Jak skończyć dzień po mojemu? Przelotnie cmoknąć matkę w policzek i
wpakować się pod puchową, mimo lata, kołdrę, myśląc tylko o tym, jak
bardzo nienawidzi się życia. Tak, tak. Ja się nie stresowałem. Po prostu
ściskało mnie z nerwów gdzieś tam w środku. Ale to nie stres.
Nazywam
się Yuu Miyamato i nienawidzę swojego życia. Nie, zaraz. To brzmi zbyt
banalnie. Zacznijmy od nowa, przeskakując paręnaście godzin
niespokojnego snu.
***
Późnym
popołudniem postanowiłem zwlec się z łóżka. Wciągnąłem na siebie koszulę
i przydługawą bluzę. Idealne połączenie. Zostając w spodniach od
piżamy, podreptałem do sąsiedniego pokoju, to jest kuchni. Przetarłem
swe kolorowe oczęta, zastanawiając się, które oko normalnie zakrywam.
Przyćmiony niewyspaniem mózg niespecjalnie chciał współpracować, więc
rezygnując z myślenia, podszedłem do blatu. Po kilku minutach, w końcu
zauważyłem mamę, więc burknąłem pod nosem jakieś przywitanie i wróciłem
do robienia sobie prowizorycznego posiłku. Nie potrafiłem, i nadal nie
potrafię gotować, więc postawiłem na chleb z masłem i kiełbasą. Nie
trzeba przy tym za dużo robić. Kiedy już usiadłem na blacie i zacząłem
jeść, mogłem spokojnie przyjrzeć się matce. Wyglądała na zmęczoną, ale
coś w jej oczach mówiło mi, że jest szczęśliwa. Wiedziałem, że muszę
zacząć rozmowę i pokierować ją w stronę tego właśnie tematu. Jednak
matka umiejętnie - bo w końcu od kogoś uczyłem się manipulacji - mnie
zbyła i udało mi się tylko wyciągnąć, że do późnej nocy pracowała nad
projektem do pracy. No nic. Wróciłem do swojego niewielkiego pokoiku, by
ponownie rzucić się na łóżko. Autentycznie nic mi się nie chciało. Ale
mus, to mus. Niechętnie się podniosłem zgarnąłem jakąś bieliznę oraz
spodnie i wyszedłem z pokoju, aby pójść do łazienki i się umyć. Szybki
prysznic wcale mnie nie rozbudził, jak to piszą w książkach, a posmak
mięty w buzi, po umyciu zębów, tylko zirytował. Na moją twarz wkradł się
grymas, gdy spojrzałem w brzydkie odbicie w lustrze. To nie tak, że
uważam się za okropieństwo, ale mój wątpliwy urok zaburza ta cholerna
heterochromia. Z szafeczki obok umywalki wyjąłem okrągłe opakowanie. Z
kolei z niego wyciągnąłem jedną soczewkę i delikatnie umieściłem na
palcu.
Powoli
przykładając palec do oka, drugą ręką lekko podniosłem powieki. Cały
proces nie trwał więcej niż kilkanaście sekund i po chwili spoglądałem
już na świat czarnym okiem. Po powrocie do pokoju czekał mnie proces
"dopakowywania do walizki najważniejszych rzeczy, których nie mogłem
spakować wcześniej, bo potrzebowałem ich rano przed wyjazdem". Wyjąłem
zamkniętą walizkę z kąta i położyłem na podłodze. Jako, że jestem głupi i
zapomniałem wziąć rzeczy do mycia, zaraz popędziłem do łazienki i
zgarnąłem najpotrzebniejsze przybory. Chwilę później szczoteczka, pasta,
grzebień i kilka innych drobiazgów wylądowało w bocznej kieszonce.
Dopakowałem jeszcze ładowarkę i szybko przejrzałem ciuchy. Wszystko było
już gotowe. Wziąłem kilka głębokich wdechów i wydechów, ponieważ czułem
jak ręce zaczynają mi się trząść, a na kark wstąpiły pierwsze kropelki
potu. Musiałem to w końcu przyznać - Ja, Yuu Miyamato, pierwszy raz w
życiu się stresuję. Nie wiem, czy to słynna ulga po wygadaniu jakiejś
tajemnicy, czy po prostu fala spokoju, ale gdy matka weszła do mojego
pokoju i położyła mi rękę na ramieniu (wciąż klęczałem nad walizką),
poczułem, że jakoś to wszystko się ułoży. Taa, ułoży. Godzinę później,
siedząc w pociągu, nie byłem już tego taki pewien. Ba! Byłem naprawdę
mocno przekonany, że wszystko na miejscu się spierdoli. Toteż przez
ciągnący się niemożliwie czas, podróż minęła mi głównie na obgryzaniu
przydługich paznokci. Gdy wysiadłem z pociągu i złapałem taxi, nieco się
uspokoiłem. Mój bagaż przetrwał jazdę i prezentował się wręcz
nienagannie. Ja jedynie zmiąłem swoją bluzę, przysypiając w pochyłej
pozycji. No nic. W końcu dojechałem na miejsce, finalnie przejeżdżając
przez bramę Morgan University. Największy kamień spadł mi z serca w
momencie, gdy ujrzałem przyczepę z Tooru. Bezpiecznie dotarł na miejsce.
Uśmiechnąłem się pod nos, jednak uśmiech ten momentalnie spełzł mi z
twarzy, gdy zobaczyłem jak mężczyzna, który przywiózł mojego konika,
wyprowadził go- w czym nie ma nic złego- i czule przytulał swój polik do
zagłębienia w szyi Tooru. Szybko zapłaciłem i znałem taksówkarza, zaraz
potem energicznie wysiadając z auta. Obserwowałem przez krótką chwilę,
jak kierowca wyciąga moją walizkę i stawiając ją, wraca do pojazdu.
Odjechał. Wtedy odwróciłem się do przewoźnika. Krew mnie wręcz zalewała,
gdy stosunkowo spokojnie podszedłem do parki. Błogosławiąc w myślach
swe niewielkie umiejętności aktorskie, przystanąłem około metr przed
przyczepą. Ogier najwyraźniej mnie zauważył, bo niespokojnie zastrzygł
uszami i potrząsnął łbem, wyrywając uprząż z lekkiego uchwytu
przewoźnika. Ten natychmiast się rozejrzał i ujrzawszy mnie, spłoną
soczystym rumieńcem. Odchrząknąłem i zabrałem głos:
- Skoro zdążył już pan, panie Smith - zwróciłem się do młodego mężczyzny - wypieścił mi konia, prosiłbym o jego wodze.
Smith
poruszył się lekko, ale nic nie mówiąc, ścisnął poluzowane wodze i
przytrzymał rwącego się w moim kierunku konia, czekając, aż podejdę.
Odebrałem konika i ruszyłem w stronę budynku, gdzie, jak zakładałem,
mieściła się stajnia. Po wysłaniu formularzu do Morgan University, jako
wiadomość zwrotną otrzymałem kilka informacji, wśród których było
polecenie, aby „po przybyciu na teren naszego ośrodka, zaprowadzić
swojego rumaka do wyznaczonego (podpisanego) boksu w naszej stajni”. Tak
więc wszedłem do środka, gdzie, zgodnie z przypuszczeniami, zastałem
szereg boksów. Ruszyłem wglądu budynku w nadziei szybkiego znalezienia
mieszkanka Tooru. Myliłem się. Boks ogierka okazał się być umiejscowiony
na samym końcu, wciśnięty między swą inne, równie obszerne boksy. Mimo
to, zdziwiłem się, ponieważ były one szerokie i dostrzegałem drzwiczki
prowadzące prosto na pole. Luksusy jak na budynek przeznaczony dla wielu
koni prywatnych. Nadal nieco zdziwiony wróciłem na parking i złapałem
za rączkę walizki. Ciągnąc ją po kamiennej drodze, zastanawiałem się, co
jeszcze w Morgan University zdąży mnie zaskoczyć. Tsa. Zastanawiać się
długo nie musiałam, ponieważ po krótkiej chwili ujrzałem fragment gmachu
szkolnego, a zaraz potem akademik. Patrząc na rozmiary obu budynków,
byłem naprawdę pod wielkim zdziwieniem. Z wrażenia rozchyliłem lekko
usta, dlatego kiedy się już zreflektowałem, cieszyłem się, że nikt mnie
nie zobaczył. To by zepsuło moją opinię wśród innych. Nie żeby była mi
specjalnie potrzebna, ale czasem się przydaje. Wracając, rozglądnąłem
się, lustrując budynek (jak zdawało mi się biurowo-szkolny) w
poszukiwaniu jakichś napisów. Puściłem walizkę i wyciągnąłem telefon z
tylnej kieszeni spodni. Otworzyłem stronę Morgan i jeszcze raz
sprawdziłem wszelkie instrukcje. Nie zawiodłem się. Aby zobaczyć się z
którymś z państwa Stewart, musiałem skierować się w lewo, następnie
odszukać szklane drzwi z napisem „Właściciele” i tam powinienem zastać
głowę Morgan University. Tak też postąpiłem. Widząc przez oszklone drzwi
mężczyznę w średnim wieku siedzącego przy biurku nad stosem papierów,
lekko zapukałem, aby go nie rozpraszać. Ten po chwili podniósł głowę i
odnalazłszy mnie, skinął głową, abym wszedł. Uchyliłem drzwi i cicho
wślizgnąłem się do pomieszczenia. Dyskretnie się rozejrzałem po pokoju,
by zaraz skierować wzrok na czekającego w milczeniu mężczyznę.
- Nazywam się Yuu Miyamato. Jutro mam zacząć naukę w tej placówce.
- Tak, tak. Pan Miyamato... Proszę usiąść - wskazał mi obite skórą krzesło. - Sam Stewart. Jestem właścicielem Morgan.
- Miło mi pana poznać.
Mężczyzna spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem, ale po chwili na jego twarz wpełzł leniwy uśmiech.
- Zaprowadziłeś już swojego konia do stajni?
- Tak.
-
Dobrze - skinął lekko głową i zaczął nad czymś intensywnie, sądząc po
jego minie, myśleć, pocierając przy tym wręcz machinalnie brodę i dolne
kości szczęki. Po krótkim czasie znów się odezwał. - Twój pokój ma numer 21, udaj się do niego ze swoim bagażem. Tam znajdziesz informację o
grupie, do której zostałeś przydzielony, w tym plan lekcji.
W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć okej, albo coś w tym stylu, ale zdążyłem się pohamować.
-
Rozumiem. Dziękuję za informacje - podniosłem się z siedzenia i
skierowałem się w stronę drzwi. Złapałem za klamkę i nacisnąłem ją, a
następnie lekko pchnąłem szkło. Nawiasy spokojnie ustąpiły, więc już po
chwilce stałem w wyjściu. - Do widzenia, panie Stewart.
Zanim
drzwi całkiem się zamknęły, zdążyłem usłyszeć wymruczaną odpowiedź.
Następnie usłyszałem tylko klik, a w okół mnie zapanowała cisza,
przerywana tylko tłumionym rżeniem koni. Ruszyłem w stronę niewielkiego
zadaszenia, pod którym zostawiłem swój bagaż. Stojąc w cieniu, mogłem
choć na chwilę całkiem otworzyć oczy. Tak też zrobiłem i rozejrzałem się
po okolicy. Ani żywej duszy. Chociaż nie zdziwiło mnie to specjalnie-
upał przepędzi do domu każdego śmiałka- to spodziewałem się, że wiosna
będzie w Morgan tętniła życiem na korytarzach i poza nimi. Po chwili
namysłu stwierdziłem, że wszyscy uczniowie mają jeszcze lekcje, choć
późne popołudnie zaczęło przeradzać się w wieczór, lub spędzają czas w
swoich mieszkaniach. Wzruszyłem więc ramionami i spokojnie ruszyłem w
stronę budynku, który nie przypominał ani jednej z dwóch tutejszych
stajni- jedną zauważyłem dopiero po chwili- ani budynku uniwersytetu,
ani nie był żadnym z miejsc dla koni. Uznałem, że tamten kamienny
budynek mieści mieszkania uczniów. Miałem rację, o czym przekonałem się
już w drodze do akademika. Z odległości kilku metrów słyszałem radosne
krzyki i podśpiewywanie. Wprawne ucho usłyszałoby nawet przytłumione
rozmowy dziewcząt, które swoimi piskliwymi głosami relacjonowały sobie
dzień w szkole. Cały ten zgiełk porównałbym do pohukiwania młodych sów
czekających w gnieździe. Idealne warunki do nauki, nie ma co. Prychnąłem
pod nosem, ale przyspieszyłem kroku, by w końcu dotrzeć do drzwi
budynku. Krok po kroku i stanąłem przed dużymi drzwiami. Wejście
prezentowało się onieśmielająco. Pchnąłem drzwi i spokojnie czekając, aż
się się otworzą do końca, słuchałem nieprzyjemnego skrzypienia
nienaoliwionych zawiasów. Otworzyły się. Przytrzymałem je ręką, aby mnie
nie uderzyły i spokojnie wszedłem do środka. Na korytarzu było
względnie cicho. Słychać było rozmowy, ale wszelkie dochodziły z pokoi,
zakładam, że tych z parteru i pierwszego piętra. Przed wyjściem, czy też
wejściem, kręciło się raptem kilkanaście osób. Głównie dziewczyny
trzymające się w niewielkich grupkach, dlatego moją uwagę przykuł
średniego wzrostu, jak na żałosne ludzkie standardy, blondyn. Głośno
prychnąłem, dlatego co po niektóre osoby, odwróciły głowy, aby na mnie
spojrzeć. Chłopak jednak nie zwrócił na mnie uwagi, ciągle gapiąc się w
telefon. Miał nienagannie ułożone włosy, idealnie dopasowany sweter i
uśmiechał się do telefonu, więc logicznym było, iż uznałem go za
typowego pantofla swojej dziewczyny. Rozejrzałem się. Poza blondasiem
nie było na korytarzu żadnego chłopaka. Więc, może i pantofel, ale
przynajmniej facet. Oparłem walizkę o ścianę, by zraz po tym, spokojnym
krokiem podejść do chłopaka. Gdy rzuciłem na niego lekki cień, w końcu
raczył podnieść swoje gałki na moją twarz. A, faktycznie, musiał je
podnosić, bo był karzełkiem nie mającym pewnie nawet 180 centymetrów.
Uniósł więc głowę i zrobił nieładny grymas.
- Przeszkadzasz mi.
- Nie wątpię - mruknąłem. - Słuchaj. Czy byłbyś tak uprzejmy i zostawił na chwilkę SMS-ki ze swoją panienką?
Chłopak przewrócił oczami, ale zgasił ekran i schował telefon do tylnej kieszeni jeansów.
- Z żadną panienką nie piszę, idioto.
- Tak, tak. Nie obchodzi mnie to. Obchodzi mnie to, że znasz teren.
- I? - prychnął. - Nie jestem oprowadzaczem wycieczek.
- No Amerykę odkryłeś - sarknąłem.
Chłopak tylko przewrócił oczami, więc kontynuowałem:
- Proszę - wyplułem to haniebne słowo - cię o pomoc. Jestem nowy i nie wiem, gdzie jest moje mieszkanie...
- Numer?
- 21 - mruknąłem.
- Chodź. To drugie piętro.
Podszedłem
do ściany i wziąłem walizkę. Następnie wróciłem do chłopaka i poszedłem
za nim. Facet zaczekał chwilkę i ruszył. Gdy byliśmy już na schodach,
postanowiłem się odezwać.
- Yuu.
- Co? - odwrócił się zaskoczony.
- Jestem Yuu.
Skrzywiłem się, słysząc tłumione parsknięcie chłopaka.
- Oli - powiedział, wciąż się szczerząc.
<Oli?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz