Wyjechałam ze swojego pokoju na korytarz i postawiłam bagaże na podłodze.
- Może zapakuję wam ciasto na drogę? - usłyszałam z kuchni głos babci.
- Doskonały pomysł, babciu! W końcu nie wiadomo, kiedy znów będziemy mieli okazję go skosztować! - odkrzyknął Leonard, stawiając swoje rzeczy obok moich. Chwilę po tym w przejściu pojawiła się kochana Miriam Fletcher z pełnym pojemnikiem.
- Jesteście pewni, że nie padniecie z głody podczas drogi? Żaden człowiek nie powinien jeść tylko trawy! - oznajmiła, podając Leosiowi szarlotkę. Chłopak wrócił jeszcze raz na piętro, aby upewnić się, że wszystko zabrał.
- Babciu, przecież dobrze wiesz, że mięsa nie jemy od paru lat! Od tego czasu jesteśmy w znacznie lepszej formie. - odparłam z uśmiechem.
- Wasi kuzyni w Stanach zajadają się podróbkami jedzenia i też nie wychodzą na tym najlepiej. Ale grunt to znaleźć równowagę! - Typowa Fletcher… Babcia Miriam nigdy się nie zmieni i chyba właśnie dlatego tak ją szanuję. Pomimo krytyki ze strony zarówno znajomych, jak i bardziej odległych członków naszej rodziny, Ona nadal jest sobą. Szkoda, że nie każdy tak potrafi… Odruchowo spojrzałam kątem oka na brata. Może rzeczywiście jest podobny do matki i podatność na manipulacje odziedziczył po jej krewnych… - Ale niech wam już będzie… A jak sprawuje się twoje „Ferrari”, Wróbelku?
- Zaczynam coraz bardziej się przyzwyczajać… Choć, to dziwaczne uczucie… - westchnęłam.
- Mówisz to staremu wróblisku, które od lat nie uniosło się w górę o własnych skrzydłach.
- Oj… Przepraszam… Nie powinnam tak mówić… - babcia podjechała swoim wózkiem do mojego.
- Nic się nie stało, Wróbelku. To ja powinnam przeprosić. Przecież do dla ciebie coś zupełnie nowego. Ja zmagam się z tym problemem od kilkudziesięciu lat, a ty od paru miesięcy. Poza tym nie jest ze mną tak źle. Ostatnio rehabilitacja przynosi efekty i coraz częściej wstaję.
- Cieszę się, że zostawiamy cię w dobrych rękach.
- A tam zaraz zostawiamy! - prychnął schodzący ze schodów Leo. - Nie wyjeżdżamy na całą wieczność, a do ciebie, babciu mamy dużo bliżej niż do domu!
- To będzie doskonała wymówka, żeby w weekendy wpadać na herbatę i ciasto! - wywnioskowałam ze śmiechem.
- Tylko nie przesadźcie! Dam wam się nacieszyć nową szkołą! - oznajmiła stanowczo kobieta.
- Nie martw się, babciu! Na pewno w końcu się znudzimy! Ile czasu można spędzać z jakimiś końmi?! - ledwo wstrzymawszy śmiech, prychnął Liliput. Pożegnaliśmy się z babcią, zawołaliśmy zwierzaki i wsiedliśmy do taksówki. Oparłam lekko głowę o szybę.
Nie żałuję dnia, w którym zdecydowałam się na przeprowadzkę do Anglii. Morgan University to szkoła na bardzo wysokim poziomie. No i możemy częściej odwiedzać kochaną babcię. Poza tym tutaj jest... inaczej. W końcu to państwo na poziomie! Podobno Brytyjczycy to jeden z najbardziej gościnnych narodów. Kobiety wydają się takie eleganckie, delikatne i piękne. A mężczyźni? Uprzejmi, kulturalni, szarmanccy i do tego zabójczo przystojni! No, jednak zdarzają się wyjątki...
- Zabierzecie te cholerne graty z mojego wozu?! Nie mam całego dnia! - warknął taksówkarz.
- Spokojnie, sir! Siostra ma problemy z poruszaniem się i... - Leo nie zdążył dokończyć zdania.
- Nie mój interes, chłopcze! Mniej gadaj, więcej działaj!
- Monsieur, czy to na pewno tutaj? To istne... - zabrakło mi odpowiedniego określenia.
- Zadupie. - dokończył mój brat, wyciągając torby z bagażnika.
- O, właśnie! Czy to aby na pewno właściwy adres?
- Macie mnie za idiotę?! Oczywiście, że to tutaj! A teraz ruszcie się spod kół! I tak zmarnowałem już dość czasu. - fuknął, odjeżdżając w stronę miasta.
- Wygląda na to, że od czasów rodziców trochę się pozmieniało...
- Trochę to mało powiedziane… Ciekawe, czy ty też za parę lat będziesz takim dupkiem… - rzuciłam, czym prędzej odjeżdżając od brata na większą odległość.
- Spróbuję cię nie zawieźć, ale nic nie mogę obiecać. Przecież mnie znasz. - westchnął, podpinając psom smycze. Po raz pierwszy zrobił coś rozsądnego. Ze mnie zawsze się śmieje, gdy wolę mieć swojego Miśka tuż obok. Nie mam ochoty potem ganiać za psami po nieznanej okolicy i wydzierać się spanikowana jak kretynka…
- Ale poczekaj, poczekaj… Tak właściwie to ty już jesteś niezłym dupkiem!
- Przypomnę, że to ty wdałaś się w ojca! - fuknął z tym swoim brytyjskim akcentem, na co o mało nie wywróciłam się z wózka. Zatrzymałam się i zaczęłam śmiać, gibiąc przy tym na boki. Leoś stanął obok mnie ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękoma i grymasem na twarzy.
- Powiedz, jak… ty właściwie to… to robisz? - spytałam, nie mogąc się uspokoić. Ten prychnął jedynie, wyciągnął telefon z kieszeni i ruszył dalej. Po chwili coś odezwało się z mojej komórki. Z uśmiechem wywróciłam oczami, odczytując wiadomość:
Od Łoś-Leoś:
Nieważne, co powiem Ty i tak będziesz się śmiać! Jestem na przegranej pozycji!
- Nie odpowiedziałeś na pytanie! - krzyknęłam, ruszając za nim. Po chwili przyszedł kolejny SMS:
Od Łoś-Leoś:
To… samo wychodzi xD
- Nie wierzę Ci! - wrzasnęłam, zatrzymując się gwałtownie. Nagle mnie tknęło. Coś tu nie pasowało... Od ponad 10 minut szliśmy bez celu jakąś cholerną szosą wzdłuż lasu, a akademii wciąż nie było widać.
Od Łoś-Leoś:
Wiara jest kwestią indywidualną. To Twój problem :P
- Zachciało ci się filozofować! Lepiej rozejrzyj się za kimś, kto wskaże nam drogę! Tam dalej zaczynają się jakieś zabudowania!
- A jak trafię na rasistę, który w najlepszym przypadku także wyśmieje mój akcent?! - odkrzyknął mój brat.
- Jesteśmy w Anglii, gamoniu! Wezmą cię za jednego ze swoich!
Leonard mruknął coś jeszcze pod nosem, ale w końcu podszedł do jakiejś starszej pani, która pracowała w swoim ogródku. Przybrał swój uroczy uśmiech i kulturalnie spytał o drogę. Wymienili jeszcze trzy zdania, po czym z kwaśną winą wrócił do mnie.
- Nienawidzę cię. Nienawidzę, gdy masz rację. Ta staruszka wzięła mnie za Brytyjczyka i była ogromnie zdziwiona, że miejscowy mógł zabłądzić w tej okolicy. Jednakowoż łaskawie wyjawiła mi, gdzie wysadził nas ten przemiły taksówkarz. Okazuje się, że główna brama jest po drugiej stronie tego ogrodzonego lasu.
- Czyli jesteś zupełnie od…
- Dupy strony, dokładnie. - dokończył Leoś.
- No to spacer… - westchnęłam, ruszając dalej przed siebie. - Jakie są szanse, że dotrzemy przed zmrokiem?
- Przypuszczam, że niewielkie.
- Brakuje jeszcze słynnej londyńskiej pogody! - fuknęłam i nieco przyspieszyłam.
- Nie kracz! Przy naszym szczęściu zaraz rozpęta się solidna burza, podczas której zabłądzimy i zaatakują nas wściekli Angole z widłami! - jęknął Leo.
- Zachowujesz się jak baba. Poza tym ty też jesteś Angolem.
- Masz rację! Najpierw rzucą się na ciebie, dziką Francuzkę! Jakkolwiek źle by to nie brzmiało...
- W takim razie ja pierwsza czymś w nich rzucę! To małe, upierdliwe, wybredne i niewdzięczne stworzenie nada się idealnie!
- Poświęcisz Nevadę?!
- Właściwie miałam na myśli ciebie. - uśmiechnęłam się szeroko i pokazałam bratu język.
- Pfff! Ja upierdliwy!? Ja!? Niewdzięczny!? To okrutne i kompletnie bezpodstawne oszczerstwa! - fuknął, nadymając się jak chomik, któremu ktoś zabrał miseczkę z jedzeniem.
- Nie powinni nazywać cię Lion tylko Hamster!
- Pff! Hamster, też mi pomysł… Tylko nie zapominaj o Leopardzie! - prychnął oburzony.
- Masz absolutną rację! Cholera, ale z ciebie dziwne stworzenie! Mieszanka wybuchowa!
- Żebyś wiedziała…
- If you’re happy, happy, happy clap your hands! - zaczęłam śpiewać, próbując rozchmurzyć tę Ciamajdę. - If you’re happy, happy, happy clap your hands!
- If you’re happy, happy, happy clap your hands, clap your hands! If you’re happy, happy, happy clap your hands! - dołączył Leo.
Następne dwie godziny zleciały nam na wspólnym śpiewaniu ulubionych piosenek. Aż w końcu nareszcie przekroczyliśmy bramę akademii. Rodzice z końmi już czekali.
- Co tak długo? - spytała zaskoczona mama.
- Brytyjscy taksówkarze są podobni do amerykańskich. - wzruszyłam ramionami.
- Za chwilę musimy jechać… - rzuciła mama i poszła pożegnać się z moim bratem. Tymczasem tata wyprowadził Rudą z koniowozu i wręczył mi uwiąz do ręki.
- Opiekuj się nią! - rzucił, przed wejściem z powrotem do pojazdu.
- Mówisz do mnie czy do konia? - spytałam ze śmiechem.
- Najlepiej opiekujcie się sobą wzajemnie i nie zapomnijcie o Leośku i reszcie zwierzyńca! - odparł, mrugając do mnie. Poszedł pożegnać się jeszcze z moi bratem, a ja z mamą i odjechali.
- Weźmiesz kucyśka? Ja pójdę załatwić sprawę naszych pokoi i papierkową robotę. - Leonard zrobił swoje słynne maślane oczy.
- Resztą zoo też mam się zająć? - prychnęłam ciut oburzona, chwytając do drugiej ręki uwiąz kucyka. Chłopak odpiął wszystkie psy ze smyczy.
- Dasz radę! Przyjdę najszybciej jak to będzie możliwe! Potraktuj ich jako obstawę! Jesteś najlepsza! - krzyknął, biegnąc w stronę jakiegoś dużego budynku. Wywróciłam oczami z nadzieją, że za chwilę się wywali. Tak się jednak nie wydarzyło, ponieważ po kilku krokach biegu znów zaczął normalnie iść. Westchnęłam cicho i cmoknęłam na konie, które wolnym stępem ruszyły w stronę stajni. Za nami czym prędzej pobiegły rozbrykane psiaki.
- O co zakład, że poszedł do niewłaściwego budynku? - spytałam ze śmiechem Grizzly’ego, który w odpowiedzi szczeknął radośnie. Wszystkie zwierzaki były zachwycone nowym miejscem, z jednym małym wyjątkiem. Nevada nerwowo rozglądała się na boki, ledwo wystawiając głowę spod mojej bluzy. - Spokojnie, Malutka! Wszystko jest w porządku, możesz dalej spać. - szepnęłam, głaszcząc ją delikatnie. W odpowiedzi kotka jedynie miauknęła cicho i z powrotem się schowała. Podjechaliśmy bliżej jednego z wejść do stajni, z którego akurat wychodził starszy mężczyzna, dzierżący w ręku widły. Zauważył naszą pielgrzymkę i bez wahania podszedł.
- Mogę w czymś pomóc? - spytał z uśmiechem.
- Mam taką nadzieję. Moje nazwisko Fletcher, przyjechałam tu dzisiaj razem z bratem i tym mini-zoo. - również się usmiechnęłam.
- Ach, tak! Przypominam sobie! Proszę za mną! - odłożył widły i wziął ode mnie C’est la vie. Weszliśmy do ogromnego budynku stajni. Minęliśmy kilkanaście boksów, nim trafiliśmy na nasze. Stajenny wprowadził klacz, a ja kucyśka. Mały Banzai miał duży boks, w którym będzie mieszkać sam dopóki Leo nie znajdzie drugiego kucyka z równie diabelskim charakterkiem.
- Bardzo panu dziękuję! - zawołałam do odchodzącego mężczyzny.
- Nie ma problemu! Polecam się na przyszłość! - odkrzyknął i udał się w swoją stronę.
Zawołałam psy i powoli skierowałam się w stronę wyjścia.
- A ty gdzie z tym wózkiem?! - warknęła nagle jakaś dziewczyna.
- Przez stajenny korytarz. - odparłam spokojnie, zaciskając dyskretnie pięści. Grizzly natychmiast teleportował się i już stał przy mnie, cicho powarkując. Pogłaskałam go uspokajająco po łebku. Taka reakcja ze strony otoczenia była do przewidzenia… Może kiedyś się przyzwyczają i uwierzą, że ktoś taki jak ja wcale nie musi być gorszy...
- To lepiej się odsuń! Właśnie wychodzę! - fuknęła, zapinając swój kask. Wywróciłam oczami i cofnęłam się kilka metrów. - A tak na przyszłość, lepiej kontroluj swoje kundle. To stajnia, nie schronisko! - wyszła z boksu, rzucając mi na pożegnanie pobłażliwe spojrzenie. Uśmiechnęłam się do niej najszerzej jak potrafiłam. Gdy tylko się oddaliła zrobiłam zeza i pokazałam jej język.
- Oby było tu mniej takich idiotek… - mruknęłam do siebie. Jak na swój pierwszy dzień, miałam stanowczo dosyć. I gdzie się podziewa ten cholerny Leonard?! Zirytowana zaczęłam na oślep wycofywać wózkiem, chcąc szybko znaleźć się jak najdalej stąd. W głowie ciągle powtarzałam sobie, że wytrzymam i nie wybuchnę. Nagle zza moich pleców rozległo się głośne:
- Ałć!
Czym prędzej odjechałam kawałek do przodu i odwróciłam się do swojej ofiary.
- Cholera! Bardzo przepraszam! To zdarza się dosyć często… Nic ci nie jest?
- Myślę że przeżyję. Obiecuję, że oszczędzę ci kłopotów ze spowodowania uszczerbku na zdrowiu. - uśmiechnął się, podskakujący na jednej nodze chłopak. - Mam tylko nadzieję, że masz całe koło. Jeszcze byś mnie oskarżyła o zniszczenie mienia.
- Wózek jest przystosowany do poruszania się po większości nawierzchni. Sądzę, że ludzkie kończyny nie będą dla niego wyzwaniem. - zaśmiałam się, wyciągając do niego rękę na powitanie. - Molly Fletcher, miło mi!
<Ktoś? Masz takiego ładniutkiego Olafa na zachętnę xD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz