czwartek, 31 maja 2018

Od Yuu CD Oli’ego

Pokręciłem głową, uśmiechając się wrednie.
- Dym aż tak bardzo otumanił ci mózg, że myślisz, iż tak po prostu cię posłucham? - zaśmiałem się, otrzymując w odpowiedzi głuchą ciszę. Głośniej zaniosłem się śmiechem, obserwując, jak na twarzy Oli’ego występuje ciemna czerwień, w niektórych miejscach przechodzącą w mocny, malinowy wręcz róż. Wyglądał tak uroczo... Zaraz, nie. Ty jesteś dupkiem bez serca, a on hetero homofobem. Nic was nie łączy.
- Nawet nie próbuj, Yuu - mruknąłem pod nosem do siebie, wprawiając w osłupienie blondyna. - No co? - warknąłem, gdy po dłuższym czasie zrozumiałem, że niepowołane uszy, uszy Oli’ego dokładniej mówiąc, usłyszały to, co mówiłem w swoim kierunku. - Każdy czasem gada do siebie.
Po tym jakże prawdziwym stwierdzeniu, założyłem na siebie ręce i ze skrzyżowanymi rękami stałem w miejscu, przypatrując się całej gamie emocji, jakie widać było w obliczu chłopaka. Najbardziej wybijała się chyba mieszanina poirytowania i rozbawienia- niezwykle rzadko spotykana mieszanka. Zauważyłem też zdziwienie, którego szczerze mówiąc, jako jedynego się spodziewałem. Przerwałem głuchą ciszę, która boleśnie i bardzo powoli, torturując mnie, zaczęła brzmieć mi w uszach niczym huragan.
- Pierdolę to wszystko. Gadaj - zwróciłem się do coraz bardziej zdumionego chłopaka - co ci strzeliło do tego twojego pustego łba, żeby iść do lasu w czasie, kiedy jest najwięcej pożarów w roku!? - wrzasnąłem, a pacjent po drugiej stronie sali podskoczył przerażony. Gdy już się wybudził i zrozumiał, że nic złego się nie stało, mruknął coś, co brzmiało łudząco podobnie do "Kłócące się pary, nawet w szpitalu. Co to się dzieje, spokojnie odpocząć mi nawet nie dadzą". Warknąłem pod nosem słysząc jego wypowiedź. Zaraz jednak spojrzałem na blondyna.
- Póki jestem delikatny... - pogroziłem mu palcem, zaraz po tym wybuchając histerycznych śmiechem. - Ga-gadaj - powiedziałem, a raczej, by nie zakłamywać rzeczywistości, wydusiłem z siebie przez łzy.
- Byłem... - urwał, mechanicznie zagryzając wargę i wypuszczając ją z zębów. Powtarzał te czynności przynajmniej z dziesięć razy, co oznaczało tylko jedno- zaciął się chłopak. - Natłok myśli w mojej głowie - zaczął kaszleć - robił się coraz bardziej uciążliwy, więc...
Zgiął się w pół, podkurczając nogi i obejmując je rękoma. Spojrzał na mnie swoim żałosnym wzrokiem i aż mi się zrobiło... Parsknąłem niepohamowanym śmiechem i aż zachłysnąłem się powietrzem, próbując unormować oddech, by zaraz później czując ból i niechętnie uświadamiając sobie, że moja przepona nie wytrzyma tak dużej ilości powietrza na raz.
- Cholera - mruknąłem do siebie, gdy już zdołałem się względnie uspokoić. Po chwili, aby zachęcić Oli'ego do dalszego mówienia, dodałem - Kontynuuj, homo- urwałem.
Zapadła niezwykle niezręczna cisza i chłopak z przybitą miną i jakby zamglonymi oczami, bardziej przycisnął nogi do klatki piersiowej, kuląc się.
- Po prostu kontynuuj - odezwałem się, jednocześnie walcząc ze swoim ściśniętym, suchym niczym Sahara gardłem.
- Chciałem pomyśleć i... tak wyszło, że poszedłem do lasu. Spokój, cisza i te sprawy - machnął do mnie ręką, jakby próbując mnie zbyć. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Będę cię męczył, dopóki nie wytłumaczysz się z każdego wypowiedzianego słowa i wziętego wdechu. Wszyściutko, ty chuju. 
