wtorek, 19 czerwca 2018

Od Lydii do Julesa

Sławny, cudowny Londyn zaskoczył mnie wszechobecnymi korkami. Samochody poruszały się tak wolno, jakby jechały po polnej drodze, a nie świeżo wyremontowanej ulicy w stolicy kraju. Westchnęłam opierając czoło na kierownicy, kiedy zatrzymałam się przed kolejnymi z rzędu światłami. To była moja piąta godzina jazdy, z tego już godzinę spędziłam w tym cholernym mieście. Musiałam odpocząć. Wyjechałam trochę za późno z domu ze względu na ojca, a teraz zastał mnie wieczór w obcym mieście. Zjechałam w boczną uliczkę, gdzie zaparkowałam od razu na pierwszym wolnym miejscu. Sięgnęłam po telefon z siedzenia kierowcy, a z pomiędzy foteli głowę wystawił Jack.
- Poszukam nam miejsca do spania koleżko - mruknęłam do niego. Szybko przeszukałam kilkanaście stron hotelów, szukając takiego, gdzie mogłabym zabrać psa. Spojrzałam na adres pierwszego, który spełniał te warunki i wpisałam go do map, żeby jak najszybciej tam dojechać i mieć już spokój. Cofnęłam samochód, po czym ruszyłam zgodnie ze wskazówkami nawigacji, która na szczęście prowadziła mnie nieco mniej pełnymi drogami, niż jechałam wcześniej. Hotel okazał się być całkiem blisko, za co dziękowałam mojemu szczęściu. Wolne pokoje, które tam znalazłam spowodowały u mnie niemal euforię.
Niecałe piętnaście minut od przekroczenia progu frontowych drzwi, weszłam do przestrzennego pokoju z oknami na południowy zachód, co powodowało, że balkon, który też się tam znajdował, był oblany promieniami zachodzącego słońca. Cały pokój nie był powalający, jednak wystarczający jak na jedną noc i padniętą mnie. Po chwili usłyszałam pukanie do drzwi, które jak się okazało było spowodowane przyniesieniem mi szampana na koszt hotelu. Taka promocja dzisiaj czy coś. Nie chciało mi się słuchaj faceta, który to przyniósł. Zerknęłam na dwa kieliszki na stoliku przy barku. Wzięłam jeden z nich i tak z butelką i kieliszkiem wyszłam na balkon, które wygodnie usadowiłam się w jednym z wiklinowych foteli, które na nim stały.Westchnęłam biorąc łyk napoju, którego bąbelki zawsze mnie rozluźniały. Lubiłam bąbelki i tyle. Postanowiłam trochę się po delektować zawartością kieliszka, ponieważ nie chciałam wypić więcej niż dwóch. Jutro musiałam spokojnie dojechać do akademii, do której zmierzałam i wolałam moją podróż zakończyć z prawem jazdy w kieszeni, niż bez niego za jazdę pod wpływem alkoholu. Moją cichą kontemplację widoku, jaki przed sobą miałam, z kieliszkiem w dłoni i Jackiem ułożonym u moich stóp przezwał najpierw dźwięk ekscesji łóżkowych w pokoju obok, a kilkanaście minut po ponownym zapadnięciu ciszy później dźwięk odsuwanych drzwi, prawdopodobnie na balkon obok. Jednak nie miałam ochoty, aby spojrzeć się w tamtą stronę.
- Bonsoir! - usłyszałam z mojej lewej strony, spojrzałam w tamtą stronę niebywale skrzywiona. Stojący na balkonie obok młody mężczyzna był idealnie oświetlony przez zachodzące słońce. Z niezadowoleniem stwierdziłam, że nie może w takim razie widzieć mojej miny, ponieważ moja twarz znajduje się w cieniu. Co dziwne, wyglądał na Brytyjczyka, co potwierdzał jego dosyć angielski francuski. Akcentu za grosz.
- Bonsoir - odparłam. - Vous avez oublié l'anglais?
- Słucham? - zapytał już po angielsku. Prychnęłam ze śmiechu. - Pytałam, czy zapomniało się angielskiego, jednak już sama widzę, że nie.
- Punkt dla pani widzę - odpowiedział puszczając mi oczko, na co ja przewróciłam oczami.
- Nie wydaje mi się, że jestem na tyle stara, żeby mnie jeszcze postarzać mówieniem per pani - mruknęłam.
- Cóż jakbym znał twoje imię, to uniknąłbym tego nieodpowiedniego do naszego wieku zwrotu.
- Cóż co za nieszczęście, że nie poznasz mojego imienia - wzruszyłam ramionami.
- A to dlaczego?
- A twoja towarzyszka już zdążyła wyjść z pokoju, czy się jeszcze ubiera? - zapytałam, a on przygryzł wargę i spuścił wzrok.
- Zazdrosna, że jestem tak daleko i nie mogę sprawić, że też będziesz tak krzyczeć? - odpowiedział po chwili.
- Krzyczeć, to ja mogę już. Ze śmiechu - po minie jego twarzy widziałam, że już to wygrałam. Teraz musiałam się wycofać z gracją z tej sytuacji. - To miłego wieczoru, może ugrasz drugą rundę ze swoją towarzyszką, jak się pospieszysz, ładny chłopaczku - po tych słowach zniknęłam wraz z Jackiem w moim pokoju i zamknęłam drzwi na balkon. Spać. Zdecydowanie, zanim naprawdę pójdzie za mają radą. Szybciutko rozebrałam się i wskoczyłam pod prysznic, który rozluźnił wszystkie moje mięśnie strumieniami ciepłej wody. To był naprawdę męczący dzień, a jutro nie będzie lepiej. Kiedy wróciłam do głównego pomieszczenia, mój kochany dalmatyńczyk był już wygodnie ułożony w rogu łóżka, sama wsunęłam się pod przykrycia, a po chwili odpłynęłam.
Poranek to chyba najgorsza pora dnia. Z niczym dobrym mi się nie kojarzy... Niewyspanie, ból głowy na kacu, szczekanie psa, że chce na dwór, alarm budzący mnie na trening, ktoś wymykający się z mojego pokoju, albo to ja uciekająca, krzyk matki, że marnuję swoje życie... Nic ciekawego. Zdecydowanie wolałam wieczory. Jednak po nich i po nocy następował poranek. Głupie toczące się koło historii i życia. Zwlokłam się z łóżka, żeby pójść wziąć zimny prysznic dla obudzenia się, po czym wybrałam całkiem dobrze wyglądający strój i związałam włosy w luźnego koczka. Szybko zwinęliśmy się z Jackiem do samochodu, aby wreszcie dotrzeć na ten uniwersytet. Właściwie to nadal się zastanawiałam, czy dobrze robię idąc tam... Z drugiej strony to zamknie usta matce, ponieważ będę miała poparcie babci, a mojej karierze tatuażystki to nie zaszkodzi.
Z tego co pokazała mi nawigacja czekało mnie jeszcze blisko pięćdziesiąt osiem kilometrów drogi do posiadłości, jaką posiadała akademia. Jęknęłam patrząc na tą liczbę, a Jack zastrzygł uszami, po czym przechylił łeb patrząc na mnie.
- Nie patrz się tak - mruknęłam. - Czeka nas jeszcze kawał drogi. Tyłek mi odpadnie już dzisiaj na pewno - pies prychnął jakby rozumiejąc co mówię. - Nie śmiej się głupku, bo cię w lesie wysadzę i zostawię... - zerknęłam na niego, ułożył się na łapach. - No żartuję przecież... Na żartach się mój Jacky nie zna? Nie dobrze. Myślałam, że zdążyłeś się przyzwyczaić do mojego specyficznego humoru o tej znienawidzonej przeze mnie porze dnia.
Gadałam z psem. Westchnęłam. Przecież i tak on mnie odpowie, to po co ja się mu tłumaczę? Dam mu kość, podrapię po brzuszku i będzie znowu szczęśliwy jak mały szczeniaczek, który ze schroniska trafia do nowej rodziny. Tak było z Jackiem. Znaleźliśmy go z moim najlepszym przyjacielem, też Jackiem (co za bieg okoliczności... ) w schronisku, jednym z wielu w okolicy Leeds. Było to prawie dwa i pół roku temu. Był wtedy małym słodkim szczeniaczkiem, taką kuleczką szczęścia, która niekontrolowanie zaczęła machać swoim ogonkiem, kiedy tylko podeszłam do jego klatki. Już wtedy pani oprowadzająca nas uprzedziła, że to dalmatyńczyk i nieco wyrośnie, ale jakoś nie powstrzymało mnie przed przygarnięciem go. Za to przyjaciel nie powstrzymał mnie przez nazwaniem go Jack. Uwielbiałam się z nim droczyć z tego powodu, a kiedy chciałam go już bardzo zdenerwować, to na niego gwizdałam, jak na mojego dalmatyńczyka.
Wracając jednak do rzeczywistości, wreszcie wyjechałam z parkingu za hotelem, aby ponownie znaleźć się już na zakorkowanych ulicach Londynu. Tym razem nawigacja nie była dla mnie tak hojna jak wieczorem. Musiałam znowu się nastać w szeregu samochodów, które wiozły równie zmęczone, niewyspane i złe osoby jak ja. To nieco poprawiło mój humor. Ustabilizował się za to na całkiem dobrym poziomie dopiero, kiedy wyjechałam z otaczających mnie budynków, na przestrzeń - poza Londyn. Mogłam rozwinąć prędkość, mogłam włączyć spokojnie radio i nawet cicho zaczęłam śpiewać wraz z artystami, których piosenki znalazły się na audycji. Wprawiło mnie to nawet w zadowolenia z tej podróży, ponieważ miałam słabość do nucenia, kiedy kierowałam, szczególnie w długich trasach. Za to kiedy po nieco ponad półtorej godziny jazdy, znalazłam się przed bramą wjazdową Morgan University, stwierdziłam, że to może być nawet dobry dzień. Powoli zjechałam przez bramę i usłyszałam za sobą ryk silnika motocyklu. Nie chciałam jednak przyspieszyć, nie wiedziałam co mnie czeka, więc większa prędkość nie miała sensu. Jednak ustawiłam samochód na wolnym miejscu parkingowym, wysiadłam wypuszczając Jacka z tylnego siedzenia, wyjęłam papierosy i przeszukałam całą torbę w poszukiwaniu zapalniczki, a motocykl ustawił się na miejscu obok mnie dopiero, kiedy sfrustrowana miałam ochotę przekląć cały świat, bo nie mogłam znaleźć tej cholernej zapalniczki. Osoba na motocyklu zdjęła kask, był to chłopak. Tym lepiej.
- Przepraszam, nie masz przy sobie zapalniczki, zapałek, czegokolwiek? - zapytałam, a on bez zastanowienia sięgnął do kieszeni i podał mi zapalniczkę, zsiadając z motocyklu. Złapałam ją bez zastanowienia i zapaliłam papierosa, dopiero przyglądając mu się, kiedy oddawałam mu pożyczoną rzecz. Wtedy coś mnie uderzyło... zaczęłam się śmiać jak histeryczka.
- Z czego się śmiejesz? - uniósł brew, patrząc się na mnie jak na wariatkę.
- Śmieję się z pięknego zbiegu okoliczności, chociaż teoretycznie w nie nie wierzę, ładny chłopaczku z hotelu - odparłam z uśmieszkiem, czekając po tych słowach na jego reakcję.

Jules?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz