Przewróciłam oczami, kiedy Niall podprowadził mnie pod samą karuzelę, puszczając dopiero, gdy miałam wybrać swojego wierzchowca. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowałam się wsiąść na fioletowego kucyka z różowo - fiołkową grzywą i rogiem, przypominającego Twilight Sparkle, jednorożca z ulubionej bajki mojej ośmioletniej sąsiadki.Do zadka klaczopodobnego stworzenia przyczepiona była niewielka złota karoca. Blondyn wybrał za to nędzną imitację Rainbow Dash (tak naprawdę była dużo ładniejsza od mojej Sparkle) i puszczając na moment uchwyt, zerknął na mnie. Wtedy cała maszyneria ruszyła, a ja pisnęłam zaskoczona, kurczowo chwytając za drąg. Za każdym razem, kiedy konik podnosił się do góry, wzmacniałam chwyt. Robiłam to do czasu, kiedy zdałam sobie sprawę, że moje kłykcie zbielały, a palce cholernie ścierpły. Po chwili udało mi się przyzwyczaić do bujania i nawet zaczęłam czerpać z niego radość. Chociaż rodzice zaadoptowali mnie stosunkowo dawno, w wesołym miasteczku była tylko raz, może dwa. W dodatku w grę nigdy nie wchodziły karuzele, bo te, które stały u nas, były stare i brzydkie. Ta tutaj lśniła tysiącem lampek, a koniki wyglądały na nowe. Po zejściu z atrakcji jeszcze przez dłuższy czas kręciło mi się w głowie, a zawroty zniknęły dopiero po dobrej minucie.
- To teraz gdzie mnie zaciągniesz? - poprawiłam swój szalik, bo mróz zaczął szczypać mnie w policzki i naciągnęłam czapkę na uszy. Niall przerzucił spojrzenie z mojej twarzy na mapkę.
- Cóż. Jest jeszcze strzelnica, basen z kulami i kolejki - zmarszczył lekko nos, wymieniając nazwy dostępnych "placów zabaw".
- Jeśli się nie mylę, basen z kulami to jest... - nie dane było mi dokończyć, bo uradowany Niall pociągnął mnie za sobą w stronę sporego, podłużnego pojemnika z wodą, po której unosiły się ogromne dmuchane piłki. Na szczęście nie było dużej kolejki, toteż po chwili zamknięto nas już w kulach i pozwolono nam na rozpoczęcie zabawy. W naszym wypadku były to wyścigi połączone z przepychankami i tysiącem potknięć. Następnym miejscem, które odwiedziliśmy był bar urządzony s stylu labiryntu luster. Na samym środku mieliśmy podobno znaleźć niewielkie miejsce do posiedzenia, ale z każdym krokiem, kończącym się spotkaniem ze szklaną taflą, miałam coraz większe wrażenie, że nigdy tam nie dotrzemy. Dopiero, gdy pozwoliłam Irlandczykowi prowadzić, znaleźliśmy niewielkie pomieszczenie. Ściany pokrywało niebiesko - białe drewno, a różnokolorowe siedzenia i obrusy, nadawały restauracji radosny charakter. Na każdym stoliku stał niewielki bukiecik, a w jednym z rogów, wisiał duży telewizor z podłączonymi do niego mikrofonami. Dotarło do mnie, że to musi być sprzęt do karaoke, a dosłownie w tej samej chwili dwie dziewczyny uruchomiły zabawę i zaczęły śpiewać. Szło im naprawdę dobrze, a kiedy zakończyły swoją rundę, ich wysiłki zostały nagrodzone brawami.
- Idziemy? - Niall spojrzał na mnie, a w jego oczach błyszczały radosne iskierki.
Przewróciłam oczami.
- Żartujesz sobie? Skompromituję się - zdecydowanie odmówiłam. - Ale ty idź, nieźle ci to wychodzi.
- Charlie, jedna piosenka. Proszę - nienawidziłam jego miny kota ze "Shreka". Czułam się wtedy jak najgorsza wiedźma, odmawiając temu biedakowi.
Zmrużyłam oczy, lustrując go przez chwilę wzrokiem.
- Dobra - ustąpiłam, mrucząc pod nosem kilka niezbyt ładnych słów. - Ale ja wybieram piosenkę.
- Okej - jego entuzjazm po chwili udzielił się również mnie i kiedy Horan podał mi pilota, odszukałam jeden ze swoich ulubionych utworów. Po chwili usłyszeliśmy pierwsze takty I'm Still Standing i dzieląc tekst na kilka części, zaczęliśmy nasz cover. Z początku śpiewałam z pewną dozą niepewności, ale widząc, że Niall jest całkowicie rozluźniony, również postarałam się uspokoić. Reszta wieczoru minęła nam równie dobrze, a kiedy wróciliśmy do akademika z lekkim smutkiem pożegnałam się z blondynem, który jeszcze kilka dni temu okropnie mnie irytował.
Walentynki. Najgorszy dzień w roku zaraz po... co ja się oszukuję. Nie ma gorszego. Kiedy tylko wyszłam z pokoju w oczy rzuciły mi się radosne pary, wymieniane podarunki i całe mnóstwo kwiatów. Aż dziwne, że z sufitu nie sypały się płatki róż, a śnieżnobiałe gołębie nie roznosiły poczty. Można stwierdzić, że miłosny nastrój jednak mi się udzielił, bo zamiast ponownie wcisnąć się w ciemne ubrania, zdecydowałam się na jasnokremowy sweter i jeansy do tego. Ze szczerą radością powitałam dopiero widok stołówki, gdzie nałożywszy sobie tego i owego, zasiadłam do śniadania.
Nialler? ;D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz