Mój losowo wybrany przeciwnik oberwał kolejnego kopniaka. Od tego rozpaczliwego tłuczenia się już zaczynało brakować mi sił. Odwróciłam się plecami do demolowanych drzwi i powoli
zjeżdżałam w dół, aż wreszcie usiadłam na lodowatej posadzce. Świeże rany na przedramionach nadal bolały pomimo zdezynfekowania i zabandażowania. Zaciągnęłam rękaw bluzy mocniej na ręce. Dlaczego nie potrafię pozbyć się tego odruchu? Zaczynam zachowywać się jak w jakimś transie... Otarłam dłońmi zapłakane oczy, aby móc jeszcze raz spojrzeć na SMS’a. Ledwo zdołałam rozczytać się z jego treści, bo skutecznie uniemożliwiały mi to roztrzęsione ręce. Leo musiał nieźle się spieszyć, pisząc tą wiadomość...
Nadawca: King Liliput
Grant!
Will mial wypadek i przed chwila zabralo go pogotowie! Przyjezdzaj! Sprawa jest powazna!
Opuściłam telefon i całym ciężarem oparłam się o swego drewnianego rywala. Nim zdążyłam przymknąć zmęczone powieki, oberwałam otwieranymi drzwiami. Zabolało bardziej, niż bym się spodziewała, ale… po własnoręcznym przetestowaniu ich możliwości, już nigdy nie zakwestionuję solidności żadnych drzwi.
Szybko poderwałam się z miejsca, gotowa do natychmiastowej ucieczki.
- Skarbie, naprawdę chcesz mi płacić odszkodowanie za zniszczenie mienia?
- Twój pokój nie jest pierwszy. Tym razem nie zdążyłam się oddalić. - mruknęłam, starając się nie pociągać nosem. - I nic sobie nie wyobrażaj, nie wiedziałam, że właśnie Ty tu mieszkasz.
- Taaa, z pewnością… - przechylił głowę lekko w bok, przyglądając mi się tymi przenikliwymi oczami o barwie szmaragdu… - Coś się stało?
- Nie, skąd... ten pomysł? - głos mimowolnie mi się łamał. Uciekłam spojrzeniem w dół.
- Wiesz, że preferuję kontakt wzrokowy z rozmówcą. - mruknął. Ani mi się waż, Grant! Nie zrobisz tego, co ci chodzi po głowie! - Victoria?
Nie wytrzymałam. Pozwoliłam łzom swobodnie spływać po policzkach. Zabrakło mi sił. Delikatnie
opadłam w przód, prosto na klatkę piersiową Julesa. Mało obchodził mnie jego obecny strój w postaci koszulki i samych bokserek (Nie, nie były w dinozaury :C). Przytuliłam się lekko. Nie zastanawiałam się, co będzie jutro… jak to wytłumaczę. Liczyło się to przyjemne ciepło. To prawie tak, jakbym przytulała ogromnego, pluszowego misia. Po chwili wstrząsu, objął mnie delikatnie. Dopiero wówczas dotarło do mnie, co robię… Gwałtownie oderwałam się od chłopaka, jednak ten od razu przyciągnął mnie z powrotem. Chwilę miotałam się, jednak Jules był ode mnie znacznie silniejszy.
- Nie rzucaj się tak, Vicky. - usłyszałam z góry. Ustąpiłam. Teraz moja głowa leżała na torsie chłopaka. Słyszałam bicie jego serca… czułam, jak klatka regularnie unosi się i opada… - Powiesz wreszcie co się dzieje?
- Chodzi o… mojego brata-idiotę… Wracał do Morgan i… miał wypadek… jest w szpitalu… Nie mam jak do niego przyjechać…
- Lepiej przestań się mazać, a zacznij zbierać do wyjścia.
- Hę? - odsunęłam się i mocno zadarłam głowę, żeby na niego spojrzeć.
- Nie mówi się „hę?” tylko „proszę?” ewentualnie „słucham?” i lepiej pospiesz się, nim zmienię zdanie.
- Jaaasne… - mruknęłam, kierując się do swojego pokoju. Ugryzłam się w język, z trudem powstrzymując od „łaski bez”. Potrząsnęłam wkurzona głową. Nawet nie powinnam tak myśleć! Jules robi mi przysługę, a ja niewdzięczna tego nie doceniam! Chociaż… Może nie tyle nie doceniam, co… może zaczęłam się przyzwyczajać… Trochę przypominał mi przyjaciół, którzy zostali w Stanach, a z niektórych cech nawet chłopaków z warsztatu czy moich… brac… Nieważne. Czułam, że w rzeczywistości może nie jest taki zły, jakiego momentami stara się udawać.
Drżącą ręką sięgnęłam do kieszeni do klucz z pokoju, który po nieudanej próbie umieszczenia w zamku, wylądował na ziemi. Zaklęłam pod nosem, podniosłam go i podjęłam ponowną próbę dostania się do pokoju.
- Nie wiesz, że dziewczynie nie wypada się tak wysławiać? - usłyszałam niespodziewanie zza pleców. Wzdrygnęłam się i znów upuściłam ten przeklęty klucz.
- Cholera… - fuknęłam, podnosząc przedmiot z podłogi.
- Aż trudno uwierzyć, że ktoś może być aż tak bojaźliwy. I aż tak się wlec.
- Wiesz co, Montclare? - otworzyłam te cholerne drzwi i zatrzymałam się na moment w progu.
- Słucham, Skarbie? - przysunął twarz bliżej mnie, uśmiechając się.
- Zamknij się. - rzuciłam, zatrzaskując mu drzwi przed nosem. Szybko podeszłam do szafy po inne ubrania i przebrałam się.
- Na pewno w niczym ci tam nie pomóc?! - usłyszałam z zewnątrz, gdy akurat wychodziłam na korytarz.
- Jak widzisz, doskonale sobie poradziłam bez twojej pomocy. Ale zapamiętam na przyszłość. - odpowiedziałam ruszając w stronę wyjścia.
- Na to liczę. - rzucił Jules, podążając za mną.
- No, proszę! A nie wyglądasz na weterana matematyki! Obyś tylko się nie przeliczył. - mruknęłam otwierając drzwi prowadzące na zewnątrz budynku.
- A widzisz, Skarbie! Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz! Na przykład rewelacyjnie odwracam uwagę.
- Jakoś nie zauważyłam. - mruknęłam, zapinając kurtkę.
- W takim razie patrz uważnie, a za jakiś czas wspomnisz moje słowa.
- Nie zakładałabym się na twoim miejscu. - założyłam na głowę swój kask.
- To nie zakład, Skarbie. Ja po prostu lubię mieć rację. - chłopak również założył ochronne nakrycie głowy.
- Pfff… Jeszcze zobaczymy. - prychnęłam, siadając za nim na motocykl.
- Im bardziej będziesz starać się temu zapobiec, tym prędzej udowodnię ci swoją rację.
- Montclare, zamknij się wreszcie i jedź!
- Nagle tak ci się spieszy?
- Zamknij się albo ja ci pomogę! - fuknęłam, na co Jules zareagował śmiechem. Cholera nie przemyślałam tego zdania. - Zamknij się albo ja cię zamknę! - powtórzyłam, a on śmiał się jeszcze głośniej. Kurna… Lepiej już w ogóle nie będę się odzywać.
- Powiem ci, Grant, że już nie mogę się doczekać.
- Jedź już! - warknęłam, uderzając go pięścią w plecy.
~***~
Po około dwudziestu minutach znaleźliśmy się pod szpitalem w okolicznym miasteczku. Nie zważając na swego towarzysza, szybko zeszłam z pojazdu i wbiegłam do środka. Zmrużyłam oczy pod wpływem nagłego i tak jasnego światła. Cofnęłam się kilka kroków i wpadłam prosto na Julesa. Popatrzyłam na niego przepraszająco i, nieco zdezorientowana, poszłam dalej. Nigdy wcześniej nie byłam w tym szpitalu i nie wiedziałam dokąd się udać… Biegłam więc przed siebie przez bardzo jasny korytarz, właściwie kompletnie na oślep. Poruszałam się instynktownie.
- Vicky! - usłyszałam znajomy głos z jakiegoś bocznego korytarza. Obróciłam głowę w tamtą stronę. Podszedł do mnie Leo.
- Gdzie jest Will? Gadaj, Fletcher! - fuknęłam.
- Spokojnie, Grant… Nie jest z nim najlepiej, ale najgorsze za nim. Lekarze twierdzą, że jego życie nie jest już zagrożo…
- A BYŁO?! - warknęłam, a Liliput się cofną.
- Pamiętaj, że lwy są objęte ochroną! Jeśli mnie zabijesz pozwę cię za kłusownictwo!
- Morda w kubeł, Lion King! Lepiej zaprowadź mnie do brata, bo inaczej cię ustrzelę i powieszę nad kominkiem tuż obok skór dzika i niedźwiedzia. - mruknęłam, ruszając za chłopakiem.
- Ej! Już wystarczająco mi dowaliłaś! Żeby jeszcze wieszać mnie obok takiej tandety! Pffff!
- Czasem zachowujesz się jak… - westchnęłam. - Szkoda gadać... Will jest przytomny?
- Z tego, co mi wiadomo, tak. Ale wiesz, z lekarzami nigdy nic nie wiadomo…
Po przejściu jeszcze kilku korytarzy i rozmowach z lekarzami, wreszcie mogłam zobaczyć się z bratem. Po cichu weszłam do sali, w której miał leżeć, nie chcąc zbudzić ewentualnych pozostałych pacjentów. Na szczęście w pomieszczeniu był sam.
- Ty jebany idioto! Mogłeś tam zginąć! Pomyślałeś choć przez moment o rodzicach albo Black Jacku?! O mnie nie wspominając… Już pochowałam jednego brata, nie każ mi robić tego raz jeszcze… proszę… - szepnęłam, opadając na stojące przy szpitalnym łóżku krzesło.
- Hej! Przecież tu jestem! To nic poważnego, Vicky. Młody Fletcher jak zwykle przesadza.
- A ty jak zwykle bagatelizujesz stan swojego zdrowia! Fajnie, że bawisz się w starszego brata tych chłopaków, ale zaczynasz przeginać! Widzą w tobie kogoś jak Piotruś Pan. Wydaje im się, że nie istnieją żadne troski czy problemy, a ty jesteś niezniszczalny! A to nieprawda! I to nie wstyd, przyznać się do tego i okazać słabość! Naprawdę nie musisz być twardzielem na każdym kroku…
- Odezwała się… - prychnął, chwytając moją prawą rękę i przyciągną ją do siebie. Cicho syknęłam z bólu. Podwinął czarny rękaw bluzy, odkrywając bandaż. - A to co? Zacięłaś się przy gotowaniu obiadu, Grant? Przy mnie nie musisz udawać. Mieszkam w pokoju naprzeciwko i zdążyłem wyrobić sobie znakomity słuch. Wiem, że nie przesypiasz całych nocy, bo boisz się zasnąć. A gdy tylko uda ci się przymknąć oczy, zaraz budzisz się z krzykiem. A to w żaden sposób ci nie pomoże, tylko pogorszy twoją beznadziejną sytuację. - w końcu puścił moją rękę. - Nie rób tego więcej. Nie poddawaj się tak łatwo… Teraz ja cię proszę…
- Widzę, że Leo naprawdę dramatyzował i nic ci nie dolega. W takim razie wykorzystaj swój pobyt tutaj dobrze. Widziałam kilka fajnych, długonożnych i młodych pielęgniarek. Zaszalej, Symulancie! - mruknęłam, wstając i kierując się w stronę drzwi.
- Rano ma się pojawić specjalista, który wykona jeszcze jeden zabieg. Jak dobrze pójdzie, to może nie wybudzę się z narkozy i wreszcie się mnie pozbędziesz. - prychnął.
- Zamknij się, Grant i odpocznij wreszcie. Choć raz skup się na sobie.
- Odezwała się Pani Ekspert! Skupie się na sobie dopiero wówczas, gdy ty uczynisz to samo.
- W takim razie oboje trochę poczekamy. Dobranoc, William.
- Dobranoc, Rudzielcu.
Wyszłam na korytarz i ruszyłam w jego głąb. Natrafiłam na automat z ciepłymi napojami. Wrzuciłam monetę i wybrałam czarną kawę. Poczekałam minutę… i dwie kolejne, a automat nie odpowiadał. Najpierw uderzyłam w niego pięścią, a potem sprzedałam porządnego kopniaka. Nic.
- Tym razem znęcasz się and biednym automatem? - usłyszałam znajomy głos nad uchem. Obróciłam się gwałtownie, jednocześnie odruchowo wyprowadzając cios. - A to za co?
- Szkoliłeś się na ninję czy co?! Pojawiasz się nie wiadomo skąd, z taką łatwością unikasz oberwania w pysk, że… powoli zaczynam traktować to jak wyzwanie.
- Każdy ma jakieś zdolności. - wzruszył ramionami.
- Co ty właściwie jeszcze tu robisz? - spytałam nagle.
- Głupie pytanie! Zadeklarowałem się, że cię tu zawiozę całą i zdrową, więc także odwiozę z powrotem do akademii. A w czas zabiję ucinając sobie krótką pogawędkę z twoim przyjacielem, panem Leonardem Fletcherem.
- Lion to okropny nudziarz, który szczerze kocha kwiaty i rock and roll z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ale poza tym jest w porządku.
- W takim razie może zaszczycę cię swym towarzy…
- A ja idę spać. - przerwałam mu z triumfalnym uśmiechem.
- Tak tutaj?
- No, a gdzie? Niedługo wybije pół do drugiej. Nie pogardzę odrobiną snu. - wzruszyłam ramionami i oddaliłam się.
Usadowiłam się na jednej z tych koszmarnie niewygodnych ławek i przymknęłam oczy… I właśnie to jest to cholerne uczucie… Kiedy tak bardzo chcesz iść spać i zamykasz oczy na kilkadziesiąt minut, ale mimo to wciąż jesteś przytomny. Po upływie kolejnych minut usłyszałam znane mi głosy Leonarda i Julesa. Czyli Młody nie zdążył jeszcze zanudzić go na śmierć…
- Bardzo troszczy się o Will’a… Te rodziny wiele przeszły… - rzucił Leo.
- Tylko kto w takich chwilach zatroszczy się o nią? - mruknął Montclare.
- Jestem pewien, że wśród jej kumpli znajdzie się mnóstwo…
- Albo sama się o siebie zatroszczy. - mruknęłam, otwierając jedno oko.
- Myśleliśmy, że już śpisz… - tłumaczył się Fletcher.
- Uwierz mi, że o niczym innym nie marzę, ale… to ciągnie się od kilku lat. Zdążyłam się przyzwyczaić. A teraz wybaczcie, będę próbować dalej. - z powrotem przymknęłam powiekę. - To zabawne, nie uważacie? Jak noc potrafi działać na człowieka… Po całym dniu udawania jesteśmy już tak zmęczeni zgrywaniem kogoś, kim nie jesteśmy, że w nocy zwyczajnie brakuje nam sił… Ale nie słuchajcie, co mówię. Od miesięcy śpię po maksymalnie trzy godziny na noc, a czasem nie śpię w ogóle… To zaczyna coraz bardziej mnie przytłaczać... Bo ile czasu potrzeba, żeby złamać człowieka?
~***~
Jakimś cudem dotrwałam do ranka. O dziwo Leo i Jules także. Właściwie obecność Fletchera nie dziwiła mnie ani trochę, w końcu Will jest dla niego kimś tak ważnym jak Mike był dla nas… Ale co tu jeszcze robi ta cholera Montclare? Ta gadka o zobowiązaniu jakoś nie bardzo do mnie przemówiła…
Około szóstej rano cichcem przemknęłam do sali, w której leżał mój brat.
- William? Śpisz jeszcze?
- Spałbym, gdybyś się tak nie tłukła. Na pewno nie zostaniesz ninją. Słyszała cię chyba połowa szpitala! Jak słoń w składzie porcelany!
- Zdaje się, że chciałeś powiedzieć wiewiórka.
- Możliwe, Rudzielcu. A tak właściwie, to co ty tu jeszcze robisz?
- Nie mogłabym cię tak tu zostawić, Twardzielu. Aczkolwiek nie miałabym nic przeciwko wzięciu prysznica i zmianie ciuchów. Ach i ewentualnie krótkiej drzemki we własnym łóżku.
- Możesz wziąć z warsztatu stary motocykl Michaela… Jeśli oczywiście chcesz…
- Ten rzęch jeszcze jest na chodzie?
- Z tego, co mi wiadomo to ma się dobrze. Dalej, Grant! Zadbaj trochę o siebie, a mną zajmą się lekarze. Zobaczymy się za kilka godzin. W razie co, pozdrowię od ciebie Mike’a.
- Nie pierdol! Gdybyś nie leżał poszkodowany na tym łóżku, to już porządnie byś oberwał. Nie igraj z ogniem, braciszku, bo możesz się nieźle sparzyć! - fuknęłam i szybko wyszłam na korytarz. Po drodze do wyjścia trafiłam na Leonarda.
- Masz klucze do warsztatu? - spytałam, zatrzymując go.
- Jasne. Pamiętasz którym, co otworzyć?
- Tak, jestem pewna. A gdzie jest Jules?
- Jeszcze przed chwilą gdzieś się tu kręcił.
- Do zobaczenia później, Lion!
- Do zobaczenia, Wiewiór!
Ruszyłam dalej w stronę wyjścia ze szpitala, rozglądając się za Montclarem… Byłam coraz bliżej drzwi, a jego wciąż nigdzie nie było. I nagle pojawił się znikąd (a tak dokładniej, to z jakiegoś bocznego korytarza), wyrównując ze mną krok.
- Wiewiór? Poważnie? - przechylił lekko głowę przyglądając mi się badawczo.
- Taaa… Nie ja to wymyślałam, ale po pewnym czasie się przyjęło. Leo powinien nauczyć się mówić ciut ciszej. I pomyśleć, że to mi zarzuca się zakłócanie spokoju połowy szpitala!
- Chcesz wrócić do Morgan?
- Chcę, Najpierw muszę dostać się do warsztatu, w którym pracują chłopcy. Pożyczę motocykl brata.
- Czekaj… To twój brat nie zderzył się z samochodem?
- Zderzył, ale on woli quady. Chodzi o mojego drugiego brata Michaela…
- Nie przyjechał odwiedzić Will’a? Jego motocykl stoi w okolicznym warsztacie, więc założyłem, że także jest gdzieś w pobliżu…
- Cóż… Ten motocykl ma już swoje lata… biorąc pod uwagę, że Mike nie żyje od jakichś… 6 lat? - odparłam, wychodząc z budynku. Przez moment panowała kompletna cisza, którą przerwałam szybko zmieniając temat. - Mogę liczyć na twoje towarzystwo w drodze powrotnej?
- Cóż, prosisz o bardzo wiele, ale… dla ciebie zrobię wyjątek i zaszczycę cię swoją osobą.
- Wspaniale… - mruknęłam, wsiadając na czarną Yamahę. - Pokieruję cię do warsztatu, a potem się przesiądę, zgoda?
- A mam jakieś inne wyjście?
- Raczej nie.
Już po kilkunastu minutach wyjeżdżałam z warsztatu ciemnoniebieskim motocyklem brata.
- Podobno chodzi bez zarzutów. Przekonajmy się. - rzuciłam do chłopaka i pojechałam przodem, a on tuż za mną.
O tej porze drogi były niemal puste, co ułatwiało podróż. Jednak w połowie drogi coś zaczęło się dziać. Po przejechaniu kolejnego kilometra zatrzymałam się na poboczu. Próba ponownego odpalenia nie powiodła się.
- Cholera, zdechł! - fuknęłam zsiadając. Obok mnie zaraz pojawił się Jules.
- Bez zarzutów, co?
- Montclare, zamknij się, bo… ci pomogę! Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę! - warknęłam, schylając się, aby poszukać źródła problemu.
- Tak się odgrażasz, że naprawdę nie mogę się doczekać. A wiesz co, Skarbie? Bardzo lubię mieć rację i ty także za chwilę mi ją przyznasz.
- Zatem słucham. Ty także tak się odgrażałeś, że wciąż nie daje mi to spokoju! - mruknęłam z przekąsem.
- Jesteś tak zajęta moją osobą, że nie masz czasu martwić się o brata.
- Coś w tym jest… - szepnęłam, wciąż grzebiąc w motocyklu. Nagle odwróciłam gwałtownie głowę w stronę chłopaka. - W czymś przeszkadzam, Montclare?
Jules? (Tłumacz się :P)
PS. Pisane w środku nocy, więc niektóre fragmenty mogą być bez sensu xD
Dla administracji: 2584 słowa ^^