sobota, 14 lipca 2018

Od Imanuelle


Łzy rozmywały mi obraz drogi, którą szłam. Niska temperatura charakterystyczna dla Austrii o tej porze roku powodowała, że malutkie kropelki łez, które zawisały na moich rzęsach, szybko zmieniały się w drobne kryształki lodu, jeszcze bardziej utrudniając mi widzenia tego, co było przede mną, powodując dodatkowo uczucie dyskomfortu. Ta podróż, a właściwie mówiąc wprost ucieczka dopiero się zaczynała, a ja już w tej chwili miałam ochotę obrócić się na pięcie, zostawić tą cholerną walizkę, której koła bez końca blokowały się na śniegu, pobiec z powrotem do willi, której światła nadal były w stanie oświetlić ścieżkę, którą szłam. Chciałam tam pobiec najszybciej jak tylko mogłam, znaleźć tam młodego wysokiego mężczyznę z delikatnie roztrzepanymi jak na niego czarnymi włosami, długimi rzęsami, które ozdabiały jego cudowne oczy, z tymi ślicznymi brązowymi tęczówkami, z jego umięśnionym ciałem, pokrytym tatuażami, które powodowało, że moim wstrząsał dreszcz pożądania oraz zniecierpliwienia czekaniem. Chciałam być ponownie w ramionach Zaina, gdzie mogłabym zapomnieć o babce, o niebezpieczeństwie, o całym Bożym świecie i znowu mogłabym być zwyczajną dziewczyną z Liverpoolu, która sprzeciwiła się zasadom rodziny i znalazła sobie chłopaka, który był w stanie dać jej coś, czego nie mógł dać ktokolwiek inny. Wtedy się zatrzymałam. Moja dłoń powędrowała do ust, które zakrywałam, chcąc jakby ukryć szloch wydobywający się z nim, a przecież nikt mnie nie słyszał. Byłam sama, na środku ścieżki, którą coraz szybciej pokrywała warstwa śniegu, co tylko pogarszało moją sytuację, a ja nie mogłam zrobić kroku w przód. Upadłam na kolana, wbijając się nimi w śnieg, który amortyzował upadek. Zgięłam się w pół, zakrywając już dłońmi całą twarz i płacząc w nie. Tak dawno tego nie robiłam, a teraz nie mogłam przestać, zdając sobie nagle sprawę z tego jaką ulgę to niosło oraz nad jak wieloma sprawami powinnam już dawno uronić łzę. Wszystko pieczętował on. Chłopak, którego kiedy pierwszy raz spotkałam, miałam od razu ochotę poćwiartować. Ten jego głupi komentarz spowodował, że moja krew się zagotowała. Nienawidziłam go, a pomimo to znalazł jakiś sposób, żeby wkraść się w moje życie jak znienacka, tak brutalnie, porywczo, z dzikim temperamentem, który w połączeniu z moim arystokratycznym chłodem powodował, że chyba nawet my nie wierzyliśmy, że cokolwiek z tego wyjdzie. A on jednym szusem wskoczył w moje serce i objął je gorącymi objęciami, które powodowały, że dałam się w to wszystko zaplątać. Tyle dla mnie zrobił w tak ekspresowym tempie. Dał tyle szczęścia i tak bardzo uwolnił mnie z tych wszystkich zasad, konwenansów, które dusiły mnie zbyt długo. Czym za to mu się odpłaciłam? Zranieniem go w najgorszy możliwy sposób, jaki tylko miałam teraz do dyspozycji, zapewniając siebie, że tak będzie lepiej dla nas obojga, a tak naprawdę wiedząc, że to nieprawda, że się oszukuję, nie mogąc wytrzymać z myślą, że właśnie zrobiłam najgorszą rzecz w moim życiu i wcale nie chodziło tutaj o zranienie go. Chodziło o jego stratę. Klęcząc w tym śniegu z dłońmi przy twarzy zdałam sobie sprawę, że bałam się tej straty. Bałam się, że kiedy to wszystko się wyjaśni, on mnie nadal będzie nienawidził na tyle, że nigdy nie będę w stanie mu wyjaśnić dlaczego to zrobiłam. Jednak czy mogłam mu to mieć ze złe? Nagle ogarnęła mną fala obrzydzenia do samej siebie, ponieważ wiedziałam doskonale, że mogłam coś zrobić, zapewnić mu ochronę, a głucho posłuchałam się wujka, który mimo, że pewnie w głębi duszy naprawdę lubił tego chłopaka, to przede wszystkim patrzył na przedłużenie naszego rodu i na moje przetrwanie. Krew ponad wszystko. Wszystko się zrobi dla rodziny, nawet jeśli będą oni nieszczęśliwi do końca życia, ponieważ człowiek naturalnie przede wszystkim myśli o sobie, później o najbliższych, a na koniec ewentualnie o innych. Nie mogłam więc winić wujka, ponieważ stanowiłam stricte jego jedyną rodzinę, gdyż resztę osób, z którą byliśmy powiązani - niestety - więzami krwi, nie mogliśmy nią nazwać. Znajdowałam się w patowej sytuacji, a każdy mój ruch powodował, że coś musiałam poświęcić. Odpowiedź więc stawała się w miarę klarowna, ponieważ została mi wpojona w umysł odkąd byłam małym dzieckiem. Mianowicie moim obowiązkiem było wybrać rodzinę, gdyż Zain był tylko chłopakiem, który pomimo że coś do mnie czuł, to nie był ze mną niczym związany, a więc mógł mnie zostawić w każdej chwili, co oznaczało, że nie byłam zobowiązana względem niego właściwie niczym. Względem tego wynikało, że nie mam już odwrotu, ponieważ jak już mówiłam, musiałam myśleć o wujku, a więc go ratować, przy okazji od razu ratując siebie. Paradoksalne było jednak to, że ja - sierota, byłam teraz obiektem największego zainteresowania całej mojej rodziny, pod przewodnictwem mojej babci, która jako nestorka rodu, miała nad nimi władzę. Nigdy się mną nie interesowali, a nagle kiedy zdali sobie sprawę jak moje istnienie bardzo im zagraża postanowili, że to koniec miłosierdzia dla sieroty, którego i tak nigdy nie wykazywali, a więc zwyczajnie to czas, aby się mnie pozbyć. Najlepiej wraz z wszelkimi oznakami jakiejkolwiek mojej egzystencji. Musiałam wstać i iść, musiałam pomóc wujkowi, a jednak moje serce tak bardzo bolało. Bolało, ponieważ kiedy tylko moje powieki przysłaniały mi świat, widziałam piękne czekoladowe oczy, pełne bólu i zawodu, zawodu, który powodował, że chciało mi wyć z tego cierpienia. Kiedy jednak poczułam, jak moje ręce zaczynając mnie piec z zimna, otarłam łzy. Podparłam dłonie na kolanach. Wzięłam kilka głębokich wdechów, a lodowate powietrze wypełniło moje płuca, mrożąc chyba wszystkie moje wnętrzności. "Jesteś silna" - powtarzałam sobie uparcie, chcąc w to uwierzyć, jednak za bardzo się dygotałam, aby móc się na tym skupić.

- Jesteś Imanuelle Hale - zaczęłam w końcu gorączkowo szeptać do siebie. - W twoich żyłach płynie krew najbardziej okrutnego rodu arystokratycznego w całej północnej Anglii. Straciłaś rodzinę, straciłaś miłość. Oni muszą za to zapłacić. Muszą! Masz wstać. Masz wstać i iść przed siebie po swoje, po ich martwych ciałach do celu, a wtedy tutaj wrócisz. Wrócisz i ponownie go zdobędziesz, chociaż musiałabyś wybyć połowę kobiet na tym świecie, albo nawet wszystkie. Wrócisz po niego będziesz z nim szczęśliwa. Bezpieczna. Wstań i idź - warknęłam, podnosząc się. Zachwiałam się i przed chwilę miałam wrażenie, że zaraz upadnę. Zmarzniętą dłonią ujęłam rączkę walizki. Im szybciej to się skończy, tym szybciej będziecie ponownie razem. Ruszyłam przed siebie, chwiejnym krokiem, który z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej pewny siebie. Nie miałam czasu do stracenia, a dużo pięknych kobiet mogło już od jutra zawrócić w głowie Zainowi. Śnieg głucho skrzypiał mi pod butami, a ja z niegasnącą nadzieję odwracałam się, sprawdzając, czy nie minie mnie jakiś samochód. Wbrew pozorom, to małe miasteczko, nie było takie małe, szczególnie w nocy, kiedy się go nie zna oraz idzie się pieszo. W końcu oblało mnie światło, rzucając przede mnie mój długi cień, a ja od razu odwróciłam się, machając dłońmi, aby się zatrzymał. Tak złapałam podwózkę na lotnisko, gdzie biegiem dotarłam do terminalu. Zdążyłam na ostatnie wezwanie pasażerów. Bilet tak jak mówił wujek był zarezerwowany na pewne imię. Imię mojej niańki, ponieważ tak było bezpiecznie. Młoda, niziutka stewardessa poprowadziła mnie długim korytarzem do samolotu. Zauważyłam, że miała na sobie całkiem ładny, pasujący do jej urody uniform oraz zaplecione w warkocz brązowe włosy. Stanowiła dla mnie archetyp kobiety w tym zawodzie. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem, pożegnała mnie i pożyczyła miłego lotu, choć i tak pewnie była na mnie wściekła, że mało się nie spóźniłam i przedłużam tylko odlot samolotu. Odwdzięczyłam się jej równie fałszywym uśmiechem i drobnymi, lecz szybkimi kroczkami ruszyłam ku swojemu miejscu. Ludzie patrzyli się na mnie tym ich charakterystycznym spojrzeniem, jakby chcieli wyrazić swoją dezaprobatę względem mojego zachowania, jeszcze jakby mnie to w tamtym momencie w ogóle interesowało. A musiałam przyznać, że nie interesowało. Dotarłam do jedynego wolnego miejsca, które musiało być moje i ponownie pogrążyłam się w sobie. Nie odłożyłam nawet swojej podręcznej torby. Trzymałam ją na kolanach, kurczowo trzymając jej uszy i patrzyłam ślepo na fotel przede mną. Musiałam wyglądać jak ktoś chory psychicznie, jednak nikt nie pomyślał nawet, aby zapytać czy wszystko w porządku. Trochę mnie to zabolało, ponieważ czułam, że potrzebowałam tego jak powietrza, a z drugiej jednak strony cieszyłam się, że nie musiałam mówić, gdy pewnie wybuchłabym łzami.
Leciałam do Hong Kongu, ogromnego miasta, gdzie powinnam zostać odnaleziona przez kogoś, kto znał wujka Petera i kto powinien pomóc mi zniknąć. Prościej się mówi niż robi. Do tego przeżyłam jeden z najgorszych lotów swojego życia, jeśli nie najgorszy. Nie zmrużyłam oka, tylko tak siedziałam jak weszłam i myślałam o tym jak bardzo nienawidziłam swojego życia. Było okropne, już od samego początku byłam traktowana jak czarna owca i tylko rodzice oraz wujek Peter okazywali mi ciepło, miłość. Zawsze byli dla mnie, dopóki nie rozdzielił nas pożar oraz ich śmierć. Zostaliśmy z wujkiem sami, a teraz się może okazać, że to nie był wypadek, tylko podpalenie i to na czyje zlecenie? Mojej własnej babki. Matki mojego ojca. Wstrząsnął mną dreszcz. Jak można być jak ohydnie, niemożliwie okrutną i moralnie ułomną osobą? Czy naprawdę władza i pieniądze do tego stopnia zagłuszyły jej sumienie oraz owładnęły sercem? Kiedy wysiadłam z samolotu, nie spojrzałam na lotnisko. Nie mogła wyrwać się z tego amoku. Miotałam się w przestworzach moich własnych myśli, nie wiedząc co powinnam zrobić, jak się zachować. Byłam do tego podświadomie przygotowywana całe życie, a mimo wszystko czułam się jak wypuszczona z bajki, ponieważ tak w pewnym sensie było. Mój poprzedni świat był pełen ludzi, który mnie szanowali za nazwisko, może nie darzyli dobrymi uczuciami, a mimo to nie okazujący tego. Zostałam teraz natomiast wrzucona w okrutną dżunglę, gdzie nikomu nie mogłam ufać. Powinnam wszystko robić na własną rękę, a więc nikomu nie ufać, ale jak mogłam temu podołać? Ktoś złapał mnie za ramię, automatycznie się wyrwałam, kopnęłam tą osobę, która wydała cichy jęk bólu, zaczęłam uciekać, nie wróciłam uwagi na walizkę, na nikogo, tylko uciekałam. Odwróciłam się tylko na chwilę, ale wpadłam na kogoś, przez co bym upadła, jednak ta osoba mnie złapała.
- Uspokój się, zwracasz na siebie uwagę, musimy iść - wyszeptał do mnie, ciągnąc mnie do bocznego wyjścia, a ja nadal nie wiedziałam kto to i jak wygląda. Bałam się szarpać, aby nie zwrócić na siebie uwagi, musiałam dać się prowadzić w niepewności aż do wyjścia, gdzie odwróciłam się w drzwiach, kiedy prowadzący mnie mężczyzna, przepuścił mnie w drzwiach, nadal nie zwalniając uścisku dłoni z mojego łokcia. Popchnął mnie w stronę czarnego samochodu, jednak nawet nie zdążyłam zauważyć jego marki, zanim zostałam wepchnięta do środka. Usiadłam między dwoma mężczyznami, jakby bali się, że ucieknę. Zaświtało mi wtedy coś w głowie. To miała być jedna osoba, nie kilka. W miarę jak najsubtelniej starałam się przyjrzeć tym mężczyznom. Szyby były przyciemniane. Sprytne. Na palcu u jednego z tych facetów zobaczyłam pierścień. Jednak praktycznie całą drogę musiałam się w niego wpatrywać, aby wreszcie zobaczyć, jaki miał na sobie znak. Tak dobrze mi znany i znienawidzony znak mojego rodu. Musiałam uciekać. Nie mogłam tego zrobić teraz. Jedyną okazją wydawał mi się moment, kiedy wysiądziemy z samochodu. W przeciwnym razie mogłam trafić w miejsce, z którego już nie tak prosto byłoby mi się wydostać. Postanowiłam jednak przede wszystkim zachować zimną krew. Panika w niczym nie mogła mi pomóc. Musiałam wrócić myślami do czasów, kiedy miałam treningi jeszcze z tatą, a później z wujkiem. To jak zwykłe porwanie, tylko to mogło mieć o wiele gorszy finał. w skrajnej sytuacji śmierć, a tego bym najbardziej chciała uniknąć. Uważałam, że po pierwsze to jestem za młoda na śmierć, po drugie za ładna, po trzecie za dużo rzeczy jeszcze nie zrobiłam i po piąte miałam dla kogo żyć. Nareszcie czułam, że miałam, pomimo że mnie nienawidził... Przynajmniej teoretycznie... Zatrzymaliśmy się z niemiłym, ostrym szarpnięciem do przodu. Ten sam mężczyzna, który poprzednio wsiadł za mną, teraz wysiadł jako pierwszy. Byliśmy przy jakimś drogim hotelu. Na szczęście chodnik był na tyle szeroki, że musieliśmy przejść dobre kilkanaście metrów, aby znaleźć się przy drzwiach, od których odgraniczał nas również tłum ludzi. Wujek miał rację to najbezpieczniejsze miasto w tym momencie, ponieważ bez problemu można się było zgubić w tej wiecznie gdzieś podążającej ludzkiej, szarej masie. Teraz to stanowiło największy atut. Rozejrzałam się, stali jeden przede mną, przepychając drogę na przeciwną stronę chodnika, drugi za mną blokując drogę ucieczki. Nadzieja była tylko w tłumie, choć sama nienawidziłam myśli, że wszystko teraz zależy od innych ludzi.
Okazja nadarzyła się jednak niespodziewanie szybko. Po kilku krokach usłyszałam małe zamieszanie po naszej lewej stronie, które szybko przemieniło się w sprzeczkę pomiędzy dwoma panami, którzy nie wyglądali niestety na wzorce obywatelskie, jakich powinno się szukać. Z daleka, już po ich ruchach, było widać, że mężczyźni ci nie do końca panowali nad swoimi ciałami, machając rękoma na wszelkie możliwe strony, nie zważając czy przypadkiem ktoś niewinny został przez nie niepotrzebnie zahaczony. Bardzo prosto przychodziła wtedy do głowy myśl, że są oni zwyczajnie nie do końca jeszcze trzeźwi, albo dopiero co stali się nietrzeźwi. Przepychając się, próbując się siłować w środku tłumu, w niezwykle łatwy sposób powodowali, że fale ludzi upadały na chodnik lub się tylko potykały. Jedno z takich ludzkich domin minęło mnie o włos, powalając mężczyznę stojącego za mną, który blokował mi drogę ucieczki, a teraz leżał przy moich nogach, przygnieciony przez innego mężczyznę o o wiele większej masie ciała od siebie. Chwilę patrzyłam na nich nie mogąc jakby pojąć co się stało. Dopiero krzyk tegoż mężczyzny na mnie podziałał. Nagle jakby styki się zetknęły, żaróweczka w głowie się zapaliła, ruszyłam z miejsca jakbym uczestniczyła w biegu na sto metrów na olimpiadzie. Zaczęłam ucieczka, rozpychając się łokciami, narażając się na pewnie wulgarne uwagi innych przechodniów (dobrze że nie znałam mandaryńskiego).  Nie liczyło się nic oprócz bolesnych zetknięć kości z kośćmi innych, bólem łydek, które miałam wrażenie, że płonęły, podobnie jak moje płuca, których pojemność zwykle tak duża okazywała się nagle zbyt mała, co było spowodowane przyspieszonym tętnem, krótkim oddechem oraz przerażeniem. Wpadłam w pewnym momencie na jakich słup, który odgradzał ludzi od przejścia dla pieszych. Z hukiem przeleciałam przez niego, uderzając barkiem o obrzydliwie twardą powierzchnię ulicy. Podbiegło do mnie kilka osób, pomagając mi wstać. Rozejrzałam się, ledwo znajdując w sobie siłę na uspokojenie umysłu. Nikt mnie nie gonił. Nikt nie biegł. Tak mi się wydawało. Zakręciłam się dookoła sobie, a w końcu trafiłam na jakieś zamieszanie śród ludzi idących na chodniku. Twarze ludzi przede mną oświetliło zielone światło, odwróciłam się i ponownie zaczęłam uciekać. Dokąd? Nie wiedziałam, jednak nie mogłam też stanąć. Moja postać, z moimi blond włosami i nieco wysoką figurą niemal od razu rzucała się tutaj w oczy. Kolejny chodnik, kolejny taki sam tłok. Miałam wrażenie, że to dziwny, niekończący się, a powtarzający się sen. Gdzie bym nie skręciła wszystko wydawało mi się tak bardzo złudnie do siebie podobne. Mój  umysł zaczynał jakby tonąć w tej plątaninie korytarzy.
Są takie chwile, kiedy przy odpowiednim nastroju, przy zapadającej nocy, gdy zapalają się latarnie, ponieważ światło słoneczne nie daje odpowiedniego oświetlenia ulicom, miasto zaczyna przypominać labirynt. Ulice to jego korytarze, które ze zwykłych dróg, którymi można spokojnie przejść zamieniają się w drogi złudne, błądzące, ślepe. Tylko nielicznie decydują się wtedy na użycie skrótu, aby szybciej trafić do bezpiecznego domu. Ja go nie mogłam użyć, ponieważ żadnego nie znałam, a cień mojego potwora, mojego  Minotaura - jak mi się wydawało – znajdował się tuż za moimi plecami. Z każdego zaułka mogła wyjrzeć jego postać, czekająca tylko na to, żeby mnie zniszczyć. Mój oddech stawał się coraz krótszy w miarę jak długo biegłam. Palący ból w płucach był nie do zniesienia, a podsycało do moje suche gardło, któremu towarzyszyło uczucie niemal wbijania gwoździ w moje wnętrze przy każdym przełknięciu czy wdechu ustami. Moja wizja zaczynała się rozbić zamazana, jakbym miała za chwilę zemdleć, a przecież nie mogłam się poddać. Niczego dobrego to nie zwiastowało, szczególnie,  że pewnie ci, który mnie chcieli zabrać do tego hotelu nie byli zachwyceni, że im uciekłam i ktoś musiał mnie w związku z tym ganiać przez pół tego przeklętego miasta. Kiedy z wąskich uliczek wymknęłam się na ogromny plac, przestrzeń ta mnie przeraziła. Musiałam zniknąć, a przecież tutaj nie miałam nawet szans. W pewnym momencie mignęło mi gdzieś przed oczami zejście do metra. Nie miałam wyboru. Skręciłam podejmując to ogromne ryzyko, zbiegając pod ruchomych schodach pod podziemi. Szybkie spojrzenie w lewo i ucieczka w prawo. Do najbliższego metra, nie obchodziło mnie dokąd dojadę, po prostu chciałam już tam się znaleźć. Z dala od tego goniącego mnie człowieka. Migająca czerwona lampeczka. Wskoczyłam do pociągu ledwo przed tym jak drzwi automatycznie się zamknęły. Spazmatycznie oddychając, usiadłam po prostu na środku korytarza, nie mogąc złapać oddechu. Kiedy uniosłam wzrok, padł on na siedzącego przede mną młodego chłopaka. Mógł mieć około tyle lat co ja. Otworzył swój plecak, po chwili wyjmując z niego butelkę wody i podał mi ją. Chwilę patrzyłam na niego pewnie obłąkanym wzrokiem, ponieważ jego wyraz twarzy z sekundy na sekundę robił się coraz bardziej współczujący i zmartwiony równocześnie. W końcu przyjęłam ofertę, ujmując butelkę delikatnie moimi bladymi palcami, które teraz miały kilka zadrapań na swojej skórze. Wzięłam łyka przyjemnie zimnej wody, co pomogło mojemu organizmowi przyjść do siebie. Z uprzejmym uśmiechem oddałam mu jego wodę. Drzwi się otworzyły, zaczęli wchodzić ludzie, a ja się odsunęłam, żeby nikt mnie już nie dotykał. Siedziałam tak wepchnięta między siedzenia, z kolanami przypartymi do mojej klatki piersiowej. Ludzie wsiadali i wysiadali, a ja jechałam dalej.  Widziałam jak chłopak, który podał mi wodę, wychodząc, obejrzał się jeszcze za siebie po wyjściu. Spojrzał na mnie swoimi dużymi, smutnymi, brązowymi oczami, a ja nic nie zrobiłam. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, po moich policzkach popłynęły łzy. Czy już zawsze jak będę widzieć chłopaka z brązowymi oczami, to będę widziała jego? Pogrążyłam się wtedy w myślach o Zainie. Jak bardzo bym chciała, żeby był obok i mnie objął. Mógłby nawet rzucić jeden z tych jego egocentrycznych, irytujących tekstów, które doprowadzały mnie do szału- nie miałabym wtedy nic przeciwko temu. Mimo wszystkich jego wad i denerwujących szczególików wiedziałam, że wtedy czułabym się przynajmniej bezpiecznie. Bezpieczniej niż mogłabym się czuć kiedykolwiek i gdziekolwiek indziej, bo byłabym w jego objęciach. Czułabym ciepło jego ciała obok siebie, widziałabym jego cudowne oczy, których brązowe iskierki, rozpalałyby mnie od wewnątrz. Jednak przecież nie miałam go obok siebie i nie miałam prawda go mieć. I wtedy, tak nagle, poczułam, jak prosto mnie złamać, zniszczyć. Bardzo mi się to nie podobało, a przecież nie mogłam nic zrobić, czułam że nic nie mogłam wtedy zrobić, zaczynała wzbierać we mnie bezradność kiedy…
Z głośników popłynął dźwięk komunikatu, który po chwili został powtórzony po angielsku „Koniec trasy”. „Cudownie” – pomyślałam, ciężko podnosząc się z podłogi. Wszystkie mięśnie moich nóg mi drżały.  Jakby przyszło mi wtedy ponownie bieg, to prawdopodobnie zemdlałabym z bólu już po kilkunastu metrach. Kiedy wysiadłam, uderzył we mnie obrzydliwy zapach. Rozejrzałam się i zaraz chciałam wrócić do pociągu, jednak jego drzwi były już zamknięte. Nie wiedziałam gdzie byłam, jednak już od pierwszego, szybkiego spojrzenia, nie podobało mi się to miejsce. Było w nim coś okropnie obrzydliwego i niepokojącego zarazem. Zaczęłam się zastanawiać co to za dzielnica. W każdym razie wygląd stacji zbyt mnie do siebie nie zachęcał. Wszędzie znajdowały się jakieś śmieci. Na ławkach wmurowanych wzdłuż peronu leżeli jacyś ludzie. Ciężko było powiedzieć czy pijani, czy zwyczajnie bezdomni, który postanowili znaleźć tutaj schronienie. Ruszyłam wolnym krokiem, mimowolnie szurając stopami po chropowatym podłożu. Tutaj nie było nawet ładnej podłogi jak na tamtej stacji, tutaj był tylko surowy beton. Zresztą bardzo poszarpany beton. Zanim dotarłam do schodów, które znajdowały się może kilkanaście metrów od miejsca gdzie wysiadłam, zdążyłam się mniej więcej cztery razy potknąć. Za każdym razem ledwo odnajdowałam równowagę, co wiązało się również po raz kolejny z męczeniem moich nóg, które jak się wydawało były już na skraju swoich możliwości. Wreszcie dotarłam do zniszczonej, a przede wszystkim zaniedbanej konstrukcji schodów. Chciałam pomóc sobie złapaniem się za poręcz, jednak zrezygnowałam, już na początku widząc dziwną ciecz, nieznanego pochodzenia, wylaną na nią. W związku z tym pięłam się po tych nierównych, wyślizganych stopniach w górę, przyglądając się po drodze malowidłom, które powstały już pewnie dawno temu na ścianach, które mnie otaczały. Były tam napisy, jakieś postacie. Zwykłe graffiti. Kiedy zaś wygrzebałam się już na powierzchnię, otoczenie zadziałało bardzo szybko na całą moją percepcję. Najpierw uderzył we mnie przeraźliwy szum, krzyk, mieszający się ze sobą, tworząc okropny twór, który torturował moje uszy. Zanim zdążyłam się do niego przyzwyczaić, zaatakował mnie zapach. Zgnilizna, pleśń, trochę jakby pomyj, potu, duszącego smrodu potu mieszającego się z krwią, może innymi odchodami, o czym wolałam nie myśleć. Dopiero po jakimś czasie dotarł do mnie obraz otoczenia, które tonęło w ciemności, ponieważ zauważyłam tutaj tylko jedną latarnię i to akurat nade mną. Co za zrządzenie losu, nie prawda? Uciekam i trafiam pod latarnię. Zachciało mi się wtedy płakać, ale po kilku pierwszych łzach pomyślałam, że nic mi to nie da. Za to kiedy wyszłam z kręgu światła latarni, ogarnęła mną nieopisana wściekłość. To wszystko jego wina! Całe życie byłam silna. Zraniona, zgnębiona, zniszczona psychicznie, znienawidzona, zimna, okropna, bezduszna i bezlitosna, ale nigdy słaba, nigdy prosta do zranienia, nigdy nie płacząca. Przez tego głupiego chłopaczka z podrzędnego miasta w Anglii znowu stałam się niczym małe dziecko prosta do zranienia, do złamania. W jednej chwili zaczęłam go tak strasznie nienawidzić, że miałam ochotę stanąć tam w tej ohydnej dzielnicy i zacząć bluzgać, krzyczeć, piszczeć, wyrzucić z siebie całą nienawiść do niego za to, co mi zrobił. Chciałam aby nie żył, żeby go pogrzebali kilka metrów pod ziemią, żeby już nigdy nie otworzył tylko swoich oczu… Tych pięknych oczu, które zmiękczyły moje serce. Teraz chciałam niczym przed jego willą upaść na kolana i płakać. Byłam tak bardzo rozstrojona, tak ciężko mi się myślało. Tak strasznie nie chciałam już myśleć, chciałam się pogrążyć w bezświadomości… w spokojnej, niczym nie zmąconej ciszy, która dałaby mi ukojenie. Czas na zebranie się w sobie, jednak nie miałam tego czasu. Ktoś mnie popchnął, prawie się przewróciłam, zatrzymałam się na wózku jakiejś kobiety. Wiozła na nim kwiaty. Było ich tutaj pełno i w tamtej chwili bardzo mnie to zdziwiło. Nigdy nie pomyślałam, że biedna dzielnica może być tak kolorowa. Zawsze w mojej głowie znajdował się stereotypowy obraz szarości, smutku, a tutaj tak naprawdę tętniło życie. Może brudne, niebezpieczne i pewne pewnego rodzaju grozy dla przybysza, który znalazł się w tym miejscu po raz pierwszy, ale mimo wszystko pełne tej surowej, pierwotnej radości z życia, nie z tego co się ma, tylko z kolejnego dnia. Głos kobiety wyrwał mnie z myśli, o coś mnie pytała, ale tylko się skrzywiła, nie mając pojęcia co do mnie mówi.
- Nie mówię w pani języku – odparłam najwolniej jak potrafiłam, z myślą, że może zna trochę angielskiego.
- Pani nie stąd? – zapytała łamaną angielszczyzną, która aż trochę dzwoniła mi w uszach. Jednak nie mogłam jej za to winić, pewnie nauczyła się trochę od turystów, może od dzieci. Odpowiedziałam na jej pytanie skinięciem głowy. – Ma gdzie iść?
- Nie mam – odparłam cicho, spuszczając głowę.
- Ja widzę. Chodź – zachęciła mnie ruchem ręki, popychając dalej wózek. Rozejrzałam się. Czy miałam w tej sytuacji jakieś inne wyjście? Raczej nie… Westchnęłam, ruszając za nią. Była naprawdę drobną kobietką, jednak wyglądała na bardzo zdeterminowaną, kiedy pchała ten swój wózek po wyboistej drodze swojej dzielnicy, pewnie w kierunku swojego domu, gdzie pewnie czekała już na nią piątka dzieci, na które sama musiała zarobić. Tak nie powinien wyglądać los kobiety. Nigdy nie powinna być zmuszona do tego aby samodzielnie utrzymywać rodzinę. Nie w tej dzielnicy, kiedy pewnie do róg wystawały prostytutki, aby móc szybko zarobić. Tyle szczęścia, że ona przynajmniej wybrała przyzwoitą drogę, by znaleźć ze pieniądze, zamiast sprzedawać swoje ciało bez myśli konsekwencjach tego czynu. Przyspieszyłam kroku i ujęłam rączkę wózka, pomagając jej go pchać. Jeśli to ma choć w miliardowej części procenta pomóc jej się nie stoczyć na drogę prostytucji, to się cieszyłam. A jeśli nie pomoże, to przynajmniej raz ktoś jej ulży. Zresztą pomyślałam, że warto się jej odwdzięczyć, a ponieważ zostałam z samym plecakiem, to niewiele tak naprawdę miałam jej  w tym momencie do zaoferowania. W ponurym milczeniu szłyśmy, każda pogrążona w moich myślach, marząca o czym innym, tak różne. Było to dla mnie w pewnym momencie zabawne, zastanawiało mnie, czy ona też o mnie myśli. Może myślimy o tym samym, a przecież powinnam myśleć o czymś kompletnie innym. Powinnam myśleć jak wygrać sprawę z moją babką, sprawę na śmierć i życie. Wtedy, tam w tej dzielnicy pomyślałam, jak bardzo patetyczne jest to myślenie. W pewnym momencie nabrałam do siebie i tej dedukcji takiej odrazy, że miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję na środku tej ulicy. Niestety pewnie i tak nikt nie zauważyłby różnicy…  Zapytałam ją, czy daleko do jej mieszkania, odpowiedziała, że jakieś piętnaście minut pieszo. Pokiwałam głową, dalej zagłębiając się w moje myśli. Cała ta rozmowa z wujkiem, to że muszę uciekać, walczyć, że zostałam po to w ten sposób wychowana, było tak obrzydliwie pełne patosu, że aż groteskowe. Zostawiłam miłość swojego życia, o nie umrzemy. On znajdzie sobie inną, ja mu dam kilka razy w twarz, pocierpię i może też kogoś znajdę. Na świecie jest kilka miliardów mężczyzn. Może jakimś cudem trafię na innego, który będzie tak irytujący i czarujący jak Zain. Ten chłopak z metra! Szkoda, że już pewnie do nie spotkam. Zabawne. Mój świat zaczynał nabierać sensu i barw w najohydniejszym miejscu jakie w życiu widziałam. Muszę walczyć z babką. Boże przecież to jedna kobieta, wystarczy wynająć ludzi, wygrać sprawę o zakaz zbliżania się czy coś, załatwić świadka koronnego w sprawie oszustw rodzinnych i tyle. Jakieś tajne konta i inne tego typu rzeczy. Co? Skąd ja mam w ogóle wiedzieć, że mój ojciec coś takiego miał? No ja nie wiem. A mimo to jak ta najgorsza idiotka uciekłam. Najpierw z Austrii, później z rąk tych oprychów. Oprychów, co za słowo. Naprawdę coś jest nie tak w moją głową. Powinnam zacząć wreszcie jak człowiek, normalny człowiek, skoro chciałam wyjść z tego bezsensownego zamieszania z całą głową.  Wszystko zaczynało stawać się proste. Może dlatego, że po raz pierwszy od kilku godzin się nie spieszyłam. Cały patos sytuacji się ulotnił, zostało tylko miejsce na logikę, za to logika mi mówiła, że muszę znaleźć sposób na skontaktowanie się z jedną bardzo potrzebną mi w tamtym momencie osobą w taki sposób, że nikt niepotrzebny się o tym nie dowie. Osoba ta jak mi się wydawało była idealnym rozwiązaniem sprawy. Mogła zrobić wszystko, ponieważ była bardzo umiejętna oraz lojalna, a że przez pewien przypadek również dłużna wujkowi, więc stanowiła silny punkt zaczepienia. Trzeba tylko było: a) znaleźć numer b) obejść sekretarkę bez podawania imienia oraz nazwiska oraz c) porozmawiać z tą osobą w bardzo konkretny sposób. Inaczej zmarnuję tylko czas…
Ktoś mnie pociągnął za rękaw. Spojrzałam na kobietę. Dopiero teraz zauważyłam, że wózek stoi, jak i ja. Dziwne. Musiałam za bardzo się zamyślić. Machnęła do mnie ręką, więc poszłam za nią, zostawiając wózek w wewnętrznym podwórku. Weszłyśmy przez drzwi, które nie wyglądały na zbytnio szczelne i zaczęłyśmy się wspinać po schodach, które do złudzenia przypominały mi te z wyjścia z metra. W końcu znalazłyśmy się w małym mieszkanku, które wyglądało na najwyżej dwu pokojowe. W środku znajdowała się trójka dzieci. Chłopak, który wyglądał na około piętnaście lat, trochę młodsza dziewczynka, która trzymała co najwyżej trzy letniego chłopczyka. Kobieta przedstawiła mi ich jako swoje dzieci, a później wszystko zaczął mówić najstarszy syn, który mówił już nieco składniejszym angielskim. Wytłumaczył mi, że ich ojciec ich nie zostawił, tylko umarł podczas ostatniej choroby zakaźnej, jaka grasowała w tej dzielnicy. Był głównym żywicielem rodziny, a teraz większość spadła na matkę, jednak on też łapał się każdej pracy i bardzo by chciał aby chociaż jego młodszy brat nie musiał pracować i mógł się spokojnie uczyć, by dojść do czegoś w życiu. Marzenia piętnastoletniego dziecka – żeby jego młodszy brat mógł się uczyć. Zabolało mnie to.  Poprosiłam go aby wpisał mi do telefonu ich imiona i nazwiska oraz adres. Miałam nadzieję, że jak już cała moja sytuacja się wyjaśni, to będę mogła im jakoś pomóc. Bardzo chciałam im pomóc. Zaproponowali mi, abym z nimi zjadła, co za z chęcią przystałam, ponieważ musiałam przyznać, że byłam naprawdę głodna. Siedliśmy przy niepewnie wyglądającym stole, tym razem najstarszy chłopiec Minho trzymał młodszego brata. Ich matka próbowała coś przygotować, aby jakoś mnie ugościć, a ja tak naprawdę byłam bardzo zażenowana tą sytuacją, ponieważ zużywali na mnie cenne dla nich pewnie jedzenie. Z drugiej strony, trzeba być ludzkim, a ludzie nie chcą być ośmieszani, więc nic nie powiedziałam. Siedziałam ze spuszczoną głową i czekałam na obiad. W końcu pod sam mój nos została podsunięta miseczka obok której znalazła się łyżka. W miseczce oprócz cieczy o nieco żółtawo białej barwie, znajdował się makaron. To pewnie jakiegoś rodzaju ich zupa, na którą mogli sobie pozwolić. Uniosłam wzrok i spotkałam się z serdecznym uśmiechem kobiety, która usiadła naprzeciwko mnie.  Odpowiedziałam jej tym samym, ponieważ uznałam to za stosowne i naprawdę byłam jej wdzięczna, że zgarnęła mnie z ulicy. Zanurzyłam łyżkę w zupie i uniosłam ją do ust, kosztując jej. Smakowało okropnie, a mimo to się uśmiechnęłam, kiedy przyjemne ciepło spłynęło do mojego brzuszka. Wraz z kolejnymi łyżkami przywiązywałam coraz mniejszą uwagę do smaku tego jedzenia. Po prostu było jedzeniem, żywiło mnie, to się liczyło. Jakbym chciała skosztować czegoś wspaniałego to nie siedziałabym w mieszkanku biednej rodziny bez grosza, tylko w najbardziej ekskluzywnej restauracji w Paryżu czy Nowym Jorku. Ale byłam tam, gdzie byłam… Tak więc jadłam ohydny makaron w cieczy nieznanego pochodzenia, z czteroosobową rodziną mieszczącą się w dwóch pokojach i co dziwne, byłam przez chwilę szczęśliwa. Minho tłumaczył mi ich żarty, słuchałam ich historii, opowiedziałam im o mojej. Chłopiec podsunął mi na myśl pomysł, żeby poszukać informacji w kafejce internetowej, którą mogę znaleźć na przykład na stacji metra, a później zadzwonić z budki, co też znajdę w metrze. Wszystko wydawało się logiczne i całkiem sprytne. Zostawało mi tylko pomyśleć jak mam się przedstawić, żeby nikt nie zrozumiał, a żeby zarazem nikt mnie nie powstrzymał przed rozmową z osobą docelową. Później kiedy wszyscy postanowili przygotować się do snu, drugim pokojem okazała się łazienka… że też wcześniej nie pomyślałam. Tak więc właściwie mieścili się w jednym pokoju. Wspaniale… Było mi ich szkoda. Jednak kiedy zaczęłam przysypiać z głową opartą na ręce, która leżała na stole, stwierdziłam, że to za dużo myślenia na dziś, że już mi wystarczy. Poszłam się obmyć niespodziewanie nawet czystą i bieżącą wodą jak na taką dzielnicę, po czym dostałam jakieś ubrania do przebrania się. W kącie pokoju stało duże łóżko, a naprzeciwko niego fotel. Myślałam, że będę spać w fotelu, kiedy Minho się poświęcił lądując na nim, a ja dostałam skrawek łóżka. Wreszcie mogłam spokojnie zasnąć.
W nocy budziłam się kilka razy, nie z powodu koszmarów, niepokoju czy czegokolwiek innego. Zwyczajnie się budziłam, leżąc przez kolejne kilka minut, trochę się kręcąc, ogólnie próbując usnąć. Było mi strasznie duszno w tym małym pomieszczeniu z gromadką ludzi w środku. Brakowało mi świeżego powietrza, które uwielbiałam mieć zawsze w pokoju – dlatego często spałam przychylonym oknie. Pamiętam, że nawet zimą potrafiłam wstawać z łóżka i otwierać szeroko okno, aby w kilkanaście sekund wychłodzić sobie pokój, co było mi potrzebne do ponownego zaśnięcia. Jednak teraz nie byłam u siebie, a co gorsza nie miałam pokoju dla mnie jedynej, a nie chciałam, aby któreś z dzieci się przeziębiło, jeszcze tyle by im brakowało… Musiałam więc jakoś przemęczyć się do rana, odgarniając swoje włosy to z mokrego czoła, to z mokrej szyi. Przecież hrabianka Hale nie jest przyzwyczajona do takich spartańskich warunków… Ha ha ha… Zastanowiło mnie jak to jest, że im bardziej brakuje mi tego cholernego luksusu, do którego zresztą byłam przyzwyczajona od samego przyjścia na świat, tym bardziej jestem zła, że zostałam wychowana w taki a nie inny sposób, że brakuje mi tego i że nie jestem zwyczajna. Zawsze chciałam być zwykłą dziewczyną, która mogłaby kochać kogo chce i nikt by jej nie oceniał. Mogłabym zrobić rzeczy, za które moje towarzystwo spaliłoby mnie na stosie. Mogłabym zostać kurwa dzieckiem kwiatów, ćpać, pieprzyć się z kim chcę i mogłabym to zrobić. Miałabym święte prawo wyboru, a nie święte prawo podporządkowania się tej opcji bądź tej opcji. Pomyślałam znowu o Zainie. Ciężko mi się o nim myślało, ponieważ to miał być ktoś, to mnie wyrwie z tych sztywnych ram mojej warstwy społeczeństwa, a ja jak ta głupia musiałam odejść. To miał być buntownik, który zbuntuje mnie, przeciwko temu całemu światu. Przesadzam. Zbuntuje mnie przeciwko ograniczaniu mnie przez innych. Nie chciałam się już więcej podporządkowywać i ku mojemu zdziwieniu, paradoksalnie wręcz, to nie Zain mnie wyrywał z tego amoku społeczeństwa, w który z urodzenia zostałam wsadzony, lecz moja własna rodzina doprowadzając w ten czy inny sposób do sytuacji, w której aktualnie przebywaliśmy. To oni dawali mi idealny powód aby po pierwsze się zbuntować, po drugie jeszcze bardziej się wzbogacić, po trzecie poznać prawdę o pożarze mojego domu, po czwarte całkowicie przypadkiem możliwe, że się zemścić, po piąte usamodzielnić się i po szóste osiągnąć to, co czym tak długo marzyłam. Czy to nie cudowne? Gdyby tutaj nie chodziło o moje życie i życie mojej rodziny, to chyba bym im nawet podziękowała. To naprawdę ogromna przysługa dla mnie, a ja będę musiała im się tak niemiło odwdzięczyć. Cóż za ogromna szkoda, przecież to moja kochana rodzina, którą uwielbiam, która zawsze mnie wspierała, a teraz musiałam jej uczynić taką przykrość… Ledwo powstrzymałam chichot, który idealnie podsumowałby moje jakże w tamtym momencie pełne ironii myśli. Jednak nadal trzeba było myśleć, o rozwiązaniu zaistniałej sytuacji. Meh, za dużo jak na raz. Pokręciłam się jeszcze troszkę.
Słońce mozolnie wznosiło się ponad otaczające nas budynki. Jego promienie szukały przejścia przez szarawy dym, który unosił się za oknem, nadają wrażenie mglistości. Tyle zauważyłam w kilka minut po moim przebudzeniu się. Wokół panowała cisza i po kolejnych kilku minutach stwierdziłam, że nikogo poza mną nie było, co mnie trochę… może więcej niż trochę, zdziwiło. Minuty mijały, a ja powoli dostrzegałam kolejne szczegóły – dźwięk wody w tyle, zapach herbaty, krzyki za oknem, skrzypnięcie drzwi. Wtedy przede mną stanęła kobieta, którą wczoraj spotkałam. Dzisiaj nagle jakbym wczoraj tego nie widziałam, zauważyłam zmarszczki na jej twarzy, zmęczenie, trud życia, a mimo to była uśmiechnięta tym rodzajem uśmiechu, który u mnie potrafiły wywołać tylko trzy osoby na świecie, w stanie aktualnym. Praktycznie nigdy się tak promiennie, tak ciepło i szczerze nie uśmiechałam. Zaskakujące? Nie bardzo. Za dużo miałam wokół siebie ludzi fałszywych, który pomagali mi w interesach, którzy lubili mnie dla czegoś, którzy ze mnie korzystali, nie przejmując się moimi uczuciami, ponieważ panna Hale nie ma uczuć – jest zimna jak głaz, jak to niektórzy zwykli się tłumaczyć ze wszystkiego co przykrego mi zrobili. Jakby nie potrafili zrozumieć, że mnie też można zranić, sprawić, że będę może ukrycia, ale smutna. Zresztą to, że nigdy nie wiedziałam potrzeby uwidaczniania wszystkich moich uczuć, nie powodowało, że ich nie miałam. Potrzebę tą poznałam dopiero, kiedy poznałam mojego pierwszego chłopaka. No tak, przecież miałam ich tak niebywałą liczbę, że kto by tam pamiętał co się wtedy działo… Nie. Miałam trzech chłopaków w moim życiu. Michaela, Williama no i Zaina. To dzięki im potrafiłam się zarumienić, powiedzieć coś miłego, przytulić się, zrobić coś, co było dla ludzi znakiem, że coś do nich czuję. Jednak z pierwszym to była krótka młodzieńcza miłość, William był zbyt idealnie nieidealny, śpiąc z moją przyjaciółką, a z Zainem nie zdążyliśmy właściwie nic zrobić. Nawet dobrze się poznać. Mimo to miałam z nim najmocniejszą więź, tą więź, którą chciałabym kiedyś mieć z miłością mojego życia, z którą miałabym zostać już do samego końca. Wracając do rzeczywistości, ta kobieta miała dzieci, miała szczęście w jej własnej definicji tego słowa, jego kwintesencji, którą tylko ona znała. Ona miała powód, żeby się właśnie tak uśmiechać. Tak więc zaproponowała mi śniadanie, co mnie w głębi bardzo ucieszyło, ponieważ mój brzuszek znowu zaczynał grać marsza żałobnego, na co zresztą nie mogłam wiele poradzić, wczorajszy makaron to nie było spełnienie moich marzeń. Zresztą zastanawiało mnie, czy oni potrafią się tym najeść w przeciwieństwie do mnie. Ze względu na pewnego rodzaju asymilację, przystosowanie się pewnie byli przyzwyczajeni do spożywania nieco mniejszych ilości, a więc było całkiem możliwe, że się najadali. To życie ludzkie jest jednak skomplikowane. Tak czy inaczej usiadłyśmy do stołu, aby ponownie posilić się, tylko tym razem kawałkiem ryby z ryżem. W pierwszym momencie zdziwiło mnie to połączenie, później przypomniałam sobie sytuację i skarciłam siebie w duchu, za wybrzydzanie, nawet wewnętrzne, w tej sytuacji. Zapadła między nami bardzo wygodna cisza, która nie wymuszała na żadnej z nas konieczności odezwania się. Istniałyśmy, jadłyśmy – żyć nie umierać. Tylko w pewnej chwili zadzwonił dzwonek do drzwi, który spowodował, że ja podskoczyłam zaskoczona, a kobieta szybko podeszła do nich, aby je otworzyć. Stanął w nich mężczyzna. Wysoki, chociaż nad wyraz szczupły brunet o nieco chińskiej urodzie z domieszką czegoś o wiele bardziej europejskiego. Jego delikatnie skośne brązowe oczy, omiotły pomieszczenie ponad głową kobiety. Dopiero później się odezwał:
- Szukam pewnej osoby, która mogła się tutaj zaplątać. Katherine… - odparł. Lampeczka zielona się zapaliła. Imię niani. Niepewnie mimo wszystko wstałam i podeszłam do drzwi, ustawiając się za kobietą. Teraz mogłam przyjrzeć się mężczyźnie.
- Pan Ruki – szepnęłam, zapraszając go do środka. – Nie wiedziałam, że to pan po mnie przyjdzie.
- Nastąpiły… małe komplikacje, jak wiesz. Zostaliśmy uprzedzeni, przez ludzi, którzy zostali wynajęci, przez twoją babcię i nic nie mogliśmy zrobić. Dopiero kiedy dotarła do nas informacja o twojej ucieczce, zaczęliśmy szukać jakichś śladów u naszych najlepszych współpracowników. Jednym z nim była pani, która cię tutaj przenocowała. Całkowity zbieg okoliczności, a jak bardzo ważny – uśmiechnął się delikatnie, a ja pokiwałam głową na znak, że się zgadzam.
- To… Co teraz robimy? Jaki jest plan? Mamy w ogóle jakiś plan?
- Musimy cię po pierwsze przewieść w bezpieczne miejsce. Nie do końca wiemy, czego chce od ciebie druga strona, więc nie możemy cię zostawić bez ochrony. Co do twojego chłopaka jak został mi przedstawiony pan Zain Malik, jeśli się nie mylę, to subtelnie go obserwowaliśmy, nikt się z tej drugiej strony nie interesuje, więc możemy być na razie przekonani, że zostawili go w spokoju. Może nawet nie wiedzą, o waszej relacji, co bardzo korzystnie by wpłynęło na jego bezpieczeństwo.  Oczywiście na razie najważniejsza jesteś ty, ponieważ mimo wszystko jesteś pewnego rodzaju kartką przetargową, której na pewno nie chcielibyśmy stracić. Do sprawy zostali zaangażowani najlepsi adwokaci na świecie po naszej jak i ich stronie, więc rozprawy sądowe będą na pewno zaciekłe, jednak na razie musimy do nich doprowadzić, nie narażając ciebie – wyjaśnił.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że przeniesiemy cię do bardzo dobrze strzeżonego wieżowca, do zabezpieczonego apartamentu, gdzie zostaniesz – a więc kolejne więzienie? Cudownie. Skaczę z radości… - Nie mamy innego wyboru.
- Nie mamy innego wyboru – prychnęłam. – A ja myślałam, że tylko ja jestem patetyczna. Czy to naprawdę tak ciężko dowiedzieć się, czego ona chce? Czego szuka? Bo na pewno czegoś szuka i do tego jestem jej ja potrzebna. Patrzyliśmy na konta ojca, które zostały pozostawione? Jestem ich spadkobiercą, a każda próba zainteresowania się takim kontem, jest odnotowywana w bankach, ponieważ instytucje na takim poziomie mogą sobie pozwolić na narażenie się komuś dla dobra ich klientów.
- To… bardzo dobry pomysł, ale to nie zmienia niczego – odparł twardo. – Za kilka minut stąd wychodzimy i zostaniesz przewieziona do bezpiecznego miejsca czy ci się to podoba czy nie.
- Nie podoba mi się – warknęłam.
- Porozmawiasz o tym ze swoim nadopiekuńczym wujkiem jak już się tutaj pojawi, dobrze? – nie odpowiedziałam mu. – To dobrze. Zbieraj swoje rzeczy, jeśli jakieś mam.
- Zabrali mi. Mam tylko plecak – odparłam, spoglądając na leżący w rogu pokoju plecak.
- W twoim apartamencie czekają już na ciebie rzeczy – odpowiedział, podnosząc z podłogi plecak. – Chodźmy.
- A nie mogę zjeść? – uniosłam brew.
- To nie czas na jedzenie dziecko, to wiele poważniejsza sprawa niż ci się wydaje.
- No właściwie coś mi się nie wydaje – odparłam i podeszłam do stojącej przy drzwiach wyjściowych kobiety. – Dziękuję – szepnęłam i przytuliłam się do niej. –Nie zapomnę o was. Kiedy to się skończy, pomogę wam.
- Dziękuję – tym razem ona szepnęła, z oczami pełnymi łez. – Dziękuję.
A po chwili i tak zostałam wyciągnięta z jej mieszkania, bo niby trzeba było uciekać czy coś. To nie tak, że lekceważyłam sytuację, jednak nie można popadać w paranoję prawda? To właśnie był mój sposób nie popadania w nią, w czym wszyscy próbowali mi przeszkodzić.  Przecież patos musi być. Nie chciałam tego. Siedziałam w tym może, tak na poważnie, trzy dni, a już miałam dosyć. Miałam dosyć podejrzewania, nasłuchiwania, uważania że każdy to wróg, z czym jedynym się zgadzałam mimo wszystko. Trzeba było przyznać, że zaufanie grało tutaj ważną rolę, a więc należało je powierzać odpowiednim ludziom. Zaczęłam o tym myśleć z czasie jazdy samochodem. Jeśli mnie zamkną gdziekolwiek, nie będę miała możliwości skontaktować się z osobą, która była mi potrzebna. To okropnie utrudniało sytuację. Można też spróbować…
- Mogę telefon? – zapytałam siedzącego obok mnie mężczyzny, który spojrzał na mnie spode łba.
- Po co ci?
- Bo chcę telefon do jasnej cholery! Daj mi telefon i mój plecak! – zaczęłam krzyczeć, wyszarpując plecak z jego rąk. – Daj mi ten swój cholerny telefon! – podał mi go. Ciężko oddychając od krzyku, wybrałam numer. Kilka sygnałów później odpowiedział mi głęboki głos pewnego Francuza.
- Dzień dobry, Pierre Guise do usług.
- Pierre musisz mi pomóc – zaczęłam bez niepotrzebnego wstępu.
- Imany? Co się stało? – odparł szeptem.
- Jesteś w swoim biurze? Jeśli tak to posłuchaj, potrzebuję adwokata. Właściwie… kogoś od wszystkiego, kogoś takiego jak ty i bez nazwisk, to ma być anonimowa pomoc, to bardzo ważne –powiedziałam jednym tchem.
- Rozumiem… - słychać w tle było dźwięk długopisu skrobającego kartkę. – Jak poważna sprawa?
- Na tyle, że wujek zwariował i postanowił mnie zamknąć w jakimś więzieniu  w wieżowcu… Wszyscy tutaj powariowali, więc potrzebuję kogoś z zimną krwią. Kogoś myślącego i nie starego, najlepiej kogoś sprytnego i na poziomie. Będziemy uczestniczyć nie w jednej rozprawie pewnie – przetarłam dłonią czoło.
- Mogłaś dzwonić od razu – mruknął, dalej coś skrobiąc.
- Naprawdę myślisz, że ktoś tutaj na tyle myśli? Byłam przekonana, że ktoś się tutaj tym zajmie, a tutaj co? Chaos.
- Mam jednego chłopaka, po studiach, ale jest bardzo zdolny, profesjonalny – mruczał pod nosem – nazywa się Louis al-Lahem, aktualnie przebywa w kraju jego ojca, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i zbija tam niewiarygodną fortunę. Będziesz musiała się tam znaleźć, tam będziemy mogli zapewnić ci ochronę, będziesz blisko niego, poza tym ma tam na tyle dobre kontakty, że nikt się nie powinien do ciebie zbliżyć – westchnął.
- Nie jestem szklaną lalką – warknęłam.
- A my nie wiemy czego chce druga strona w związku z tobą. Dowiemy się tego i wtedy zmienimy twoją sytuację. Jednak to też nie będzie wyglądać tak, że nie będziesz mogła wychodzić z apartamentu… Po prostu dostaniesz personalną ochronę i tyle, pełna kontrola… Zresztą nie jest prosto wyjechać do tego kraju…
- To jak się tam dostanę?
- Zostaw to nam – mruknął dalej zamyślony. – Jest tylko jeden mały problem…
- Jaki znowu?
- Zgłosił się do nas ostatnio pewien mężczyzna, który będzie chciał się spotkać… Nazywa się Benedict Hale – to  już zmroziło mi krew w żyłach.
- Powiedz mi… czy w tej rodzinie nikt nie może pozostać martwym? – warknęłam. Przecież on nie żył od dobrych kilkunastu lat.
- Też chciałbym wiedzieć. Jednak mamy pewność, że to on… niestety… - odparł wzdychając po raz kolejny. – On jest już w Emiratach, miał tak jakieś interesy z ropą z tego co pamiętam…  Jednak postaramy się nad tym zapanować.
- Występował on w tych interesach pod swoim nazwiskiem?
- Z tego co wiem tak. Zagotowało się w świecie… Jest potężny. Nie wiem jaki miał cel w swoim zniknięciu, ale jakiś miał. Jeszcze ustalamy jaki. W każdym razie… rezerwuję ci bilet… z kim jesteś?
- Ruki – odparłam zerkając na siedzącego obok mnie mężczyznę.
-Daj mi go – oddałam telefon szepcząc cicho „Guise”.  Czekałam dobre kilka minut, po prostu na niego patrząc. Nic nie mówił, a jego twarz miała kamienny wyraz. Później się rozłączył.
- Dzisiaj śpisz w moim mieszkaniu – odparł i na tym skończyła się nasza rozmowa. Spojrzał na mnie z wyrzutem jakby. Prychnęłam tylko. Moje życie, więc muszę wziąć sprawy w swoje ręce.  Po chwili samochód się zatrzymał, wysiedliśmy w poziemnym garażu i niemal od razu zostałam wciągnięta do windy, którą wjechaliśmy na ostatnie piętro. Znajdowały się tam dwa mieszkania. Weszliśmy do tego bliższego. Okazało się, że był to całkiem pokaźny apartament, jednak jakoś nie czułam potrzeby zachwycania się tym miejscem. Chciałam już spać.
- Jutro masz lot do Dubaju – rzucił mężczyzna, po chwili znikając w jednym z pokoi. Kiedy wrócił trzymał w ręku jakieś ubrania. – Możesz w tym spać, tam masz łazienkę, a tam pokój do spania – wskazał dłonią.
- Dziękuję – odpowiedziałam.
- Proszę bardzo – mruknął, po czym ponownie zniknął. Westchnęłam. Czyli znowu jestem sama? Jak wspaniale… Najciszej jak potrafiłam powlokłam się do łazienki. Nareszcie mogłam się spokojnie umyć… Czystość… To takie piękne uczucie. Moja skóra ponownie lśniła i była w dotyku jak jedwab. Tak bardzo za tym tęskniłam, nawet jeśli ta tęsknota trwała niecałe trzy dni. Moje włosy ponownie miały swój piękny kolor. Znowu byłam idealna… Jak ja tego nienawidziłam. Czasem miałam tak bardzo dosyć wszystkiego we mnie. Ludzie patrzyli się na mnie z zazdrością, czasem jak na bóstwo, mężczyźni jak na mięso, a ja chciałam tylko miłości. Jednej pary oczu, która widziałaby we mnie Imany, a nie pannę Imanuelle Hale. To zbyt męczące ciągle walczyć o siebie. Powoli zaczynałam mieć tego dosyć. Gdzie ci cholerni rycerze co walczą o damy? Brednie dla małych dziewczynek. Zawsze to my same walczymy o swoich „rycerzy”. Skończył się świat panowania mężczyzn, teraz mamy świat silnych i bezwzględnych kobiet, które wreszcie uwolnione pokazują kto nad kim ma władzę. Trzeba być silną, a mężczyźni szybko zapominają o naszych potrzebach skupiając się na naszej sile. Przekręciłam oczami. Już ja wam pokażę. Będę jaką mnie chcecie. A później zostanę kurą domową przy mężu i czwórce dzieci i w dupie was wszystkich będę miała. Nikt mnie nie dotknie. Nawet się nie zbliży. A ja będę najnormalniej w świecie całe życie wtulona w mojego męża. Tyle. Proste życie, gdzieś w kamienicy na Brooklynie, albo na jakimś kompletnym pustkowiu… Jak kiedyś mój dom… I zapach wrzosowisk wokół domu… Westchnęłam. Trzeba było pójść spać.
Od pierwszej chwili w Dubaju widziałam ogromne różnice kulturowe. Nawet nie wiem jakim cudem wykłóciłam się ze wszystkimi, że nie będę zasłaniać swojej twarzy i koniec. Byłam Europejką, byłam wolna i silna, nie zamierzałam poddawać się jakiejkolwiek obcej tradycji, która zresztą drażniła moje kiedyś nieco bardziej feministyczne ego.  A jeśli teraz moje poglądy zostały nieco złagodzone, to nie znaczyło, że całkowicie zniknęły. Kolejną różnicą, był okropny przepych, który wręcz przytłaczał mnie z każdej strony. Okropnie mnie to obrzydzało, ale na moim twarzy gościł powściągliwy uśmiech, bo przecież nie warto obrażać osób, które ci pomagają. Jak ja nie lubię kiedy ktoś mi pomaga…
Pojechaliśmy pod wieżowiec… Wieżowiec… Drapacz chmur, wręcz szklana forteca, która sięgała nieba. Głośno wypuściłam powietrze. Ja mam tam funkcjonować? No chyba nie… Zaraz zostałam okrążona przez zgraję ochroniarzy, którzy bezpiecznie wprowadzili mnie do budynku, aby bez powiedzenia słowa do nikogo zapakować mnie do windy. Nie mogłam powiedzieć, bardzo mi się nie podobało to przedmiotowe traktowanie mojej osoby.  Mimo wszystko potrafiłam, a przynajmniej starałam się zachować resztki godności. Wysiedliśmy to dobrych kilku minutach jazdy windą. Musieliśmy być niemożliwie wysoko… To mnie zaczynało przerażać. Nie żebym miała lek wysokości… No może i miałam… Taki malutki, oczywiście. Pokazano mi gdzie znajduje się mój apartament, który oczywiście okazał się również pełen przepychu. Zostałam po nim szybciutko oprowadzona, została mi przedstawiona dosyć młoda kobieta, która miała mi pomóc się tutaj odnaleźć, miała również zająć się przygotowywaniem mi jedzenia, sprzątaniem… Wszystkim. Dobrze, że myć mnie jej nie kazali. Biedna dziewczyna. Później nagle zaprosili mnie do przeciwległej strony apartamentu, a muszę powiedzieć, że stanowił chyba całe piętro tego wieżowca. Weszliśmy do jakiegoś zamkniętego pomieszczenia, gdzie przy długim stole siedzieli sami mężczyźni. Odsunięto mi główne krzesło u „szczytu” stołu. Usiadłam i rozejrzałam się po nieznajomych mi twarzach oprócz jednej- Pierre’a.
- Widzę parytetu to nie wyznajesz – zwróciłam się do niego, na co odpowiedział mi szczerym śmiechem.
- Ja za to widzę, że masz nadal wyrafinowany humor i do tego jeszcze wyładniałaś, a byłem szczerze przekonany, że to już niemożliwe – odpowiedział.
- Czy ty ze mną flirtujesz?
- Jakże bym śmiał – zaśmiał się, a ja puściłam mu oczko. – Możemy zaczynać? – skinęłam głową. Wstał. – Panowie, przedstawiam wam naszą klientkę, pannę Imanuelle Hale. Musimy w najwyższej dyskrecji zająć się jej sprawą. Prosimy o wybitny profesjonalizm, ponieważ nie chcemy, żadnych przecieków, zależy nam na tym, aby nazwisko panny Hale zostało nie naruszone, czyli nic nie wychodzi poza ten pokój.
- Byłabym bardzo wdzięczna – dodałam, uśmiechając się miło.
- My ze swojej strony możemy zapewnić, że zrobimy wszyscy co w naszej mocy, aby pani pomóc – odparł jeden z nich.
- Pierre? Postępy? – zapytałam znajomego mężczyzny.
-Namierzyliśmy twoją babkę, pracujemy nad jej celami, staramy się znaleźć wszelkie punkty zaczepienia, jednak to nie jest proste jak pewnie wiesz.
- Wiem – pokiwałam głową. – Czyli nie przedstawili żadnych żądań, żadne działanie nie zwraca na siebie uwagi?
- Nie…
- Właściwie – odezwał się ktoś z końca stołu. – Dostaliśmy informację o szczególnym zainteresowaniu pewnymi bankami w Szwajcarii, które jak wiemy współpracowały z pani rodziną, szczególnie z ojcem. Mimo to nadal sprawdzamy czy to zbieg okoliczności, zaufanie do tych instytucji, czy ma to drugie dno – pokiwałam głową.
- Jeśli to tyle… - zaczęłam.
- Tak, znikniemy już – odparł Pierre, a reszta zaczęła wstawać i każdy wyszedł, wcześniej ściskając moją dłoń.
- Pierre? – zatrzymałam go w drzwiach.
- Tak Imanuelle?
- A gdzie ten… Louis, który miał mi pomóc? – zapytałam cicho. Cofnął się do mnie.
- Dostał ode mnie małe zadanie, dlatego go nie było. Mogę z tobą poczekać aż przyjedzie – zaproponował.
- Nie trzeba.
- Właśnie nie trzeba – usłyszałam głęboki głos od strony drzwi. Stanął w nich wysoki mężczyzna o białych włosach. Jego spojrzenie pomimo słabego światła można było bez problemu określić: przenikliwe, lodowate. Jakby miał przed sobą swojego największego wroga, choć to on przyjmował w tych drobnych szczegółach w jego ciele wrogą postawę. To nie mógł być nikt inny. Benedict Hale. – Chyba nie muszę ci się przedstawiać, wnuczko.
- Nie musi pan i wolałabym, aby nie zwracał się do mnie wnuczko – odparłam beznamiętnym tonem.
- A to z jakiego powodu?
- Z powodu obrzydzenia pana osobą – uniosłam brew. – Co pan tutaj w ogóle robi?
- Przyjechałem pomóc i akurat tak się składa, że zamieszkamy razem – uśmiechnął się pod nosem. Miał coś powiedzieć, ale przeszkodził mu dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. – Ale to już omówimy innym razem… Do widzenia.
- Oby nie – mruknęłam. – On ma tutaj ze mną zostać? – zapytałam Pierre kiedy tamten wyszedł.
-Niestety… - wtedy ktoś inny pojawił za drzwiami. Wyszliśmy do niego. Zobaczyłam go. Pięknego młodego mężczyznę, wysokiego wzrostu i arabskiej urodzie. Jego włosy były wręcz kruczo-czarne, ciemniejsze niż materiał jego czarnego garnituru, miał kremową karnację, mimo wszystko jaśniejszą od rodowitych mieszkańców tego miasta. Coś mi w nim nie pasowało, jednak dopiero po dłuższej chwili uzmysłowiłam sobie co. Miał szare oczy, jego tęczówki były idealnie szare, co tam bardzo nie współgrało z jego całą urodą, że początkowo wyglądało dziwnie dla mnie.
- Imanuelle poznaj, to jest właśnie Louis Al-Lahem, o którym ci mówiłem – odparł Pierre. – A to panna Hale.
- Miło mi panią poznać – wyciągnął do mnie dłoń. Miał taki głęboki głos. Czyjś mi przypominał… Harry’ego Stylesa. O tak! Głosu tego idioty nie dało się pomylić z nikim innym… Ten Louis miał taki do niego podobny, że aż przez chwilę to było nawet bolesne. Jednak tylko przez sekundę, ponieważ później uścisnęłam jego dłoń i poczułam dziwne bezpieczeństwo. Czułam, że to idealna osoba do pomocy.
- Imanuelle Hale, cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedziałam, a na jego twarzy pojawił się powalający uśmiech, który czynił go jeszcze piękniejszym. Trzeba to przyznać, może jednak mam szczęście w tym moim aktualnym nieszczęściu.
- Oj obawiam się, że to niemożliwe – miałam tylko wrażenie, umysł płata mi figle czy ten ósmy cud świata właśnie puścił mi oczko? Poczułam nagle, jak moje policzki zaczynają płonąć. Musiałam szybko coś wymyślić, nie mogłam stracić mojej reputacji, nie przed Pierrrem.
- A jednak, szczególnie, że to ja tutaj jestem osobą potrzebującą pomocy – odparłam, nadal nie puszczając jego dłoni.  Cicho zaśmiał się pod nosem.
- Pani pomogę we wszystkim najlepiej jak tylko będę potrafił, o ile pani mi na pomoc we wszystkim pozwoli – odpowiedział. Zboczeniec. Albo to ja. Pewnie to ja, bo on jest profesjonalistą. Głupia jestem… a może nie…
- Oj dzieci, dzieci – westchnął Pierre, który do tej pory tylko obserwował scenę, która rozgrywała się obok niego. – Macie być grzeczni… Właśnie Imany wolisz żeby Louis został tutaj czy umieścić go w apartamencie obok.
- Biorąc pod uwagę, że to ogromne, nieprzyjazne miejsce, gdzie zza rogu nagle może wyskoczyć na mnie mój demoniczny dziadek? Wolałabym, żeby pan został – zwróciłam się tutaj ponownie do młodego mężczyzny.
- To doskonały argument – zaśmiał się. O śmiech też ma pociągający i cudowny… - To dla mnie żaden problem, a będziemy mieli zawsze możliwość kontaktu. Za to pan Hale nawet nie zauważy, że tutaj będę. To mogę zapewnić, co da nam przewagę.
- Podejrzewasz coś? – zapytał Pierre.
- Więcej niż myślisz.
Wkrótce pożegnaliśmy się z Pierrem, który wyszedł na kolejne spotkanie. Zostaliśmy sami… No prawie. Gdzieś po tym apartamencie chodził jeszcze mój dziadek i Bóg wie kto jeszcze. Trochę mnie to przerażało, że nigdy nie będę wiedziała kto tutaj się znajduje i po co. Gdzie i kiedy mogę być bezpieczna. Jednak teraz z Louisem obok mnie mogłam czuć się nieco bardziej bezpieczna. W końcu to młody mężczyzna, który powinien sobie poradzić nawet z takich żwawym staruszkiem jakim okazał się Benedict Hale… No i znowu zaczynam nienawidzić swojego nazwiska. Cudownie.
Louis odprowadził mnie pod same drzwi mojego pokoju, jednak nie wszedł do środka. Zatrzymał się w wejściu i oparł o framugę. Chwilę postaliśmy tak, ja przed nim, nie mogąc oderwać wzroku.
- Myślę… - zaczął wreszcie. – Myślę, że miałaś dziś wystarczająco dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Jutro omówimy pewne sprawy, muszę zadać ci kilka pytań… Mam poza tym nadzieję, że nie urazi cię, jeśli przejdziemy na ty.
- Nie. Co o wiele wygodniejsze niż mówić per pan – wzruszyłam ramionami.
- To w takim razie… Miłych snów jak myślę – uśmiechnął się jeszcze raz.
- Dobranoc – poprawiłam go. – Taki flirciarz z ciebie? To nieprofesjonalne.
- Nie zawsze trafia mi się klientka, która powinna być modelką – tym razem on wzruszył ramionami. – Dobranoc Imany – po tych słowach cofnął się, zamykając za sobą drzwi. Po chwili słyszałam jego oddalające się kroki.
Zostałam sama, w swoim sporym pokoju. Jednak nie zastanawiałam się dużo nad tym. Zamknęłam drzwi na klucz, wzięłam szybki prysznic. Byłam na tyle zmęczona, że niemal od razu zasnęłam.
Kilka kolejnych dni minęło nadzwyczaj spokojnie. Przez chwilę poczułam się nawet, jakbym nie byłam w jakimś tam niebezpieczeństwie, nie miała tylko spraw na głowie, nie miała zranionego serca. Po prostu budziłam się, kiedy byłam już wyspana. Chwilę leżałam wtulając się w śnieżnobiałą pościel i pochłaniałam jej zapach. Zapach płynu do płukania. Później spuszczałam nogi z łóżka, aby po kilku minutach siedzenia bez sensu wreszcie wstać i podreptać pod prysznic. Potem jadłam śniadanie, zazwyczaj samotnie, a przez resztę dnia różnie bywało. Czytałam, oglądałam beznadziejne filmy, robiłam jakieś ciekawe prace ręczne, poznawałam tajniki kuchni indyjskiej, co później testowałam na Louisie, kiedy wracał do apartamentu. Chodziłam bez celu po tym ogromnym miejscu, ciągle mając wrażenie, że ktoś wodzi za mną swoim wszechobecnym wzrokiem. Jednak dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, czyj wzrok to był. Mimo, że wolałabym nigdy się tego nie dowiedzieć. Stałam wtedy przy jednej ze szklanych ścian w salonie, patrząc na panoramę miasta.
- Obserwowałem cię, przez kilka ostatnich dni – odparł głos za mną. Głos, który bez problemu mógł przyprawić mnie o dreszcze niepokoju.
- A więc nie myliłam się, myśląc, że ktoś ciągle na mnie patrzy – odpowiedziałam najbardziej beznamiętnym tonem, jaki mogłam wtedy w sobie odnaleźć. Myślałam, że do mnie podejdzie, jednak on rozsiadł się na fotelu, przy szklanym stoliczku.
- Widzę jesteś spostrzegawcza. Po matce z tego co pamiętam, mimo że mało masz z jej postaci – westchnął tutaj przeciągle. – Jesteś niemalże kopią ojca. Szkoda, że urodziłaś się kobietą – zaśmiał się lekceważąco, a ja przełknęłam to uczucie niesprawiedliwości i chęci uduszenia go.
- Dlaczegóż to? – udałam zainteresowanie.
- Bo jesteś słaba.
- Cóż za budujące stwierdzenie – zauważyłam.
- Siadaj – rozkazał. Wzięłam kilka wdechów, po czym boleśnie wolno podeszłam do sofy naprzeciwko niego, na której usiadłam. – Nie poradzisz sobie z tymi prawnikami. Nie wiedzą niczego, a ja mogę ci bez problemu pomóc. Tą umowę sporządził na mnie pewien profesjonalista… - podsunął mi papier, przesunęłam po nim oczami.
- Co to za umowa? – uniosłam brew.
- Umowa, która potwierdza, że wchodzisz w układ z moją osobą i za mały kompromis, udostępniam ci wszelkie moje informacje.
- Cena?
- Nie ma. Tylko podpis – zmrużyłam oczy i jednym palcem przysunęłam mały stosik kartek.
- A jak zrezygnuję i nie podpiszę? – zapytałam zamyślona.
- Przegrasz. Zniszczę cię – odparł niby złowieszczo. Pokiwałam głową.
- Muszę sobie to przeczytać… najpierw – to stwierdzenie wywołało u niego śmiech. Podał mi długopis. Zerknęłam na przedmiot i prychnęłam. Wzięłam umowę i zwyczajnie zaczęłam czytać, czując na sobie świdrujący wzrok dziadka. Kartka po kartce, mały druczek po małym druczku, wszystko przeczytałam. Cena była wysoka, miałam wrócić do Williama, ponieważ jak się domyślałam, pomagało to fortunie dziadka. Sprytne. Znalazłam jednak małą furtkę. W przypadku nadużycia siły przez Wiliiama wobec mojej osoby, umowa staje się unieważniona. Ja za to, w przeciwieństwie do mojego dziadka, wiedziałam jak prosto było go sprowokować. Aż nazbyt.
Wzrok dziadka wyżera we mnie ogromną dziurę. Przygryzam wręcz boleśnie moją dolną wargę. Wygrzebię się z tego, choćby kosztem zostania pobitą. Wytrzymam to. Ujmuję w place zimny przedmiot i czuję, jak delikatnie zaczyna mi drżeć ręka. William wróci, wszystkie jego świry, ponieważ je miał, też. Będę pod kontrolą już dwóch mężczyzn, którzy nie za bardzo będą liczyć się z moim zdaniem. Nie mam wyboru chyba. Louis mi pomoże – myślę. Pochylam się i cicho wzdychając podpisuję się. Decyzja zapadła, a po chwili dziadek wyrywa mi z dłoni papiery i znika. Zostaję sama… znowu.

Reszta mówią na zawsze pozostanie dla mnie niewiadomą. Reszta jak mówią jest zamkniętą kartą, której nie należy pamiętać. Tylko tyle zostało z mojej pamięci. Nie pamiętam jak zginęli moi rodzice. Nie pamiętam kim byli. Nie pamiętam całego bólu, który zadano mi w dzieciństwie. Nie pamiętam pewnego przystojnego mężczyzny, którego spotkałam na uniwersytecie, gdzieś nie za daleko od Londynu. Nie pamiętam tego mężczyzny, który tak szybko wdarł się do mojego serca, żeby już nigdy go do końca nie opuścić. Nie wiem nawet, że wujek powiadomił przyjaciół Zaina, że straciłam pamięć i lepiej, żebym nigdy nie spotkała Zaina. Nie pamiętam jak musiałam go zostawić, żebym nic mu się nie stało. Nie pamiętam jak uciekałam po Hong Kongu, nie pamiętam jak uciekłam do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.  Nigdy sobie nie przypomnę jak poznałam Louisa, ani jak poznałam mojego dziadka, którego całe życie uważałam za zmarłego. Ani tego, jak podsunął mi tamtą cholerną umowę, która tak bardzo zaburzyła moją sytuację. Podobnie jak pojawienie się wtedy Williama. Tak Williama, który nagle grał niczym mój idealny mąż. A ja każdą noc spędzałam w pokoju Louisa, bojąc się, co może ze mną zrobić tamten mężczyzna. Nie pamiętam jak powoli zbliżaliśmy się do siebie z Lou, jak zabierał mnie na dach wieżowca na cudowne kolacje, takie nasze małe randki, o których nie wiedział świat.  Ani tego, jak delikatnie muskał swoimi wargami mój policzek, cicho szepcząc mi do snu, że wszystko będzie dobrze. Nie będę mogła sobie wspominać, jak mnie mocno trzymał za rękę przed pierwszą rozprawą, ani tego jak poradził mi rozmowę z babcią. Już nigdy nie poczuję uczucia tak ogromnej ulgi, kiedy dowiedziałam się, że ona nie chce skrzywdzić Zaina, a tak po prawdzie go obserwuje, żeby nic mu się nie stało. Ani nie poczuję zdziwienia na wspomnienie tego, jak przedstawiła mi dowody przeciwko dziadkowi i jego brudnym interesom, zapewniając, że ten cały pośpiech i brutalność to efekt strachu jaki czuła, i w jakim żyła, będąc wcześniej z dziadkiem. Nie odszukam wspomnienia, kiedy spojrzałam w oczy tamtej kobiety i zobaczyłam w nich łzy. Ani tego, jak spojrzałam na jej obdukcje przed kilkudziesięciu lat. Kiedy pokazała mi swoją słabość, której całe swoje życie się wypierała. Nie pamiętam jak przemilczałam całą pierwszą rozprawę, niemal doprowadzając do szału całą swoją obronę oraz sędziego. Nie wzdrygnę się na wspomnienie ręki dziadka na moim policzku, ani jego pięści na moich kościach, ani dłoni Williama na mnie. Kiedy naplułam mu na twarz, a on mnie bił i dotykał. Nie wzruszę się na wspomnienie Louisa, który mnie uratował przed gwałtem. Bo nie pamiętam. Nie pamiętam też rozmowy ze wściekłym wujkiem, który chciał poderżnąć gardło Williamowi, ani tego jak poszłam z nim na obdukcję, aby móc bez problemu zerwać umowę, kiedy tylko nadarzy się okazja. Nie pamiętam błogosławieństwa wujka dla mnie i Louisa, kiedy powiedziałam mu, że chyba coś czuję do tego pięknego prawnika, który uratował mi życie. Nie pamiętam również wyjazdu do Szwajcarii, tych pięknych gór… Tych widoków, które zapierały mi dech w piersiach. Tego numeru do otworzenia konta, o którym powiedział mi Louis, że miał mój ojciec, też nie pamiętam. Nie mam możliwości wspomnieć jak cieszyłam się widząc dowody, które pogrążyły ostatecznie mojego dziadka, a które bez skrupułów pokazałam na rozprawie. Nie pamiętam, jak podeszłam do mojej babki przez całą salę sądową ku przerażeniu wszystkich. Nie pamiętam jak jej wybaczyłam i przytuliłam, jak otwarłam jej łzy. Ani tego jak tamtego dnia rano rzuciłam umową dziadkowi w twarz, jak mówiłam, że jest skończony z tą cholerną satysfakcją. Nie pamiętam jak wyszłam po rozprawie z wujkiem i Louisem na kawę, gdzie zaprosiłam go do nas, do Liverpoolu. Nie pamiętam, bo kiedy wyszliśmy z kawiarni rozstałam uderzona jakimś przedmiotem. Nikt nigdy nie wyjaśnił mi jakim. Nikt mi tego nie wyjaśnił, bo nie pamiętałam. Przyjęłam więc wersję, że uderzyłam się podczas nurkowania na wakacjach. Stąd brak pamięci i blizna pod włosami, na głowie. Czuję ją codziennie. Jak klucz do skrzyni, która skrywa całą moją przeszłość. Nie pytam, bo nie chcę wiedzieć, nie chcę słyszeć jak łamię się im głos, jak są niepewni swoich słów, jak unikają pewnych tematów. Ja nie pamiętam.
Za to codziennie budzę się w pięknym domu, w białej pościeli, w prostej, jednak przytulnej sypialni, w dużym łożu, gdzie obok mnie śpi piękny mężczyzna, na którego pokocham patrzeć. Jego cudowny kolor oczu, kiedy je delikatnie rozchyla budząc się, wywołuje u mnie ukłucie w sercu. Są takie powalające, jak jego uśmiech, który pojawia się na jego ustach, chwilę później. Przysuwam się wtedy powoli, obejmuję go w talii i całuję delikatnie, niemal nie dotykając jego warg. On jak zawsze mamrocze, że najpierw to on chce umyć zęby, jednak mi nigdy to nie przeszkadzało. Chichoczę całując go dalej, przewracając go na plecy. Siadam mu na brzuchu, sunąc dłońmi w górę i w dół po jego bokach. On jakoś naturalnie łapie mnie za biodra, która pasują w jego dłonie, jakby zostały dla niego stworzone. Pasujemy do siebie, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni, jak dwa puzzle. Odsuwam się i uśmiechem się.
- Teraz możesz iść i robić ze sobą co tylko chcesz – puszczam mu oczko, szepcząc. – Ja za to pójdę i zrobię nam śniadanie.
- Wegetariańskie może dzisiaj? – proponuje, bo ja nie pamiętam, że byłam wegetarianką. Robię smutną minę, którą poprawia mi jego szybciutki pocałunek.
- Niech będzie, ten całus mnie przekonał – chichoczemy oboje, niczym dwie dziewczynki z podstawówki. Po chwili jednak schodzę z niego, a moje stopy stykając się po raz pierwszy dzisiaj z chłodną, drewnianą podłogą. Staję na palcach, przeciągając się, a ręce Louisa wsuwając się i oplatają moją talię. Opiera podbródek na moim ramieniu i delikatnie, choć namiętnie składa otwarty pocałunek na mojej szyi.
- Tym razem było zdecydowanie lepiej, hmm? – przyciąga mnie do siebie tak, że czuję każdy centymetr jego ciała na moim.
- Troszeczkę – przyznaję. – Wiesz, w końcu oboje musimy się przyznać, że całkiem dobrze całujesz. W innym razie nie byłabym z tobą.
- O nie – zaczyna się śmiać, wtulając czoło w moją szyję. – To było okrutne, panno Hale. A nie, przepraszam, powinienem już zacząć mówić, przyszła pani Al-Lahem – mruczy jak kot, a ja wtóruję mu śmiechem. Zanurzam palce w jego włosach i delikatnie je czochram. Są takie mięciutkie, uwielbiam to robić i wiem, że on też to uwielbia.
- Tak to zdecydowanie lepiej brzmi – odpowiadam, po czym wykręcam się z jego objęć. – Myć się! Ja robię śniadanko i zamiana, tak?
- Niech będzie… - wzdycha, spuszcza głowę i kieruje się do łazienki. – Chociaż wolałbym wziąć prysznic razem z tobą – rzuca jeszcze i ucieka do łazienki, zanim mogłabym rzucić w niego poduszką. Kręcę głową i wolno drepczę w stronę przestronnej, słonecznej kuchni. To ja taką wybrałam. Właściwie dom jest mój, ponieważ tak uzgodniliśmy, za to nasz dom we Francji należy do Louisa i tak jest dobrze.
Właśnie wchodzę do przestronnej kuchni, o którą długo walczyłam, gdzie atakuje mnie mały potwór – Jelly, którego dostałam od wujka. Bo nie pamiętam inaczej. Chichoczę i siadam na podłodze zaczynając zabawę ze szczeniakiem, który tryska energią.  Udaję, że depczę mu łapki, które śmiesznie chowa pod siebie, żeby mu ich nie deptać, dzięki czemu szybciutko zabieram mu piłkę, która po chwili już leci przez całą kuchni i korytarz do naszej sypialni. Po całym domu niesie się odgłos małych łapek labradora i pazurów szorujących po panelach, kiedy hamuje, żeby złapać piłkę i wrócić do mnie. Cierpliwie czekam aż wróci, żeby złapać za piłkę i chwilkę się z nim poszarpać, co chyba najbardziej uwielbia w tej zabawie. Warczy na mnie, chcąc wyrwać piłeczkę z uścisku moich palców. Mała ciągle chcąca się bawić kuleczka sierści. Kuleczka, która za kimś się ogląda, kogoś szuka, ale nie pamiętam kogo i myślę, że chodzi mu o wujka Petera. W końcu nie bez powodu pałęta się wśród męskich rzeczy, chcąc znaleźć już prawie zapomniany zapach. Cytrusy, myślę, ale nie pamiętam dlaczego. Puszczam piłeczkę, a labrador szybciutko macha ogonem, który wygląda jakby zaraz miał się urwać od tej szybkości. Chichoczę, drapię go za uszkiem, delikatnie wygładzam sterczącą sierść i wstaję. Trzeba zacząć robić to śniadanie. W końcu głodny Lou, to zły Lou. Ha ha, żartuję. To jest druga kuleczka, tylko tym razem kuleczka dobroci, humoru i ambicji. Druga kochana kuleczka, która jest niczym promyczek światła w tej północnej Anglii, której nie potrafię przestać kochać… To zaskakujące, ponieważ mam zaskakująco dosyć tego zimna, a jednak tak bardzo jestem przywiązana do tego miejsca. Znaczy tak mi się wydaje, ponieważ tego też nie pamiętam, a mimo to nadal tutaj mieszkam. To chyba coś znaczy. Z zamyślenia wyrywa mnie głos ptaka. Zerkam za okno, nad blatem. Siedzi tam malutki ptaszek, który ma szary grzbiecik, szaro-białą główeczkę i dla złamania tej mdłej maści, pomarańczowy brzuszek, który dumnie wypina przy swoim cudownym śpiewie. Słucham tej boskiej modeli, jakby była nie z tego świata i zastanawiam się, gdzie już taką słyszałam, bo przecież nie pamiętam.  W ciszy robię kanapki, które posłużą nam jako śniadanie. Robię je jak zwykle z dużą ilością sałaty, do której przekonałam Louisa, nucąc pod nosem piosenkę Nialla Horana. Nucę ją cicho, ponieważ obaj moi mężczyźni sceptycznie podchodzą do jego twórczości, ale przecież ja nie mogę zrozumieć dlaczego. Za to moja miłość do dźwięku gitary i jego głosu ani trochę przez to nie gaśnie. Po chwili zalewam dwa kupki herbaty wodą i stawiam je na stole wraz z talerzem kanapek i dwoma małymi talerzykami. Czuję się tak spokojnie, sielankowo, jakby nikt mnie nie gonił, jakbym nic nie musiała robić. Mogę spokojnie tańczyć po kuchni do nuconej przeze mnie piosenki, a nikt mnie nie oceni. Nikt nie powie, że powinnam coś zrobić inaczej lub całkowicie nie robić. Zdejmuję z parapetu mały wazonik z kilkoma stokrotkami w środku, stawiam je na stole, a silne ramiona Louisa wsuwają się pod moje ręce, oplatają mnie w talii.
- Pięknie jak zawsze… tylko ta sałata – w tonie jego głosu mogę wyczuć, jak się krzywi. – Zjesz ze mną? Później weźmiesz prysznic.
Udaję, że się długo zastanawiam, chociaż w głębi oboje wiemy, że nie potrafię mu odmówić, kiedy jest dla mnie taki miły i słodziutki.
- Zjem – odpowiadam w końcu i oboje siadamy po przeciwnych stronach małej wysepki. Na chwilę ponownie zapada cisza. – Wiesz co dzisiaj robimy? – pytam, chociaż jestem niemalże pewna odpowiedzi.
- Nie, a co? – przewracam niewidocznie oczami. No jasne.
- Jedziemy dzisiaj do tego Morgan, zabrać dokumenty – przypominam mu. Uważa, że to okropny pomysł i nie powinniśmy tam jechać. Tego też nie mogę zrozumieć, bo nie pamiętam tego miejsca. Gdyby nie list z zeszłego tygodnia, o uporządkowaniu dokumentów, który nie wiadomo dlaczego znalazł się w śmieciach, nigdy bym pewnie tam nie wróciła.
- A… tak… nieważne. Pojedziemy – kiwa głową, a ja przewracam oczami. Nie rozumiem, dlaczego nie chce mieć już tego za sobą. Postanawiam jednak nie pytać, może lepiej jak nie będę wiedziała. Ja za to nie mogę ukryć mojej ekscytacji podróżą. Muszę zwyczajnie przyznać, że uwielbiam jeździć samochodem, oczywiście prowadząc go. Jest jednak teoria, że największy wpływ na to ma fakt, że mam pieniądze na płacenie mandatów, a prowadzę czarne Ferrari 599 GTO, które rozpędza się do 100 km/h w 3,3s i rozpędza się nawet do 335 km/h, ale to tylko teoria. Chociaż to prawda, kocham to auto od chwili, kiedy dostałam je od mojej kochanej babci, która podobno uwielbia robić mi takie prezenty. Nie będę tutaj narzekać.
- To idę się spakować! – świergoczę szczęśliwa, a Louis posyła mi po chwili zdziwioną minę. – W końcu coś może się przedłużyć! Muszę być gotowa, tak?
- Same eleganckie rzeczy mam nadzieję – wzdycha. Kręcę głową.
- Miejsce na tą najnowszą koronkową bieliznę też się znajdzie – puszczam mu oczko, a on mimo woli się uśmiecha. – Ciebie też spakować?
- Jakbyś mogła… - zrywam się wtedy z krzesła i biegnę do naszej sypialni, aby najpierw wziąć prysznic, a później szybciutko składam i pakuję w walizkę eleganckie i trochę mniej eleganckie sukienki, koszule, spodnie, kombinezony, a potem rzeczy Louisa do drugiej walizki.
Postanowiliśmy wyjechać godzinę później, więc była dokładnie ósma trzydzieści. Czeka na nas ponad 355 kilometrów, a mnie rozsadza radość i energia. Taka trasa, tyle możliwości rozwinięcie zawrotnej prędkości, możemy już jechać?! Siedzę za kierownicą, za to Louis rozmawia z naszym sąsiadem, któremu dał klucze, żeby wypuścił Jelly’ego, gdybyśmy jednak jutro jeszcze nie wrócili.  Wreszcie idzie w moim kierunku, a ja głośno wypuszczam powietrze, no ile można rozmawiać, prawda? Wsiada, powoli zapina pasy, jednak kiedy tylko do moich uszu dochodzi kliknięcie, ruszam w piskiem opon. Nareszcie.
W drodze Louis cały czas komentuje moją jazdę, za to ja tylko się śmieję, przyspieszając jeśli to tylko możliwe.
- Proszę nie zabij na tylko – jęczy.
- Spokojnie, jeszcze nie teraz – odpowiadam przez śmiech. Taka rozmowa odbyła się między nami jakoś około pewnie stu razy w ciągu tej podróży. W końcu dojeżdżamy do małego miasteczka, za którym powinna znajdować się akademia. Zatrzymujemy się pod jakąś kawiarnią, do której wchodzi sam Louis. Ja siedzę za kierownicą i wygładzam swój czarny elegancki kombinezon, z koronkowymi plecami. Zdejmuję tylko na chwilę okulary przeciwsłoneczne, żeby zerknąć w lusterku, czy mój perfekcyjnie wykonany kok nadal się trzyma. Wszystko idealnie. Zakładam ponownie okulary, a Louis wsiada do samochodu.
- Twoja kawa – wręcza mi kubek, który przyjmuję z uśmiechem. Biorę łyk, później kolejny i kolejny. W końcu oddaję mu kubek, który on stawia w uchwycie, odjeżdżamy. Wolę chyba już nie wydłużać tego czekania, na to co nieuniknione. Chcąc studiować to prawo, muszę najpierw zabrać dokumenty z Morgan.
Dojeżdżamy do głównej bramy. Tak mi się przynajmniej wydaje, w każdym razie jest tablica z oficjalną nazwą akademii. Tutaj nie mogę rozwinąć zadowalającej mnie prędkości, jednak i tak z dużym rozpędem wpadłam na parking i bez zwalniania zaparkowałam.
- W drodze powrotnej ja prowadzę – mówi Louisa, a ja tylko się śmieję. Kiedy on dochodzi do siebie, ja wysiadam z samochodu.
Wszystkie oczy skierowane są na mnie, co mi bardzo nie przeszkadza. Rozglądam się niby od niechcenia. Zdejmuję okulary. Mój wzrok pada na tego piosenkarza… a tak! Harry’ego Stylesa. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, patrzy jakby zobaczył ducha. Podobny wyraz ma połowa ludzi tutaj. Jednak ja nie wiem kiedy tutaj ostatnio byłam może aż zbyt dawno. Może myśleli, że nigdy więcej mnie nie zobaczą. Wtedy zerkam do drzwi. Widzę chłopaka, o czarnych włosach, nieco ciemnej skórze, pięknego chłopaka, którego nie pamiętam. Pochyla się do dziewczyny, którą obejmuje, szepcze jej coś na ucho, całuje ją ukradkiem, myśląc, że nikt nie widzi. Jednak moje serce nie łamie się na pół i nie płonie ogniem bólu, bo go nie pamiętam, ani uczuć, które do niego żywiłam. Jest tylko jedno małe kłamstwo w tej historii, o którym wiem tylko ja. Bo od momentu, kiedy obudziłam się ze śpiączki… wszystko pamiętam.


Zain?
Witam ponownie…
Godzina nie jest przypadkowa 0:00

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz