Burza. Jedno z naturalnych zjawisk i zarazem jeden z moich największych lęków, z którym nigdy nie potrafiłam się uporać. Dobrze, przyznaję, nawet się o to nie starałam, taki ze mnie leń patentowany. Ale los najwyraźniej postanowił, że postara się raz na zawsze odpędzić ode mnie paraliżujący strach, który ogarniał mnie za każdym razem, gdy tylko nieboskłon przecinała choćby najcieńsza błyskawica. A losem tym, tak właściwie, była chyba Ruth.
- Co ty widzisz ślicznego w tym... tym? - zapytałam z delikatnym niedowierzaniem, zerkając na nią poprzez delikatne przekręcenie głowy i uniesienie wzroku. Również skierowała spojrzenie w moją stronę i uśmiechnęła się, jakby odpowiedź była oczywista. Nie była.
- Wszystko w tym, tym jest piękne, Reenie - odpowiedziała bez cienia zawahania, mocniej obejmując mnie w pasie, gdy kolejny grzmot rozniósł się po okolicy, a moje mięśnie na powrót się spięły. Właściwie... cała się spięłam. - Nie bój się. Przy mnie nic ci nie grozi. Ochronię cię - wyszeptała wprost do mojego ucha. Ja zaś poczułam, jak przyjemny dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Westchnęłam głęboko, kiedy jej usta przylgnęły do mojej skóry tuż pod uchem i odnowiły całkiem pokaźną malinkę. - Hej, mam całkiem niezły pomysł. Idziemy pod prysznic. Masz samochód, prawda? Prawda. Poprowadzę. Pojedziemy sobie na przejażdżkę.
- Ale tak w trakcie burzy? - spytałam oszołomiona, wlepiając w nią pełne przerażenia spojrzenie. Patrzenie na to niszczycielskie zjawisko to jedno, ale pchanie się w centrum anomalii to drugie. - Ruthie, popierdoliło cię?
- Może odrobinę - odparła rozbawiona, by po chwili pchnąć mnie w stronę łazienki.
Odblokowałam drzwi do mustanga, by mogła usiąść na miejscu kierowcy, ja zaś wyjątkowo zajęłam fotel pasażera. Nasza podróż nieco się opóźniła. Przeze mnie, rzecz jasna. Ciężko jej było nakłonić mnie do opuszczenia bezpiecznego budynku na rzecz szybkiego popędzenia w stronę parkingu na samochody uczniów. Ale grunt to fakt, że koniec końców odniosła sukces.
Obserwowałam, jak krople deszczu mkną po szybie, ścigając się ze sobą. Z radia po cichu wydobywała się muzyka. Wsłuchiwałam się w nią, od czasu do czasu przymykając powieki, by skupić się nań całkowicie, co stawało się nieco trudniejsze, gdy dłoń Fitz wylądowała na moim udzie i delikatnie je gładziła. Chociaż przydało mi się to, bo zadziałało na mnie uspokajająco. Wiadomo, burza wciąż przyprawiała mnie o lęk.
- Dokąd jedziemy? - Byłam tak ciekawa, że nie potrafiłam darować sobie tego pytania.
Zaśmiała się. Jakby doskonale wiedziała, że zapytam. Może faktycznie byłam aż tak przewidywalna? Albo to ona najzwyczajniej w świecie poznała mnie już na tyle, by wiedzieć, czego można spodziewać się po kimś tak sprzecznym emocjonalnie jak ja.
- Zobaczysz, jak dotrzemy na miejsce, skarbie - odparła. Skąd ja wiedziałam, że właśnie to usłyszę? Może to "odgadywanie" działało obustronnie? Innego logicznego wyjaśnienia tu nie widzę. Ewentualnie przypadek.
- Jaka tajemnicza, ojej. - Przewróciłam oczyma w geście irytacji. A ją to najzwyczajniej w świecie bawiło. Skrzyżowałam ramiona i oparłam się skronią o zimną szybę. Zamknęłam oczy na dobre, pozwalając sobie na drzemkę, w trakcie gdy jej palce raz za razem przesuwały się po moim udzie.
Wydawało mi się, że mijają długie godziny, gdy faktycznie miałyśmy za sobą nieco ponad trzydzieści minut. Obudził mnie słodki całus prosto w usta i dłoń gładząca mój policzek, a później także mierzwiąca moje krótkie, acz gęste kudły.
- Pobudka. Mam dobrą wiadomość. A nawet dwie. Pierwsza jest taka, że dotarłyśmy na miejsce, a druga, że przestało padać, a burzowe chmury przesunęły się dalej. - Przez chwilę spoglądałam na nią jedynie nieprzytomnie, starając się połączyć wątki. Cholera, taka dawka informacji nie była dla mnie dobra tuż po przebudzeniu. Czułam, jak wszystkie trybiki w mojej głowie pracują na najwyższych obrotach. Aż wreszcie metaforyczna żaróweczka zdołała się zapalić.
- Aaa - mruknęłam odkrywczo, gdy dotarł do mnie sens jej słów. W ten sposób doprowadziłam Ruth do wybuchu głośnego śmiechu. Czyżby moje spowolnione myślenie było aż tak zabawne? Wolałam nie znać odpowiedzi. - To co, wysiadka?
- Wysiadka. - Skinęła łepetyną twierdząco i odpięła pas, aby finalnie wysiąść z mustanga. Zdecydowałam się iść w jej ślady. Zaraz potem stałam na żwirowym gruncie, przy niskiej barierce. Znajdowałyśmy się na ogromnym wzgórzu. Doskonały punkt widokowy. Stąd idealnie widać było panoramę okolicy. Liczne lasy i jeziora. Gdzieś w oddali ptaki poderwały się do lotu z jednej korony drzewa. - Co myślisz o tym miejscu?
- Wow. - Tylko tyle z siebie wydusiłam.
Cofnęłyśmy się o kilka kroków, by móc usiąść na podłużnej masce samochodu. Wtuliłam się w jej bok, opierając łepetynę na jej ramieniu. I patrzyłam przed siebie, rozkoszując się naszą wspólną chwilą sam na sam. Nie minął kwadrans, a Ruth już zaczęła się do mnie dobierać. Zaczęła od niewinnych buziaków, które z chwili na chwilę zyskiwały na swej sile i mocy, aż nie wiadomo kiedy znalazłam się na jej kolanach, siedząc na niej okrakiem. Dłonie dziewczyny odważnie wślizgiwały się pod moją koszulkę, zawijając jej kant. Z pewnością nasza gierka potoczyłaby się dalej, gdyby nie moja komórka, która nagle przypomniała nam o swojej obecności.
Zamruczałam z dezaprobaty, mimo wszystko sięgając po telefon. Numer nieznany. Dziwne. Głupia ja, nie pomyślałam nawet, co może to oznaczać. Kilka słów zaważyło znacząco na moim samopoczuciu. W jednej chwili z radosnego nastroju popadłam w stan głębokiej depresji. Poza krótkim "Tak, słucham?" wypowiedzianym do słuchawki, nie wydusiłam z siebie nic podczas trwania całej konwersacji, jeśli można to tak nazwać. Milczałam, wpatrując się w martwy punkt. Czułam, jak moje oczy wypełniają się łzami, a serce pęka wpół. I co, kurwa? Lekarz myślał, że jak powie "Bardzo mi przykro" to, no nie wiem, sprawi, że poczuję się jakby nic się nie wydarzyło? Nie, do chuja. Nie. Zdziwiony brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi mężczyzna, po prostu zakończył połączenie, prawdopodobnie myśląc, iż utraciłam zasięg. Ileż bym oddała, by tak faktycznie było; by nie usłyszeć tej tragicznej wiadomości.
- Reenie? Co się stało? - dopytywała od dłuższej chwili Ruthie, potrząsając moimi ramionami i wpatrując się we mnie z uporem. Ona wiedziała. Na pewno wiedziała, sądząc po jej przerażonej, załamanej i zmartwionej minie. Musiała podejrzewać, o czym zostałam właśnie poinformowana. Albo się myliłam. Nie wiem. Może błędnie odczytałam emocje wymalowane na jej twarzy?
- Ona nie... nie... Moja mama... - I tyle było mojego, kiedy rozpłakałam się w głos, wtulając w dziewczynę, na której kolanach wciąż miałam przyjemność siedzieć.
Naraz usłyszałam słowa Fitz, wypowiedziane wcześniej. "Przy mnie nic ci nie grozi. Ochronię cię." Przed tym nie ochroniła.
Ruthie?
BOZIU, ALE TO SMUTNE.
I PSEPLASAM ZA EWENTUALNE NIESPÓJNOŚCI. ŚPIĘ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz