Po słabej bójce zostaliśmy odprowadzeni pod nadzorem stajennych do pokoi. A szkoda. Przylałbym pięknisiowi w mordę jeszcze z raz lub dwa i w końcu wygrał do końca.
- I tak nie miał najmniejszych szans - szepnąłem do siebie, padając na łóżko. Niechętnie zsunąłem buty i rozebrałem się, zostając w samych bokserkach. Oblizałem spierzchnięte wargi i poszedłem do łazienki. Zdjąłem bieliznę i rzuciłem ją w kierunku kuszą na brudy. Wszedłem do kabiny prysznicowej, wcześniej upewniwszy się, że na wieszaku czekają na mnie dwa szorstkie ręczniki. Odkręciłem wodę, zaraz potem uregulowałem temperaturę strumienia. Wziąłem trochę żelu i chaotycznie zacząłem rozprowadzać go po ciele. Nałożyłem jeszcze szampon na włosy, kolistym ruchami palców tworząc pianę. Spłukując głowę i resztę swojego prawie idealnego ciałka, zdałem sobie sprawę z faktu, że jestem cholernie głodny. Szybko więc skończyłem prysznic, wytarłem się i ubrałem w losowe ciuchy, leżące na wierzchu szafy, by zaraz zbiec na parter, kierując się do stołówki. Zdążyłem idealnie, bo zaraz potem zaczęły napływać tłumy półgłówków kierowanych w tym kierunki przez wątpliwy instynkt samozachowawczy. Ziewnąłem, z pełną tacką kierując się do jednego ze stołów w oszukiwaniu pustego miejsca, odgrodzonego od radośnie pohukujących grup idiotów, lub piszczących skupisk panienek. Tuż pod oknem, znajdowało się sporo pustych krzeseł, więc usiadłem możliwie najdalej, wręcz stykając się karkiem i ramieniem z niewielkim, plastikowym parapetem. Szybko zjadłem wszystko, co wcześniej zgarnąłem w ramach swojego posiłku i równie błyskawicznie wróciłem do mieszkania. Czekało na mnie miękkie łóżko, długi sen i dzień wolny od zajęć- sobota. Wnioskując, mogłem spać ile dusza zapragnie... Kosztem śniadania, ale co tam. Przed wpakowaniem się pod kołdrę, umyłem jeszcze zęby i przeczesałem mokre włosy. Następnie wróciłem do łóżka i zasnąłem lekkim snem. Mimo licznych koszmarów, spałem spokojnie i nawet nie zorientowałem się, kiedy otwierałem oczy, mrużąc je w obronie przed rażącymi promieniami słońca. Jeśli mam być szczery, odniosłem wrażenie, że te...- zerknąłem na zegar wiszący nad moim biurkiem- jedenaście godzin minęło niczym mrugnięcie okiem. Zorientowałem się, że jeśli się pospieszę, zdążę na zaczęte chwilę temu śniadanie, więc szybko wcisnąłem na siebie krótkie sportowe spodenki, pomarańczową koszulkę i obszerną czarną bluzę z jaskrawym napisem „Nie jestem modelem na wybiegu, przestań się gapić”. Napis znacznie poprawił mi humor, toteż z uśmiechem na ustach ubrałem jasnopomarańczowe adidasy, wyjątkowo nie decydując się na buty sportowe. Gdy już gnałem po schodach, nagle wbiegłem w jakąś postać. Oczywiście, moje szczęście. W wyniku zderzenia, Oli upadł i potoczył się kilka schodów dalej. Stłumiłem parsknięcie, gdy spojrzałem na chłopaka wygładzającego swój nienagannie biały sweter. Odwróciłem wzrok, ale nie mogłem się powstrzymać i zaraz zerknąłem na Oli’ego. Blondyn, który zdążył już się podnieść, całkiem z resztą zrozumiale, obruszył się, gdy próbowałem stłumić salwę chichotu. W końcu się poddałem i zastąpiłem wciskanie sobie pięści do buzi, zgrabną symulacją ataku kaszlu. Chłopak burknął pod nosem kilka oczerniających mnie epitetów przekleństw i ruszył przed siebie, idąc dalej bez słowa do mnie- do mnie, bo ciągle mruczał coś o bezczelnych idiotach zakłócających jego perfekcyjny dzień. Poczułem się zignorowany, ale po chwili namysłu w drodze na stołówkę, doszedłem do wniosku, że wolę spędzać z nim jak najmniej czasu. Co jak co, ale Oli niezwykle działał mi na nerwy. Dotarłem więc do celu, zjadłem w samotności najważniejszy posiłek podczas dnia. Szybko wróciłem do mieszkania. Zrzuciłem z siebie sztywne buty i, mimo rannego wiatru, ściągnąłem bluzę. Z braku pomysłów na spędzenie jakoś wolnego czasu, wyszedłem na balkon. Stąpając bosymi nogami po zimnych, wilgotnych od osiadłej rosy kafelkach, rozglądałem się na boki. Obserwując piękny pejzaż mieniącego się słońca i lśniących od deszczu, który najwyraźniej przespałem, liści drzew, przyznałem w duchu, że dzień zapowiadał się pięknie. Wróciłem do mieszkania, aby w małej kuchni nastawić wodę do czajnika i przygotować kawę. Sypnąłem dwie łyżeczki i kiedy woda się zagotowała, zalałem napój. Po namyśle dodałem trochę zimnej wody, żeby się nie sparzyć. Uważając na gorące powierzchnie, złapałem za ucho kubka i razem z parującą kawą wyszedłem na balkon. Sącząc gorący napój małymi łyczkami, oparłem się o barierkę i bezwiednie obserwowałem pojedynczych uczniów, pędzących między akademikiem, a stajnią jak małe mrówki zaprzęgnięte do roboty. Gdy dotarł do mnie sens porównania, jakiego użyłem, nie pozostało mi nic innego, jak tylko głośno się roześmiać. Śmiałem się więc dopóki nie rozbolał mnie brzuch i nie zabrakło mi tchu, gdy wykorzystałem już nagromadzone powietrze. Wciąż w dobrym humorze, zamlaskałem i upiłem kolejną porcję kawy, parząc przy tym podniebienie. Lekko skrzywiłem się i jednym haustem wypiłem do końca tak zwany napój bogów. Mnie zawsze się zdawało, że ci greccy pili ambrozję, ale ja się tam nie znam. Odniosłem kubek i wstawiłem do zlewu. Puściłem lekki strumień ciepłej wody. Z gąbką w ręku nalałam do naczynia trochę płynu i zacząłem szorować kubek, wywołując szczypiący w ranki na skórze, białą pianę. Po ekspresowym myciu, opłukałem całą powierzchnię naczynia i odstawiłem na ociekacz, oparłem się o fragment powierzchni obok zlewu, by z lepszego miejsca do obserwacji, wręcz z fascynacją, patrzeć, jak liczne krople wody ściekają z kubka na blat, tworząc strumyczki zmierzające- w większości- ku zlewowi. Po krótkiej chwili obserwacji działania grawitacji w życiu codziennym, podniosłem łokcie z blatu i wróciłem do swojej sypialni, aby przygotować rzeczy do jazdy. Ale, ale. Nie konnej. Postanowiłem najzwyczajniej w świecie pojeździć na ukochanych rolkach. Założyłem więc ochraniacze na kolana, skarpetki i bluzę. W sumie... Zacząłem się zastanawiać po co wcześniej ją zdjąłem i tak myśląc nad sensem swoich działań, chwyciłem parę rolek w dłoń i z telefonem w kieszeni, wyszedłem z mieszkania. Po chwili wróciłem, bo zorientowałem się, że zapomniałem butów. Później już na dobre zamknąłem mieszkanie. Zszedłem po schodach, radośnie nucąc pod nosem. Mocno uderzyłem w drzwi wejściowe- tak, że odbiły się od ściany i ruszyły z podwójną prędkością na mnie. Przytrzymałem więc jedno skrzydło i wybiegłem na pole. Słońce zaatakowało moje oczy, więc lekko je zmrużyłem i podszedłem do najbliższego murku. Usiadłem na nim i zrzuciłem z siebie zwykle buty, zastępując je białymi rolkami. Odbiłem się od murku i już na kółkach stanąłem na chodniku. Lekko się odepchnąłem i ruszyłem nasłonecznioną ścieżką, nie zastanawiając się, dokąd ona tak właściwie prowadzi. Nienerwowo jechałem przed siebie, delektując się chłodnym powiewem wiatru, na tak naprawdę i tak zimnej skórze. Systematyczne ruchy odprężyły mnie, dlatego rozluźniłem się i ruszyłem szybciej. Nie zwracając uwagi na coraz większy tłum na chodnikach, lawirowałem między uczniami, jadąc w przeciwnym kierunku niż większość z nich. Chwilę później byłem już przy lesie, który swoją drogą przypominał mi park. Ciesząc się chwilową samotnością, zwolniłem i jadąc przyglądałem się starym drzewom o rozłożystych koronach, a także tym mniejszym roślinom- zarówno młodym drzewkom pnącym się dopiero ku górze, jak i gęstym krzaczkom, pojedynczym, wiotkim roślinom zielnym czy skrytym głęboko w ściółce grzybom. Skręciłem, aby zgodnie z zamiarem, znaleźć się po drugiej stronie chodnika. Bliżej lasu, wyczuwałem przyjemną woń kwiatów, duszącą wilgoć i... Upadłem na twardy beton, gdy przestałem ruszać wykrzywionymi nogami. Szybko otrzepałem się z gałązek i ziemi. Wstałem, podciągając się na pobliskiej gałęzi wielkiego drzewa. Po raz drugi wciągnąłem w nozdrza podrażniający zapach, w efekcie kichając. Teraz byłem już pewien. Coś paliło się w środku lasu. Szybko zawróciłem w stronę akademika, w między czasie wyjmując telefon. Gdy dojechałem do murku, przebrałem buty i zostawiając rolki oparte o murek, kilkunasty już raz zacząłem dzwonić po straż pożarną. W końcu odebrała jakaś kobieta, łagodnym głosem witając się ze mną.
- Dzień dobry. Ja z Morgan University. Z lasu doszedł do mnie okropny zapach dymu i... - zerknąłem z nieco większej odległości na las - widać już ogień, który pochłania kolejne drzewa.
- Rozumiem. Już powiadomiłam odpowiedni oddział, straż pożarna jest - urwała na chwilę, zakasłała i skończyła - jest już w drodze.
Pokiwałem energicznie głową, zapominając, że kobieta po drugiej stronie telefonu tego nie widzi.
- Dziękuję, do widzenia - po chwili usłyszałem ciche pożegnanie i pipczenie, sygnalizujące koniec rozmowy.
Odetchnąłem i ponownie spojrzałem na najbliższe drzewa. Głośno przełknąłem ślinę, czując jak pocą mi się ręce. Zastanawiałem się co powinienem w zaistniałej sytuacji zrobić. Zostać tu- choćby by pomóc komuś, kto nieszczęśliwym trafem akurat był w lesie, czy pobiec po dyrekcję, czy choćby jakiegoś nauczyciela. W końcu, po krótkiej burzy mózgów w jednoosobowym wydaniu, zdecydowałem się na pozostanie przy lasie. Może nie miałem w zwyczaju pomagać innym osobom, ale nie przesadzajmy. Tu chodziło o ludzkie życie i charakter czy uprzedzenia powinny w tym momencie zniknąć ze sceny. Wiedziałem o tym także ja. Tak więc przycupnąłem na skraju chodnika, czekając aż do moich uszu dojdzie odgłos syreny lub- czego akurat nie chcę- krzyk o pomoc. Czekałem, tracąc przy tym choćby ogólne poczucie czasu. Odniosłem wrażenie, że minęły wieki, kiedy usłyszałem przytłumiony wrzask, gdzieś z głębi lasu. Nie zastanawiając się zbyt długo nad jakimkolwiek planem, wbiegłem do lasu. Słyszałem, jak gałązki trzeszczały mi pod nogami, czułem duszący dym, mimo odległości, wdzierający się do nosa, aby mnie przydusić. Widziałem coś na rodzaj mgły, a jednak zdawałem sobie z prawę z faktu, iż to nie mgła, a kłęby popielatego dymu. Odganiając obłoki od twarzy, tnąc rękami zgęszczone powietrze, dotarłem w końcu na przycmioną mrokiem polanę. Zdawało mi się, że ujrzałem jakąś swetkę, siedzącą, możliwie najbardziej skuloną wręcz w pozycji embrionalnej, na trawie. Podszedłem do postaci, która faktycznie kuliła się, opierając plecami o obszerny pień drzewa. Zmuszając się po raz kolejny do oddychania dymem, który w niczym nie przypominał mi tego z papierosów i kaszląc, zapytałem:
- Od dawna tu jesteś?
Po chwili zdałem sobie sprawę z idiotyzmu tej wypowiedzi, ale już ją wypowiedziałem, więc mogłem tylko czekać na odpowiedź.
- Nie wiem - wychrypiał chłopak. Zdążyłem mu się przyjrzeć i zrozumieć... Oli. Westchnąłem, powtarzając w myślach „Uprzedzenia muszę schować do kieszeni” jak mantrę.
- Chodź - pociągnąłem blondyna za ramię.
Chłopak zachwiał się i lekko oparł na mnie. Po chwili poczuł się lepiej- a przynajmniej takie odniosłem wrażenie- i sam ruszył przed siebie. Szybko go dogoniłem i nakierowałem w odpowiednią stronę. Chłopak w przeciwnym razie wszedłby jeszcze głębiej w las. Zacząłem intensywnie mrugać, czując jak podrażnione przez dym oczy, szczypały mnie niemiłosiernie. Łzy napłynęły mi do oczu, zauważyłem, że Oli’emu także. Gdy w końcu wysiedliśmy z lasu, przysiadłem na chodniku, obserwując, jak chłopak kładzie się na betonie.
<Oli?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz