Odprowadziłem wzrokiem schodzący ze sceny zespół. Miałem wystąpić po nich. Nerwowo przestąpiłem z nogi na nogę. Tłum spragniony kolejnej rozrywki stopniowo cichł, by dopuścić do głosu mężczyznę, który miał mnie zapowiedzieć. Przypominał on gadającą piłkę, ubraną w ciemne jeansy, kowbojki z jasnobrązowej skóry i turkusową koszulę, którą zrobił kolorowy bolo tie. Tylko dzięki niemu można się było dowiedzieć, gdzie prowadzący ma szyję, gdyż całe jego ciało zdawało się zlewać w jedną, wielką kulę. Moje rozmyślania przerwał jego głos, a dokładniej moment, w którym wykrzyknął moje imię i nazwisko. Publiczność zachęciła mnie brawami. Powoli wszedłem po drewnianych schodach na scenę. Stanąłem na jej środku i odwróciłem się twarzą do tłumu. Poprawiłem skrzypce na swoim barku i ułożyłem smyczek na strunach. Dopiero, kiedy zapadła cisza, zacząłem grać "Roundtable Rival" Lindsey Stirling. Z uśmiechem spojrzałem na dzieci, które ruszyły w tan.
***
Wróciłem do domu wraz z rodzicami po zakończeniu imprezy. Słońce już dawno ustąpiło miejsca księżycowi. Wysiadłszy z samochodu zaparkowanego przed domem, spojrzałem na rozgwieżdżone niebo. Piaszczysta równina przypominała w świetle księżyca powierzchnię satelity. Jedyną rzeczą, która mówiła, że tak nie jest była srebrna tarcza, unosząca się nade mną. Przez brak jakichkolwiek zabudowań w okolicy zdawało się, że czarna tkanina ozdobiona diamentami opada coraz niżej, by zakryć swoim ciężkim ciałem całą planetę.
Rodzice skierowali się w milczeniu do domu. Nie rozumiem, jak mogli nawet na chwilę nie zawiesić wzroku na tym obrazie.
Zdawało mi się, że mama uśmiechnęła się do mnie, zanim zniknęła za drzwiami. Ja natomiast poszedłem sprawdzić, co u Mustanga.
Koń leniwie skubał trawę. Gdy tylko zbliżyłem się do niego, stworzenie uniosło na mnie wzrok. Pogładziłem jego pysk.
- Tęskniłeś?
Koń trącił mnie łbem. Z uśmiechem przytuliłem go.
- Ja też.
***
Po jakimś czasie wszedłem do domu. Słysząc podniesiony głos ojca, ruszyłem w stronę kuchni, z której to on dochodził. Zatrzymałem się jednak przy drzwiach.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Wszyscy mówią, że chcieliby, żeby ich dzieci były takie, jak Jeremy. - moja matka wyraźnie starała się uspokoić swojego partnera.
- Mój syn powinien robić coś znacznie poważniejszego niż zgrywanie klauna. - prychnął mężczyzna.
- To źle, że ludzie się cieszą?
- Śmieją się z niego. Myślisz, że tak bardzo zachwycają ich jego występy?
- Sami mi to powiedzieli.
- Bo już by powiedzieli prawdę. Nie martw się. Problem się rozwiąże już niedługo. Zapisałem go do szkoły prawniczej w Austin. - Bob zawinął ręce na piersi.
- Bez mojej i jego wiedzy? No wiesz ty co? - mama wyraźnie nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.
- Wiem, co robię. Nie potrzebuję waszej aprobaty. - ojciec pewnie zamierzał zakończyć tymi słowami temat, który prawdopodobnie sam zaczął.
- A co z koniem? Nie zapakuje go do walizki. Wiesz jak bardzo się lubią. Ta szkoła jest zdecydowanie za daleko.
- Już postanowione. Nasz syn musi w końcu zmężnieć.
- A co ze szkołą jeździecką? Jeremy ma potencjał.
- Jazda konna? Serio? Myślisz, że z tego można się utrzymać? - prychnął brunet.
- Oczywiście. Jest wiele możliwości. Wyścigi konne, własna szkoła jazdy,...
- Chyba hodowla i sprzedaż do rzeźni na salami.
- Nie mówisz poważnie.
- Tak ci się wydaje? Po jego wyjeździe będzie przynajmniej jakiś pożytek z tego darmozjada. Bezprzewodowa kosiarka.
- Odszczekaj to. - warknąłem. Mustang to mój przyjaciel, a nie specjał jakiejś kuchni.
Ojciec spojrzał na mnie rozbawiony.
- Nie masz prawa o nim decydować. Nie jest twoją własnością.
- Póki ze mną mieszkasz, obaj nią jesteście.
- Do czasu.
Szybkim krokiem skierowałem się do swojego pokoju. Z hukiem zamknąłem drzwi za sobą. Wyciągnąłem największy plecak i zacząłem pakować siebie oraz Mustang'a. Ciemny materiał rozciągnął się nieco, mimo że bagaż zawierał jedynie niezbędne rzeczy. Postanowiłem ułożyć je inaczej, co w efekcie rozwiązało problem.
Wiedziałem, że przez sytuację w kuchni będę kontrolowany przez mamę do momentu, aż zaśnie. Uznałem więc, że najlepiej będzie, jeśli poczekam do rana.
***
Wstałem chwilę przed słońcem i dokończyłem przygotowania. Na koniec napisałem krótki list do matki, w którym przepraszałem ją za ucieczkę z domu. Dodałem, że zrobię wszystko, żeby spełnić marzenia o jeździectwie i sprawić, by była ze mnie dumna. Obiecałem też, że wrócę po nią, by mogła żyć w spokoju, z dala od mężczyzny, którego zmuszony jestem nazywać ojcem, a ona mężem. Zdecydowanie na nią nie zasługiwał.
Bezszelestnie wyszedłem z domu, zamknąłem drzwi i wrzuciłem klucz przez uchylone okno. Przedmiot wydał charakterystyczny odgłos przy kontakcie z podłogą.
Czym prędzej wyprowadziłem konia ze stajni własnej roboty, przymocowałem bagaż do jego grzbietu i dosiadłem go. Obaj ruszyliśmy w nieznane.
***
Długo wędrowaliśmy, nim znaleźliśmy wyjątkowo tani nocleg. Cena jednak jak zwykle była powiązana z jakością, ale lepsze to niż nic.
Podejmowałem się każdej pracy, jaka się tylko trafiła. Rozładowywałem wozy z towarem i rozkładałem go, roznosiłem gazety oraz ulotki, malowałem płoty, myłem auta i dokonywałem mniejszych napraw. Gdy nie udawało mi się niczego znaleźć, robiłem sztuczki z pomocą Mustanga, organizowałem przejażdżki dla dzieci na jego grzbiecie i grałem na gitarze. Dzięki tym niewielkim zarobkom powoli przesuwaliśmy się do przodu. Kiedy tylko nadarzała się okazja, łapałem "stopa", by ulżyć ogierowi. Nie wiedziałem, dokąd zmierzamy. Czułem, że mam się kierować właśnie w stronę Oceanu Atlantyckiego.
Im bliżej miasta się znajdowaliśmy, tym częściej widziałem zdziwione spojrzenia ludzi, kiedy to prowadziłem Mustanga, niosąc na plecach nasz wspólny bagaż.
***
Zatrzymaliśmy się na dłużej w Port Arthur. Od razu nająłem się do pracy w porcie, której tam nie brakowało. Dzięki temu udało mi się zarobić nieco więcej. Wciąż jednak, gdy port powoli pustoszał, zajmowałem się tym, co robiłem we wszystkich poprzednich miejscach, o które zahaczyliśmy.
Żyliśmy spokojnie w wynajmowanym domku blisko plaży przez kilka tygodni. Zostałem już na stałe zatrudniony na jednym ze statków towarowych. Do moich zadań należał głównie rozładunek, a czasem również dostarczenie towaru do ludzi, na stragan lub do sklepu. Zdarzało się także, że przydzielono mnie do czyszczenia ryb.
***
Wraz z Mustangiem spacerowałem spokojnie po plaży. Spojrzałem na zachodzące słońce. Przypominało żelazną tarczę, która rozgrzana do czerwoności powoli zanurzała się w wodzie, by nieco się ochłodzić. Bryza rozwiewała mi włosy, przez co musiałem je odgarniać co jakiś czas, by cokolwiek widzieć.
- Nie możemy tak dłużej żyć. Nie po to uciekliśmy. - przeniosłem wzrok na konia. Mustang poruszył uszami.
W oddali zauważyłem dobrze mi znany statek. Właśnie go załadowywano. Ruszyłem wraz z ogierem w jego stronę.
Spojrzałem na ogromny okręt o bordowych ścianach. Byłem pewien, że przeżył on nie jedną wojnę, co wnioskowałem po wyglądzie statku. Nie przypominał jachtu milionera, ale był znacznie cenniejszy dla tych ludzi. Moim zdaniem liczyło się jedynie to, że jeszcze pływa.
- O. Cześć, młody. - powitał mnie jeden z pracowników, spojrzawszy na mnie na ułamek sekundy, po czym wrócił do pracy.
- Co ładujecie?
- Głównie przyprawy i drewno. To, co zwykle w przypadku dłuższych podróży. Tym razem jednak płyniemy do Londynu.
- Londynu? - oczy mi zalśniły, a na twarz wypłynął uśmiech, zdradzający, że ta informacja mnie zainteresowała. Może to jakiś znak? Może właśnie tam mam się udać z Mustangiem?
- Możemy płynąć z wami?
Mężczyzna przyglądał mi się dłuższą chwilę. Ściągnął w zamyśleniu krzaczaste brwi, co prawdopodobnie zasłoniło mu nieco obraz przed oczami. Ruchy wąsów w lewo i prawo podkreślały, że rozważa wszystkie za i przeciw, by dokonać ważnej decyzji. Towarzysząca temu cisza nieco mnie krępowała.
- Czemu nie. Wyruszamy rano o szóstej. Nie spóźnij się.
***
Czym prędzej wróciłem z koniem do domu i zacząłem nas pakować. Jednocześnie rozmawiałem z właścicielką domku o zwrocie kluczy. Zgodziła się podejść do mnie o piątej, by odebrać je osobiście.
Rozmowa nie była długa. Zaraz po niej przygotowałem kanapki oraz owoce i warzywa. Następnie dokończyłem pakowanie bagażu.
Wyjrzałem przez okno na Mustanga.
- Już niedługo będziesz prawdziwym koniem wyścigowym.
***
Właścicielka domku zjawiła się rano pod drzwiami zgodnie z obietnicą. Uparła się również, że odprowadzi nas do portu. Dużo rozmawialiśmy podczas trasy.
Gdy przyszedł czas pożegnania, kobieta życzyła nam obu szczęścia. Machaliśmy do siebie do momentu, kiedy oboje straciliśmy się z oczu.
Ruszyłem na przód statku. Mustang po chwili do mnie dołączył. Powoli kroczyłem przy boku okrętu i patrzyłem na przecinaną przez niego wodę. Spienione fale uciekały spod statku, by następnie schronić się w objęciach oceanu. Uniosłem wzrok na granicę między Uniosłem a wodą. Światło wchodzącego słońca odbijało się od trafili, tworząc na niej krwistoczerwoną plamę, której nawet fale nie zdołały zmyć. Był to niewątpliwie piękny widok.
***
Do celu podróży dotarliśmy po kilku dniach. Mocno trzymałem uzdę konia, by nie zgubić go w gęstej mgle. Nad Londynem unosiły się grube, czarne chmury, a mżawka, będąca ich dziełem, delikatnie muskała nasze skóry.
Właściciel statku i jego pracownicy jeszcze raz próbowali mnie namówić, bym został w Stanach i dalej im pomagał. Z bólem serca musiałem odmówić. Pragnąłem spełnić swoje marzenia, a jednocześnie cel wędrówki.
Wyszedłem z Mustangiem na ląd i uniosłem wzrok na starsze budynki. Bijąca od nich tajemniczość zaintrygowała zapewne nie jednego. Zrobiłem pierwszy krok, a po nim następne. Londynie, oto jestem.
***
Nie łatwo było mi znaleźć pracę, ale na pewno łatwiej, niż jakieś lokum. Koniec końców cudem zostałem przyjęty do pracy w barze na stanowisku barmana i dzięki ogłoszeniu otrzymałem klucze od małego, drewnianego domku w lesie. Właścicielka była tak miła, że podarowała mi mapę i zaznaczyła na niej na czerwono mój nowy dom. Ja natomiast dodatkowo zaznaczyłem miejsce swojej pracy.
Mimo wszystko i tak się zgubiliśmy. Kilka razy. W końcu jednak udało się nam dotrzeć do lasu. Lasu, bo dom znaleźliśmy dopiero w nocy. To, co w nim zastałem, wyjaśniło mi, dlaczego cena była taka niska. Nie był on prawdopodobnie nawet odwiedzany od momentu narodzin mojej babci. Ale w końcu lepsze to niż nic.
Podwinąłem rękawy bluzy i zabrałem się za sprzątanie. Przynajmniej częściowe. W końcu nie wpadłem na pomysł, żeby zabrać ze sobą jakieś detergenty. A szkoda.
Nawet nie wiem, kiedy usiadłem, żeby odpocząć, a w efekcie zasnąłem.
***
Wstałem z samego rana. Musiałem znaleźć jakąś szkołę jeździecką, zrobić zakupy, a wcześniej odnaleźć kantor i sklep. Mapa oczywiście się gdzieś zapodziała.
Wziąłem szybki prysznic i doprowadziłem Mustanga do porządku. Następnie zjedliśmy skromne śniadanie z tego, co zostało po podróży, po czym wyruszyliśmy na poszukiwania czegokolwiek z naszej listy.
Szliśmy w przeciwnym kierunku do tego, z którego trafiliśmy do domu poprzedniego dnia. Korony drzew rzucały taki cień, że nawet za dnia mogłoby się wydawać, że jest noc.
Promienie słońca zacząłem dostrzegać koło południa. Z oddali słyszałem śpiew ptaków. Siedziały one na gałęziach drzew przy jeziorze. Wraz z Mustangiem pokonałem morze gęstej trawy, która sięgała mi prawie do pasa. Promienie słońca przechodziły przez dziury w dachu, utworzonego z koron drzew. Nadawało to miejscu magicznego klimatu.
Przeniosłem wzrok na taflę wody, wciąż idąc naprzód. Widziałem coraz większą część zbiornika. Zatrzymałem się, gdy dostrzegłem w wodzie białowłosego chłopaka. Ukrywał się w cieniu drzew i obmywał swoją jasną skórę. Przebiegłem wzrokiem po nagich, chudych plecach młodzieńca. Czy tak właśnie wyglądają anioły? Czy to jest jeden z nich?
Złote promienie słońca tańczyły na tafli jeziora.
Nagle chłopak się odwrócił wyraźnie zdenerwowany. Automatycznie schowałem się w trawie.
- Chto?! - usłyszałem męski głos. Następnie chlupot wody. Albinos opuszczał zbiornik. Kątem oka dostrzegłem jego konia i ubrania. Czyli jednak nie anioł. Zwyczajnie człowiek. Klepnąłem się w czoło czerwony ze wstydu.
- Coś za jeden? - usłyszałem nad sobą ten sam głos, co wcześniej. Uniosłem wzrok na mróżącego oczy nieznajomego i przełknąłem ślinę.
- J-Jestem Jeremy...
- Co tu robisz?
- Poznaję okolicę? - uśmiechnąłem się nieśmiało. Chłopak jeszcze jakiś czas prześwietlał mnie wzrokiem.
- Siergiej. - mruknął albinos, podając mi dłoń zakrytą przez rękawiczkę. Niepewnie przyjąłem pomoc.
- Nie wiesz może, czy jest tu jakaś szkoła jeździecka?
-... Jest. Całkiem niedaleko.
- Mógłbyś mnie zaprowadzić? Oczywiście jeśli to nie kłopot.
Chłopak w milczeniu podszedł do swojego konia.
- I tak miałem tam wrócić.
Wrócić? Uczysz się tam? - zapytałem podekscytowany.
- Może.
- I jak tam jest?
- W porządku.
- Jak ma na imię twój przyjaciel?
- Volk.
Obaj spojrzeliśmy na Mustanga, który obchodził Volk'a dookoła, by lepiej mu się przyjrzeć.
- A on?
- Mustang.
- Długo nad tym myślałeś?
- Nie bardzo.
Siergiej szedł razem ze mną z przodu. Poznawaliśmy się coraz lepiej. Mustang dumnie kroczył obok, a Volk dreptał wesoło za nim.
***
Szkoła była ogromna i nie wyglądała na tanią. Miałem ochotę zwrócić. Czułem się zawstydzony. Taki chłopak, jak ja do niej nie pasuje.
Rosjanin zaprowadził mnie pod drzwi gabinetu dyrektora.
- Głowa do góry. Uda ci się. - Dzięki, Siergiej.
***
Rozmowa trwała długo. Jakimś cudem udało mi się przekonać dyrektora, że zdołam płacić za nauczanie i dodatkowo będę pomagał szkole, czy to w sprzątaniu czy opiece nad końmi. Następnie wyszliśmy na zewnątrz. Miałem pokazać, co potrafię.
Gdy egzamin dobiegł końca, zszedłem z Mustanga i spojrzałem na dyrektora wyczekująco. Siergiej, obecny na moim teście, zrobił to samo. Dyrektor przyglądał mi się w zamyśleniu. Cierpliwie czekałem na werdykt.
- Witamy w Morgan University, panie Jefferson. - powiedział po chwili. Nie mogłem w to uwierzyć. Udało się. Naprawdę się udało. W przypływie emocji przytuliłem mężczyznę.
- Dziękuję! Tak bardzo dziękuję!
Dyrektor zaśmiał się pod nosem. Gdy mężczyzna odszedł na swoje stanowisko, objąłem Siergiej'a za szyję.
- Dziękuję, Siergiej! Dziękuję!
<Siergiej?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz