sobota, 10 lutego 2018

Od Kino

Lubię mieć pod nogami twardy grunt. Kłóci się to z "carpe diem", choć całkiem lubię okres odrodzenia. A jeśli twardy grunt to zbyt wiele i akurat nie mogę oczekiwać tego od sytuacji, w której się znajduję, lubię przyjeżdżać do nowej szkoły podczas ferii, aby mieć dwa tygodnie na rozeznanie się z otoczeniem, co prawdopodobnie pozwoli mi uniknąć ewentualnie wpadki już po rozpoczęciu regularnej nauki. Lubię też organizować sobie czas, jednak kiedy przez całe życie wstajesz o godzinie szóstej rano, właśnie z powodu placówek edukacyjnych, w dni wolne, takie jak dzień dzisiejszy lubisz sobie pospać. Dźwięki dobywające się z telefonu usłyszałem w punkt o godzinie dziewiątej rano. Po wyłączeniu ich podjąłem jednak decyzje, aby zostać w łóżku. Przewracałem się jeszcze przez siedem minut. Gdy tylko wstałem, kartony z moimi rzeczami, które zajmowały niemalże całą przestrzeń pomiędzy łóżkiem, biurkiem, a szafą, prawie uniemożliwiając mi wyjście z pokoju dobitnie przypomniały mi o sobie. Jedyne, co zdążyłem zrobić wczoraj to założenie czarnych poszewek na pościel. Istotnie zaraz po tym postanowiłem je przetestować. W przypływie dobroci serca i uzasadnionych obaw stwierdziłem jednak, że Carsten przez noc zdążył umrzeć ze strachu, dlatego też wyjście z nim gdzieś na kantarze wydało się być odpowiednim pomysłem. Spałem w bluzce z długim rękawem i bokserkach, jednak mając z tyłu głowy fakt, że trwają ferie i zapewne większość stałych mieszkańców akademika wyjechała, w takim stroju wybrałem się do łazienki z całą kosmetyczką i ręcznikiem w ręce. Dotarłem tam bez ekscesów, nie musząc zamieniać z nikim słowa. W samym pomieszczeniu również było pusto. Umyłem twarz, następnie nakładając na nią kilka produktów pielęgnacyjnych, z makijażem dałem sobie spokój stwierdzając, że moja skóra jest obecnie w całkiem dobrej kondycji. Cały rytuał zwieńczyłem wyszorowaniem zębów. Wracając do pokoju, ku mojej uldze, również nie zastałem nikogo na swojej drodze. Gdy tylko wszedłem, rzuciłem to, co miałem w rękach na łóżko, tylko dlatego, że przeznaczenie mu temu konkretnego miejsca odłożyłem na nieco później. Lubię, gdy rzeczy mają swoje miejsce. Mimo, że jest ich dużo, to całkiem łatwo odróżnić bałagan od dużej ilości przeróżnych rzeczy zostawionej na swoim miejscu. Nawet, jeżeli tym miejscem będzie środek biurka. Mój krótki pobyt na korytarzy odznaczył się na moim ciele gęsią skórką. Dopiero gdy wróciłem do pokoju, mój telefon uświadomił mnie, że na zewnątrz panuje nienajprzyjniemniejsze pięć stopni. Bez zastanowienia wybrałem więc dość dużo części garderoby, tworząc warstwowy ubiór. Oczywiście wyrzuciłem przy tym kilka innych rzeczy, które niezłożone po chwili na powrót wylądowały w kartonach. Z pokoju wychodziłem o godzinie 9.46, ubrany w czerwony półgolf, czarną bluzę z kapturem, puchową kurtkę typu bomber o takiej samej barwie oraz bryczesy, podkolanówki i sztyblety również w kolorze czarnym.
Bogu dzięki, że stajnia,w której stał Carsten była nie do przeoczenia, a także znajdowała się w takiej odległości do akademika, że widać ją było zaraz po wyjściu z niego. W stronę tego obiektu zacząłem się więc kierować. Gdy tylko przekroczyłem próg stajni, kopytne ożywiły się słysząc moje kroki. Nie wchodziłem wcześniej do siodlarni wiedząc, że wszystkie rzeczy których użyję znajdują się w torbie na boksie konia. Bo nie wiem czy wiecie, ale rozpakowywanie dobytku tej kobyły sprawiło mi o wiele więcej przyjemności, i straciłem na tym o wiele mniej czasu, niżli bym miał zajmować się swoimi własnym. Carsten zaciekawiony wystawił łeb przez kratę boksu, który znajdował się mniej więcej na środku, po lewej stronie od wejścia. Jednak gdy tylko mnie zauważył, stulił uszy.
- Elo! - krzyknąłem do niego natychmiast. Zawsze mu uświadamiałem, że zdążyłem się już poznać na jego sztuczkach. Podejrzewam, że gdyby ten koń był człowiekiem, uważałbym go za całkiem fajnego gościa. W końcu to musi być bardzo przydatne w życiu, gdy jednym tupnięciem czy wrednym uśmieszkiem potrafisz sprawić, że ludzie się ciebie boją, co jednocześnie wzbudza u nich jakiś rodzaj szacunku.
Wszedłem do boksu. Wałach dał osobie znać słyszalnym zgrzytnięciem zębów, jednak ja w odpowiedzi tylko podrapałem go po kłąbie. Jak w większości moich kurtek, również w tej walały się cukierki dla koni, więc na dzień dobry dałem ich kilka Carstenowi. Do jasnoniebieskiego kantara, który miał na sobie przypiąłem uwiąz, uprzednio sprawdzając, czy derka w której stał po całej nocy nadal była odpowiednio pozapinana. Wyprowadziłem wałacha na korytarz, przywiązując go do kółka znajdującego się na boksie. Cały czas patrzył się na mnie spod byka, raz nawet machnął głową. Nie robiąc sobie z tego nic, rozpiąłem derkę i odkryłem przednią część jego ciała, przechodząc do czyszczenia jej. Po niespełna piętnastu minutach wałach był gotowy do wyjścia.
Znając zachowania Carstena w nowych miejscach przewidywałem, co może się wydarzyć w ciągu najbliższej pół godziny i obawiałem się tego; w końcu nie chciałem, aby ktoś, kto miałby mnie ewentualnie zobaczyć pomyślałby sobie, że przyjechałem tutaj z niewychowanym, młodym ogieraskiem. W ogóle nie chciałem się niczym wyróżniać.
Wyszliśmy ze stajni, jak na razie wszystko szło dobrze. Wałach aż tańczył z podekscytowania, jednak była to najlepsza (najmniej niebezpieczna) ze wszystkich możliwych opcji. Śmieszny był ten koń. Gdy go widziałem w takich sytuacjach, to się zastanawiałem, czy nadal bym go uważał za fajnego gościa. Bo w gruncie rzeczy on tylko zgrywał twardziela, zapominał, że paradując jak uradowane dziecko w każdym nowo poznanym miejscu trochę się zdradza. Ależ on był inteligentny.
Problemy zaczęły się w najgorszym miejscu, w jakim mogłyby się zacząć. Cholera jasna. Przed głównym budynkiem. Nad wejściem umocowane były bowiem flagi Anglii, Wielkiej Brytanii oraz z godłem uniwersytetu. Powiewały dumnie, robiąc przy tym szum. Carsten momentalnie uskoczył w bok, pociągając za sobą moją ręką. Nie byłem zdziwiony jego zachowaniem, mimo wszystko prawie mi się wyśliznął. Trzymałem go teraz obiema rękoma, które jednak po chwili zdawały się być równie bezużyteczne co wszystkie inne możliwe do zastosowania próby powstrzymania konia. Ten bowiem poderwał z ziemi przednie kopyta, próbując dębować.
- Mogłem cię wcześniej wykastrować ty cholero! - zwróciłem się do konia. Modląc się, aby nie przerodziło się to w coś bardziej niebezpiecznego, niż już było odsunąłem się nieco w tył, trzymając uwiąz napięty. Wykonując tę czynność nieszczęśliwie poczułem, że moje plecy się z czymś stykają. Carsten stał czterema kopytami na ziemi, więc wykorzystałem tę chwilę, aby sprawdzić, na co wpadłem. Na kogo. Za sobą ujrzałem nie tylko drobną dziewczynę, ale też przynajmniej dziesięć kolorowych karteczek.
- Przepraszam? - w żadnym wypadku nie chciałem, żeby moje przeprosiny brzmiały w ten sposób. Niezwykle snobistycznie, sam bym się poirytował, gdyby ktoś odpowiedział mi takim tonem, zwłaszcza, że ten incydent był spowodowany tylko z mojej winy. Ja na jej miejscu nie rozmawiałbym ze mną.
- Nic się nie stało. - mruknęła pod nosem. Ku mojemu zdziwieniu, gdy już pozbierała swojej zguby nawet się do mnie uśmiechnęła. Nie był to uśmiech szczerzy. Był ładny, mógłbym się nawet pokusić o stwierdzenie, że był urokliwy, w żadnym razie nie był on szczery. Fajnie, że dziewczyna wiedziała chociaż, na czym może dobrze wyjść.
- Jesteś pewna, że niczego nie zgubiłaś? - nie martwiłem się o jej dobytek, ale nie chciałem, aby miała jakikolwiek pretekst do zaczęcia rozmowy kiedyś w przyszłości.
- Nie jestem pewna, ale życie to improwizacja. Śpieszę się. - to już w ogóle nie było sztuczne. Nawet jeśli fakty wskazywały na coś innego, momentalnie przyjąłem do wiadomości, że ona rzeczywiście musi się na coś śpieszyć i właśnie z tego powodu nie możemy dłużej rozmawiać.
- Ah tak, przepraszam. - moje drugie przeprosiny brzmiały lepiej, ale z ludźmi, którzy przepraszają więcej niż raz też bym na jej miejscu nie rozmawiał. To wkurzające.

Padłem swobodnie na łóżko, wieszając na wieszak jeansową kurtkę - ostatnią z rzeczy, które zostały mi do rozpakowania. Co dłuższy czas łapałem się także na myśleniu o tej dziewczynie z wczoraj - wydawała się być inteligentniejsza, niż myślałem, że jest. Przez chwilę nawet żałowałem, że nie dałem jej jakiegoś pretekstu do ewentualnego późniejszego spotkania. Odpędziłem jednak te myśli, przechodząc do mniej skomplikowanej rzeczy - jedzenia. Oczywiście, nie kwestionowałem tutaj jakości podawanego w barze uniwersyteckim, aczkolwiek, posiadanie własnych zapasów w życiu studenckim było wręcz wskazane. Na podziurawioną białą bluzę narzuciłem więc koszulę w kratkę, której rękawy były czerwone, reszta zaś kremowo-granatowa oraz podszywaną sztucznym "barankiem" sztruksową, czarną kurtkę. Stopy wsunąłem w sztyblety, w których jeżdżę konno i udałem się prosto w stronę parkingu akademickiego, gdzie stało od dwóch dni nie używane volvo. Wyjeżdżając z akademii skierowałem się w stronę Londynu. Co prawda moim początkowym celem był jakiś większy supermarket, aczkolwiek pierwszy przy drodze pojawił się mniejszy sklepik, więc właśnie tam postanowiłem uzupełnić swoje zapasy. Wchodząc usłyszałem dźwięk dzwonka. Uśmiechnąłem się do sprzedawczyni stającej za ladą, dużo starszej ode mnie. Drugą osobą, którą zauważyłem była ta dziewczyna z wczoraj. Widząc ją mimowolnie się podekscytowałem. The fuck? Ona też mnie zauważyła. Nasz wzrok co prawda spotkał się na chwilę, jednak momentalnie wbiłem spojrzenie w ziemie, kalkulując, na ile wystarczy mi to, co już miałem w rękach. Chyba jednak nie chciałem z nią rozmawiać.
Mężczyzna zmiennym jest.
Gdy ja kierowałem się do kasy, ona już tam była. Przyśpieszyłem kroku, kładąc moje produkty na razie zaraz obok jej rzeczy.
- Proszę policzyć razem, i doliczyć siatkę. - uśmiechnąłem się do sprzedawczyni, zaczynając pakować wszystko do rekalmówki, którą mi wcześniej podała. Dziewczyna uśmiechała się jedynie, najwyraźniej nie chcąc wszczynać kłótni. Boże, co ja robię.

Emerson?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz