Z obietnicami jest tak, że potrafią cię ocalić, ale zarazem zabijając od środka. U każdego działają inaczej, w większości jednak nie pozwalają na swobodę zdarzeń i pozostawiają tym samym ślad po sobie. Tak jak w tym cholernym mieszkaniu. Nie było mnie tu długo, bo wiedziałem, że przebywając w tym miejscu, moja normalność ucieknie, nie pozostawiając po sobie nic. Uciekłem też z domu, bo i tam czułem zagrożenie ze strony wszystkiego. Myśląc, że znajdę wolność w ciągnięciu siebie na samo dno, poczuję swobodę, ale to coraz bardziej mnie zniewalało i utrudniało ruchy. Potem nie miałem nawet siły i ochoty na szamotanie. Przyjąłem taktykę "im mniej się bronisz, tym mniej boli ucisk opatulających, kolczastych ramion. A być może z czasem i one zrezygnują, puszczając". Ale nic tak naprawdę nie dało mi ukojenia duszy, którego nieświadomie szukałem. Ba, nawet odrzucałem myśl, że próbuję się uwolnić, zaprzeczając temu kolejną dawką, kolejnym branym łykiem, kolejnym zaciągnięciem się, jakimkolwiek następnym ruchem. Aż w końcu, po jakimś czasie, pojawiła się obietnica, której złamanie oznaczałoby ogromne wyrzuty sumienia do końca życia, które i tak posiadałem. Dołączyłyby się tylko do tych poprzednich, powiększając całą ogromną, wiszącą, czarną chmurę i kwestią czasu było rozpętanie wichury. Choć ja nie obiecałem się nie zabijać, ale już nigdy do tego wszystkiego nie wrócić. Chociaż to i tak byłoby skazanie na swój koniec, gdybym to zrobił. Więc jednakowoż wychodzi na to samo.
Znów się odnosisz do siebie. Pieprzony egoista z ciebie.
- Fakt, skomplikowane - powtórzyłem, unosząc kubek do swoich ust, jednakowo spuszczając spojrzenie, szukając tylko dogodnego miejsca na jego zawieszenie. Zdałem sobie sprawę, że ja go nie znam, choć powinienem jakąś część. Drobną, malutką, minimalną. A nie wiem o nim dosłownie nic, prócz pomniejszych sytuacji. Jest dla mnie obcy. Z drugiej jednak strony, on o mnie również nic nie wie. To zabawne. Widzimy tylko człowieka takim jakim chcielibyśmy widzieć i odrzucamy inne oblicze jakie nam pokazuje, bo przecież on taki nie może być. Żyjemy w zbyt kolorowym świecie by zobaczyć jego czarno-białe barwy. Wszystko jest proste, tylko to ludzie sobie utrudniają.
Dopiłem kawę, od razu myjąc kubki, bo przecież spędzą tu zapewne kolejnych parę ładnych latek zamknięte w szafce. Mimo, że kupiłem do mieszkanie, jakbym nie miał serca go sprzedać, a z drugiej strony chciałem się go pozbyć, nigdy nie wracać, oddać w cholerę. Poszedłem się spakować, choć tak naprawdę nie było wiele do pakowania. Poza tym ubrań miałem w nadmiarze, wracając z domu, z którego właściwie to pewnie mnie już wydziedziczyli.
Wchodząc do salonu, zatrzymałem wzrok na drewnie bardzo starej, albo mi tylko się tak wydawało, komody. Czas robił swoje. Nie wiem dlaczego właściwie tam podszedłem. Nie wchodziłem do tego pokoju, bo tu najczęściej spędzaliśmy razem czas, uczyliśmy się, wyzywaliśmy ludzi, których nie lubiliśmy, rozwiązywaliśmy konflikty, odbywaliśmy poważne i te mniej poważne rozmowy. To było cholerne centrum tego wszystkiego. Zdjąłem z półki kolorowy zeszyt, przewracając po kolei strony. Był strasznie zakurzony, jak wszystko tutaj wołające o pomstę do sprzątaczki albo chociaż szmatki i wody. Od paru lat nie było ruszane, bo od paru lat nikogo tu nie było. Wiadomo dlaczego co chwilę kicham.
Wytarłem dłoń o koszulkę z warstwy kurzu, nie zwracając uwagi na podchodzącego Milesa.
- Co to? - zajrzał mi przez ramię. Podałem mu zeszyt, niech sobie sam zobaczy.
- Moje stare zeszyty - przejechałem spojrzeniem po półce pełnej książek, które wówczas musiałem trzymać - Jeszcze, gdy chodziłem do szkoły.
- Nie zabrałeś ich ze sobą - to twierdzące zdanie idealnie nadawało się na pytanie, ale nim nie było. To było czyste, nieukrywane stwierdzenie faktu, na które miałbym nawet rozbudowaną odpowiedź. O ile zależałoby mi na jej wypowiedzeniu.
- Nie były mi do niczego potrzebne - wzruszyłem ramionami, patrząc na trzymaną w rękach stertę zszytego, niepotrzebnego papieru, na którym widniały małe literki, napisane czarnym długopisem, czasem staranniej, czasem nie, w zależności od tego jaki wtedy miałem dzień. Robiłem notatki... jak tylko zaczęło mi zależeć nad zdaniem szkoły. Miles zmarszczył brwi i wskazał na rysunek z boku, na marginesie zeszytu. Uśmiechnąłem i uniosłem spojrzenie na niego - A bo ty myślałeś, że byłem pilnym uczniem?
- No wiesz... ja zawsze starałem się być poprawnym... a wnioskując po tym co teraz jest... nie wyglądasz na kogoś nieuważnego - wyciągnąłem dłoń, a chłopak oddał mi zeszyt, który schowałem z powrotem na miejsce.
- Nie zawsze i nie wszystko wyglądało tak jak teraz - westchnąłem, zaraz potem posyłając do niego szybki uśmiech - Lepiej już jedźmy żebyśmy dotarli o normalnej porze - przejechałem ręką po jego ramieniu i wróciłem po swoją torbę.
~*~
Chłopak mimo, że tego nie okazywał i starał się być jak najbardziej obojętny, denerwował się tym, że z nim pojadę. Im dłużej tkwił w tym temacie, tym coraz bardziej robił się podenerwowany, co jakiś czas biorąc głęboki oddech, ukrywając to pod głębokim westchnieniem dla niepoznaki. W końcu widząc jak unika mojego spojrzenia, które od jakiegoś czasu uważnie go śledziło, mimo chyba jego woli, wstałem i założyłem torbę na ramię, rzucając w jego stronę kluczyki, które złapał w rękę i spojrzał na mnie.- Miles... - przerwałem niemal monolog, w którym jakby sam siebie utwierdzał, że utwierdza mnie w swoim utwierdzeniu. Bez sensu - Poradzę sobie.
- To nie takie łatwe - pokręcił głową, bawiąc się swoją trzymanymi w dłoni kluczykami i westchnął.
- Dam radę - nie raz byłem świadkiem sytuacji, w których ktoś poniża drugą osobę. Może to źle brzmi, może nie wiem i nie jestem świadomy powagi tej sytuacji, w której się znajdę, ale po prostu wiem, że nie zareaguję na to skrajnie negatywnie. Poza tym, to jego rodzina i głupio byłoby nie pojechać, tylko ze względu na wybuchowe rodzeństwo. Podszedłem do niego, całując przeciągle i zabrałem mu torbę z rąk - Nie martw się. Będzie ok - może to nie było zbyt skuteczne, czy nawet pocieszające, ale ważne, że było - Idź do samochodu, a ja zamknę mieszkanie - skinął głową i wyszedł, schodząc na dół.
Przypomniałem sobie moment, w którym powiedział te kilka słów, gdzie przyjdzie moment, który może wszystko zmienić. Zaprzeczyłem temu w myślach. Nie chcę kolejnych zmian, bo one przynosiły mi tylko coraz gorsze zdarzenia, ich konsekwencje odczuwam do dzisiaj. Po prostu nie potrafię w tej sytuacji powiedzieć, że teraz będzie inaczej, bo z doświadczenia wiem, że wszystko pójdzie i się zawali. Moment, w którym wszystko się zmieni. Ale to tak jakbym chciał zatrzymać czas związany z przeznaczeniem, co jest niemożliwe. Bo to co ma się stać musi się stać. A ja od tego uciekam.
- Do zobaczenia Millie - szepnąłem i zamknąłem drzwi, przekręcając ich zamek. Zszedłem na dół, wsiadając do auta i chowając klucze do kieszeni torby, którą rzuciłem do tyłu - Musisz mnie pokierować przy wyjeździe z Aberdeen - zapiąłem pasy i uśmiechnąłem się do niego.
- Myślałem, że twoja orientacja w terenie pozwoli ci na moją drzemkę - zaśmiałem się, opierając głowę.
- Zamierzałeś spać i mnie zostawić? I co po tych dwóch kawach?
- Pójdą w niepamięć na przystanku.
- To z Aberdeen, a potem pozwolę ci chrapać ile chcesz - odpaliłem silnik.
- Nie chrapię - zmarszczył brwi.
- Jasne. Przecież spałem z tobą.
- Nie chrapię - powtórzył.
- Nagram cię - puściłem mu oczko. Prychnął cicho pod nosem.
Droga była długa, a w samym Aberdeen natężony ruch przy wyjeździe. Ogólnie to jakby nagle cała Wielka Brytania się zmówiła i wytworzyła korki. Dopiero w połowie trasy się rozluźniło, ale to wszystko i tak zjadło okropnie dużo czasu.
Przetarłem dwoma palcami oczy, które zaczęły mi same opadać. Przed nami jeszcze sporo kilometrów, a ja usilnie szukałem sposobu w tej sytuacji, jak nie zasnąć. Oparłem dwie dłonie na kierownicy, zaciskając na niej palce. Nie było dobrym pomysłem wyjeżdżanie o późnej porze. Znaczy... nie wyjechaliśmy o późnej porze, ale powinienem uwzględnić, że droga nie jest też krótka. Wiadomo ile jechałem z domu do Londynu, gubiąc się przy tym.
- Miles - szepnąłem, gładząc delikatnie swoją dłonią jego udo. Poruszył się, podnosząc głowę i zmarszczył brwi, powoli odwracając się w moją stronę.
- Co? Coś się stało? - zapytał zaspanym głosem, opuszczając wzrok na moją rękę. Zabrałem ją, z powrotem kładąc na kierownicę. Cicho zaśmiałem się pod nosem, kręcąc w zaprzeczeniu głową.
- Nie, wszystko w porządku. Mam tylko prośbę - kątem oka widziałem jak kiwnął głową - Zmienisz mnie? Muszę się zdrzemnąć, a obecnie całe moje skupienie na drodze coraz silniej ulatnia się w powietrze.
- A gdzie jesteśmy?
- Na wylotówce z Birmingham - rozejrzałem się aby upewnić się.
- Już tak daleko? - zmarszczył brwi, na co pokiwałem głową.
- Trochę czasu minęło.
- Która jest godzina?
- A chcesz koniecznie wiedzieć?
- I tak sprawdzę.
- Czwarta. Właściwie to za chwilę będzie czwarta - podwinąłem rękaw, jakby zegar obok licznika prędkości miał wskazywać nieprawdziwą godzinę.
Miles?