzieścia jeden było moją szczęśliwą liczbą, dlatego niezmiernie się cieszyłem, gdy dowiedziałem siebie pana Stewart’a pod jakim numerem będę mieszkał w Morgan. Widocznie 21 nie tylko przynosiło mi szczęście, ale też było mi z góry przeznaczone. Westchnąłem, przestając rozmyślać o magicznej w znaczeniu (a przynajmniej dla mnie) liczbie. Zdawałem sobie sprawę, że co chwila odrywając się od rzeczywistości i odpływając myślami, zmarnuję większość czasu, jaki miałem do przybycia taksówki. Jednak ta wiecznie rozleniwioną cząstka mnie podpowiadała mi, niczym cichy głos w głębi duszy, aby zostać w domu, położyć się i rozmyślać. Kusząca propozycja, ale... Miałem takie przeczucie, że w miasteczku wydarzy się coś ciekawego. Mając nadzieję, że wrażenie to nie będzie jedynie głupim wytworem wyobraźni, zebrałem w sobie cały zapał, jaki jeszcze miałem i zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu jakichś ciuchów. Po chwili otworzyłem szafę i wyjąłem z niej zieloną koszulę oraz białe, przybrudzone pyłem i kurzem jeansy. Zdjąłem z siebie jeden z posiadanych zestawów do jazdy konnej i rzuciłem go na podłogę przed drzwiami prowadzącymi do łazienki. Ubrałem spodnie, założyłem koszulę i przygładzając ją, założyłem też czarne sportowe buty. Sięgnąłem po telefon i pieniądze. Kilka banknotów wcisnąłem w tylną kieszeń jeansów, natomiast telefon wziąłem do ręki. Zamykając dom przypomniało mi się o Lesii, więc zawróciłem się do domu. Aby niczego jej nie brakowało, wrzuciłem jej kilka smakołyków i obowiązkowo- uzupełniłem wodę. Później już z spokojnym sumieniem wyszedłem z mieszkania, zamknąłem drzwi na klucz i siadając na poręczy schodów, zjechałem. Może i faktem było, że przy zaskakiwaniu z kończącej się na parterze poręczy trochę się poobijałem, ale mimo wszystko doskonale bawiłem się przez te kilka krótkich chwil. Gdy wybiegłem na parking, nieco zziajany, ale też uśmiechnięty, taksówka właśnie zajeżdżała. Przetarłem dłonią czoło, aby nie błyszczały na nim zdradliwe kropelki potu i spokojnym krokiem podszedłem do mężczyzny siedzącego za kierownicą. Widząc mnie, taksówkarz lekko uchylił okno i burknął, abym wsiadał. Obszedłem więc auto i z drugiej strony otworzyłem drzwi. Tyle, że te na tylne siedzenie, bo nigdy nie lubiałam siedzieć obok kierowców. Nawet przy rodzonej matce prowadzącej samochód czułem się nie zręcznie. Tak więc usiadłem i zamknąłem drzwi, które głośno skrzypnęły, gdy je pociągnąłem i jeszcze głośniej kliknęłam, gdy z lekkim „pyk” zderzyły się z ramą samochódu. Po chwili wpatrywania się przed siebie, odezwałem się do już podenerwowanego kierowcy, który odkąd wsiadłem czekał aż wyznaczę mu cel naszej podróży.
- Chcę dostać się do najbliższego od Morgan University miasteczka - gładko oznajmiłem, wyciągając, przeciągając nad swoim ciałem i zapinając czarny, szorstki pas. Taksówkarz mruknął coś, ale nie słyszałem, co mi odpowiedział. Z kolei to, że w ogóle się odezwał, wiedziałem tylko przez drobne poruszenie się jego ramion. Kiedy ruszył, podniósł się i mocno uderzył w sufit auta. Przyjrzałem się dokładniej sylwetce mężczyzny. Bez wątpienia był to tęgi chłop, o masywnej  posturze i dobrze zbudowanym ciele. Ledwo mieścił się za kierownicą, pochylając głowę do przodu i wyciągając kark możliwie najdalej, wyginając go przy tym w nienaturalne pozycje. Z głośnym parsknięcie stwierdziłem w duchu, że na pewno było mu okropnie niewygodnie. Mężczyzn szybko odwrócił głowę i spojrzał na mnie swoimi drobnymi oczyma, zdziwiony, co mogło mnie aż tak rozbawić. Tłumiąc cisnący się na usta śmiech, przymknąłem oczy. Razem z tym działaniem, jakby uszła ze mnie energia życiowa. Mruknąłem niezadowolony, pocierając ręce o drętwiejące nogi. Czując ogarniające mnie znużenie, oparłem prawy policzek o pokrytą naklejkami i przyklejonymi od zewnętrznej strony reklamami szybę. Po żmudnej jeździe przez monotonne pola i pojedyncze zabudowania- głównie gospodarstwa z masą zwierząt hodowlanych- w końcu dotarłem na miejsce. Zapłaciłem wyznaczoną przez faceta cenę i odebrałem resztę. Powiedziałem coś, co miało brzmieć jak „do widzenia”, ale w końcu zrezygnowałem i wyszedł z tego jakiś niezrozumiały pomruk. Zaraz po rozejrzeniu się dookoła siebie, ujrzałem pisturę drobnej- roześmiałem się- postaci, jakże mi znajomej.
- Hej, niezdaro! - krzyknąłem.
Widząc, jak dziewczyna rozmawia przez telefon i mnie ignoruje, mocno się zirytowałem. Usiadłem na krawężniku chodnika i odczekawszy dłuższą chwilę, krzyknąłem znowu. Tym razem wręcz wydarłem sobie płuca. Szybko wstałem i ruszyłem w stronę Jacqueline, która zdążyła już zwrócić na mnie uwagę. Zdawała się być bardzo zdziwiona. Rozchyliła nawet lekko usta, ale wcale nie wyglądała śmiesznie. Powiedziałbym raczej, że niezwykle dziecinnie.
- Hej, nieudaczniku - z zamyślenia wyrwał mnie głos dziewczyny, gdy podszedłem wystarczająco blisko, abyśmy mogli zamienić kilka słów. - Śledzisz mnie, czy jak?
Przez chwilę chciałem odpowiedzieć „Chciałabyś”, ale uznała, że to nie pasowałoby do sytuacji i Jacqueline tyklko by się zirytowała, nie dając mi żadnej satysfakcji.
- Czy jak - odparłem po krótkiej chwili, szczerząc się. W prostocie tkwi siła i ta wypowiedź była tego najlepszym przykładem. Gdyby blondynka chciała mnie oskarżyć o celowe denerwowanie jej, nie mogłaby, ponieważ ja tylko grzecznie odpowiedziałem na jej pytanie, używając słowo w słowo jedną z opcji, jakie dała mi do wyboru. Nic poza tym. Parsknąłem, widząc jak dziewczyna zaczyna się gotować. Wyglądała komicznie i zacząłem żałować, że w odpowiedniej chwili nie wyciągnąłem telefonu i nie zrobiłem jej zdjęcia, dla uchwycenia tego niewątpliwie poprawiającego humor widoku. Odkaszlnąłem, zwracając na siebie uwagę wciąż zdenerwowanej blondi. Spojrzała na mnie, a jej świdrujący wzrok, wręcz krzyczał do mnie, pytając o co chodzi.
- Nie ważne - mruknąłem, trać dłonią obolały kark. Słońce przygrzewało mi głowę i zacząłem mieć mroczki przed oczami, więc wolałem jak najszybciej usunąć się z pola rażenia słońca. - Czekasz na kogoś, że tak sterczysz jak pachołek na wietrze?
Po krótkiej chwili niezręcznej ciszy, gdy już stałem w cieniu razem z Jacqueline, są w końcu odpowiedziała:
- Być może.
Obserwując jej poirytowane oblicze, po prostu zamilkl, pozwalając, aby każde z nas popłynęło z własnymi myślami. Nawet nie zauważyłem, kiedy moja obecna towarzyszka zaczęła mi się przyglądać. Pytająco na nią spojrzałem, na co ta jedynie wzruszyła ramionami.
- A ty co tu robisz?
- Chciałem zwiedzić miasteczko... - urwałem, zastanawiając się jak mogę wytłumaczyć swój pobyt tutaj. - Słyszałem wiele pozytywnych słów o nim, więc chciałem przekonać się na własne oczy.
Idąc przykładem dziewczyny, zrobiłem to, co ona przed kilkoma sekundami, znaczy wzruszyłem ramionami i po szybkim namyśle dodałem:
- Nie mam zwyczaju wierzyć w plotki, czy choćby opinie innych ludzi, póki sam się nie przekonam.
Dziewczyna, zagryzając przy tym dolną wargę, myślała nad moimi słowami, po czym z wolna pokiwała głową. Gdy milczenie trwało już dłuższy czas, zdecydowałem się zapytać o to, co interesowało mnie najbardziej. Spytałem więc, na kogo blondynka czeka, ale- tak jak się spodziewałem- nie chciała mi nic powiedzieć. Męczyłem ją jeszczze długo, zanim w końcu raczyła mi powiedzieć, że umówiła się na spotkanie ze swoją kuzynką. Niejaką Harriet. Skinąłem głową na znak, że rozumiem i nie trudząc się pożegnaniem, odszedłem od Jacqueline, zapewne zostawiając ją w zupełnym osłupieniu. Ruszyłem wolno, ale przyspieszyłem, gdy prawie tuż za sobą usłyszałem kroki. Wątpiłem, aby był to jakiś przestępca, ale wolałem powłóczyć się po okolicy sam. Tak więc wstąpiłem do najbliższej lodziarni i kupiłem największe możliwe lody, decydując się aż na cztery smaki. Owoce leśne, miętę, gorzką czekoladę i słony karmel. Zadowolony wyszedłem z chłodnego budynku, zlizując z wafelka zciekające kropelki. Usłyszałem głośne prychnięcia, więc odwróciłem się w stronę źródła dźwięku. Co jak co, ale nie tego się spodziewałem. Zgodnie ze słowami dziewczyny, powinna teraz miło spędzaj czas ze swoją kuzynką, siedząc przy jakimś stoliku w pobliskiej kawiarence. Jacqueline stała, z rękoma opartymi na biodrach, przy ścianie lodziarni, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem. W tamtym momencie prze głowę przeleciała mi niezwykle głupia myśl, że jej wzrok z pewnością był zimniejszy od moich lodów. Zdziwiony przeniosłem spojrzenie na nią.
- Jako gentleman powinieneś mi coś kupić, a sam wziąć porcję, która będzie mała, ale większa od mojej - powiedziała z wyrzutem. Spojrzałem na dziewczynę, jakby co najmniej była kosmitką.
- O czym ty mówisz?
- O tym, że właśnie zaprosiłeś mnie na lody - powiedziała głosem, jakby tłumaczyła coś pięciolatkowi. Zdołałem wydukać „Aha” i zlizać całą porcję karmelu zanim ozdobiły chodnik bursztynową wręcz plamą. Przejechałem kciukiem po karku.
- No to chodź.
Zamówiłem blondynce to, co chwila; tiramisu, karmel i wanilię, po czym zaprlacilem za porcję i z lodami w ręku wróciłem do zadowolonej dziewczyny.

<Jacqueline? Twój pomysł o zapominaniu o żywych kuzynkach zostawiam tobie>

2 komentarze:

  1. Wykorzystałaś moje lody z Valletty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mhm, nie chciało mi się czekać na odpowiedź, jakie lody ma wybrać sobie Jac

      Usuń