- I zasnąłeś, a potem wybuchł pożar - dokończyłem za niego, na co blondyn tylko skinął głową. - Powinienem był cię tam zostawić, żebyś się porządnie usmażył. Świeże ludzkie mięsko, prosto z rożna. Zapewne pychota - dodałem po chwili, przykładając dwa palce do ust i cmokając, co miało mniej więcej znaczyć francuskie „mniam”. Oli skrzywił się w odpowiedzi i ostentacyjnie przewrócił oczami. Krzywo się uśmiechnąłem, co jak znam życie, wyszło jak okropny grymas, ale... Tak naprawdę to dobrze. Skinąłem głową, jakby bardziej do siebie, po czym gładko się obróciłem i idąc w stronę wyjścia ze prawie sterylnie czystego pomieszczenia i na odchodne powiedziałem do chłopaka:
- Uważaj na siebie i jak masz dać się zabić, to byle szybko.
Wychodząc z sali zrozumiałem, jak musiał moją wypowiedź odebrać Oli. Coś w rodzaju zdechnij jak najszybciej, ale to nie tak miało brzmieć. Wydźwiękiem moich słów miało być mniej więcej bądź ostrożny i dbaj o siebie, ale ja jak zwykle musiałem spierdolić. Chociaż dla mnie ta wypowiedź miałaby właśnie takie znaczenie, powiedziałem sobie w myślach, że może to nawet lepiej. Musiałem się od niego odseparować, póki jego zgubny wpływ mnie nie zniszczył, zabił powoli i od środka, wewnątrz mnie niszcząc kolejne skrawki mojej osoby. To...
Trzepnąłem się z otartej dłoni w piekący mnie już po chwili policzek, przykładając sobie, aby odgonić myśli zmierzające w coraz głupszym, a w dodatku irracjonalnym kierunku. Westchnąłem i kręcąc głową, szybkim krokiem, poprawka- biegiem- popędziłem w stronę obskurnej, wyraźnie podniszczonej windy. Widok odpadających guzików obrzydził mnie na tyle mocno, że rzez chwilę walczyłem sam ze sobą (obrzucając przy tym samego siebie wyzwiskami- inni ludzie będący w windzie odsuwali się ode mnie z niewiadomego powodu, jakbym był jakimś wariatem), żeby zmusić się do dotknięcia tych rozwalających się rupieci. Gdy w końcu kliknąłem guzik oznaczający parter,  winda ruszyła, a ja na krótki moment mogłem odetchnąć. Słuchając wysokiego gwar rozmów w ciasnym, prawie że przyprawiającym mnie o klaustrofobię pomieszczeni i rytmiczne uderzanie serc w klatkach piersiowych zgrzanych, czerwonych na twarzy i spoconych- co wnioskowałem przez okropny smród unoszący się w powietrzu- lekarzy, czułem coraz większe ogarniające mnie z każdej strony znużenie. A później? Potem było uderzenie, jakby winda się zatrzymała, okropny huk i otumanienie. Mroczki przed oczami spowodowały, że mogłem dostrzec tylko czerń. Wtedy byłem święcie przekonany, że ktoś mnie uderzył czymś ostrym, może na przykład metalową rurą, w kark bądź głowę. Przez te krótkie chwile, podczas których zachowałem przytomność, nie byłem w stanie zlokalizować źródła bólu. Ostatnią rzeczą jaką zrobiłem w pełni świadomie, było spoliczkowanie na oślep jednej z osób, które były w windzie. Jakiś inny idiota, co wywnioskowałem z cichego świstu z ust mężczyzny, pochylił się nade mną i był zdecydowanie za blisko. Swoich oddechem, wdechami dokładniej mówiąc, odbierała mi cenne powietrze, a wydechami wpompowywała we mnie dwutlenek węgla, który coraz bardziej kuł mnie w piersi. Z każdą sekundą tracąc siły i orientację, więc w automatycznym odruchu niechętnie i w dodatku z pewną blokadą wystrzelił rękę w stronę mordujące mnie twarzy, jednak ta zaraz opadła. Gdy twarz nieproszonego "pomocnika" się odsunęła, mogłem spokojnie przestać kontaktować, ze świadomością, że miałem dostęp do tlenu i chociaż to nie przyczyni się do mojej śmierci.

***

Bolało. Tak bardzo bolało. Cholernie mocny, uciążliwy ból rozprzestrzeniał się od ramienia w stronę karku, powodując nieprzyjemne mrowienie. Czyli... Z tym okropnym uczuciem wiąże się tylko jedno. Mrówki. Kurwa, mrówki atakują. Wciąż nie otwierając piekących oczu, z zaciśniętymi powiekami, rozmachnąłem się i wolną- drugą coś blokowało i przyciskało do powierzchni, na której leżałem- ręką uderzyłem powietrze. Nie wyczuwając nic podejrzanego, co mogłoby w jakimkolwiek przypadku przypominać te krwiożercze bestie pod postacią drobnych, niewinnych w swym rozmiarze, ciałek. Wzdrygnąłem się malowniczo, gdy poczułem drażniący moją skórę na zgięciu łokcia z zewnętrznej strony... cholera, która to prawa... lewej ręki chłód. Zacisnąłem mocno powieki, by zaraz je otworzyć. No błagam, tylko nie. Kurwa. To. Wyniosłem oczy ku bladozielonemu sufitowe, prosząc w duchu, aby to były jakieś głupie żarty. Jęcząc cicho i mrucząc pod nosem piękne określenia na sytuację, w jakiej się znalazłem, powtarzałem co chwilę epitety beznadziejności nienadające się do druku i kilka innych równie ciekawych słów. Nie chciałem tego, ba- uważałem, że ktoś tam na górze (czyżby moja sąsiadko, zawsze życząca mi źle, leżała na oddziale piętro wyżej?) pokarał mnie za nic, przez swój wyjątkowo beznadziejny humor. Przewróciłem się na lewy bok, by upewnić się, czy to co myslealem, że blokowało jedną z mych rąk, faktycznie było tym. Okazało się, że niestety, moje przypuszczenia nie okazały się błędnymi. W zgięciu kończyny tkwił wentylator, przypominając mi nieprzyjemne wspomnienia ze szpitalnymi „motylkami” w roli głównej. Skrzywiłem swoją i tak wygiętą już w grymasie twarz, gdy spostrzegłem, że nie tylko miałem nakłucie i byłam przypięty do kroplówki, ale też dostrzegłem małe sińce po najwyraźniej nieumiejętnie wbitych igłach. Wniosek nasuną mi się sam- obecna opieka medyczna zeszła na psy, nie obrażając tych czworonożnych przyjaciół człowieka. Po chwili podniosłem wzrok, aby zlustrować łóżko w drugim kącie i dotarłszy do twarzy jedynego towarzyszącego mi pacjenta, soczyście przekląłem.
- To są jakieś jaja - mruknąłem do siebie, gdy chłopak się poruszył i otworzył wcześniej przymknięte powieki. Oli we własnej homofobicznej, choć się tego zarzekł (o ile coś mi się nie pomieszało) i popierdolonej osobie, zaczął się wiercić i w końcu podniósł się na jednej ręce do pozycji siedzącej. Długo zajęło mu zorientowanie się, że coś było „nie tak”.
- Co do...? - wręcz wysyczał, śląc mi nieprzyjemne spojrzenie.
- A tak sobie przyszedłem poleżeć, bo wiesz, przecież nie mam nic do roboty - sarknąłem i rzuciłem się na poduszkę, zamykając piekące z każdą sekundą mocniej, gałki oczne. Nie musiałem długo czekać na kiepską ripostę.
- To poszukaj innego miejsca do opalania się, bo ta plaża jest już zajęta.
Śmiejąc się pod nosem, pomyślałem krótką chwilkę i otworzyłem ogień:
- Nie sądzę, aby było cię stać na rezerwację - Oli uniósł brew, jakby próbując sobie nadać kpiącego ze mnie, czy też złowieszczego wyglądu.
- Zapewniam cię, że mógłbym kupić cały twój dom razem z tobą i twoją rodziną.
I skurwiel trafił w mój czuły punkt. Skurczylem się w sobie, lekko opuszczając wzrok. Jednak zaraz odzyskałem butę:
- Widać, że jesteś pusty. Nawet ludzkie życie i rodzina nie mają dla ciebie znaczenia, skoro sądzisz, że możesz ich kupić.
Blondyn zaczął coś mruczeć, co niepokojąco przypominało mi miauczenie, ale dodał głośniej, że to przecież nie jego rodzina.

<Oli? Wybacz, że tak długo>

poniedziałek, 28 maja 2018

Od Cadlynn do Archiego

- Zwlekanie na czternaście liter - mruknęłam pod nosem bardziej do siebie niż do siedzących przy stoliku Siergieja i Cassie, jednak moją kuzynkę najwidoczniej zainteresowała okazja, w której mogłaby się popisać. Chociaż to złe słowo, jeśli chodzi o Weatherly. Każdy wprawiony obserwator zauważyłby po chwili rozmowy z dziewczyną, że wbrew wielu dowcipom i anegdotom wcale nie jest głupia. Wręcz przeciwnie, czasami nawet byłam skłonna przyznać, że nadajemy na tych samych falach. Jednak szybko cofałam swoje poprzednie stwierdzenia, kiedy Cassie, jak przystało na właścicielkę tytułu Złotego Dziecka Rodziny - nigdy nie nazwałam jej tak głośno, godność ta była raczej przeznaczona tylko do moich własnych przemyśleń - ganiła mnie za zbyt, jak to określała, lekceważący stosunek do nauki i edukacji, która miała zaważyć na mojej przyszłości, która blah blah blah...
W tamtej chwili Cassie chyba bardziej zależało na tym, żeby być docenioną, bo, przyznaję się bez bicia, być może czasami byłam dość szorstka i protekcjonalna w stosunku nie tylko do niej, ale i Siergieja. Jakoś nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że gdyby dziewczyna nie zgodziła się na uczęszczanie do Morgan, matka nie miałaby serca wysłać mnie do Anglii. Jednak nie mogłam też nie stwierdzić, że nie dość, że towarzystwo tej nietypowej dwójki przestało mi przeszkadzać, to nawet je polubiłam. Oczywiście do czasu aż wezmą się za organizowanie tych swoich spotkań integracyjnych, a raczej Cassie zacznie.
- Powściągliwość? - spróbowała, wpatrując się we mnie, podczas kiedy sprawdzałam, czy podane przez nią hasło pasuje do kratek.
- Nope, brakuje litery 'n' - stwierdziłam z wyraźnym niezadowoleniem, próbując znaleźć hasła, których treść mogłaby mi pomóc w odnalezieniu odpowiedniego określenia do 'zwlekania'. Problem jednak tkwił w tym, że odpowiedź była bardzo niefortunnie usytuowana, bowiem nawet po znalezieniu wszystkich okolicznych haseł, pozostawało mi do odgadnięcia aż siedem liter.
Nad zagadką siedziałam jeszcze dobre kilka minut, próbując wymyślić cokolwiek w sprawie dziwnego słowa, jednak kiedy i spora ilość czasu mi nie pomogła, zamknęłam niewielką gazetkę i wrzuciłam ją do plecaka. Odsunąwszy krzesło z dość głośnym piskiem, złapałam za pasek torby i przewiesiłam ją sobie przez ramię, zwracając się na odchodne do towarzyszy;
- Widzimy się na treningu - pomachałam im pospiesznie, po czym lawirując pomiędzy ustawionymi, w moim guście trochę za blisko siebie stolikami, wyszłam z wypełnionej ludźmi stołówki. Było to chyba moje trzecie ulubione, zaraz za własnym pokojem i biblioteką miejsce w akademii. Wyglądem bardzo przypominała moją licealną kantynę, była jasna, przestronna i zazwyczaj ludzie byli zbyt zajęci jedzeniem, żeby plotkować o innych. Zazwyczaj. 
Kierując się ku szkolnemu parkingowi, wyjęłam jeszcze na chwilę krzyżówkę, by spróbować jeszcze raz z tajemniczym hasłem. Ale jak można się było spodziewać, te kilka minut wcale nie okazało się pomocne.
Zatrzymałam się nagle, kiedy do moich uszu dotarł głos Felicity, która pomachała ręką w moim kierunku, zapraszając mnie do podejścia. Niedaleko niej stał rudowłosy chłopak, majstrujący coś przy przednim świetle samochodu dziewczyny.
- Cadlynn, co tam? - podeszła do mnie szybko, cmokając powietrze tuż obok mojego policzka. Zaśmiałam się w duchu, bowiem ten gest był tak mocno naznaczony naszą rodziną i jej często wymuszoną uprzejmością, że aż wydało mi się zabawne, że City go używa. W sensie, hej, Felicity należała do jednej z niewielu moich znajomych, którzy naprawdę potrafili być życzliwi w stosunku do innych i nie zachowywali się fałszywie miło, żeby zaraz wbić komuś nóż w plecy. A przynajmniej na tyle, na ile mi wiadomo.
- Pytasz mnie o to codziennie, jest okej - odparłam, jednak zdawszy sobie sprawę jak szorstko mogło to zabrzmieć, dodałam po chwili. - Dzięki za troskę.
Blondynka uśmiechnęła się lekko, zagarniając kosmyk włosów za ucho i klepiąc mnie lekko w ramię.
- Zakładam, że jeszcze się nie poznaliście - zwróciła się zarówno do mnie, jak i chłopaka, który jej pomagał. Ten podniósł się w momencie, kiedy zaczęła nas sobie przedstawiać. - Archie, to moja kuzynka Cadlynn Amell, Cade przed tobą stoi najbardziej pozytywna i życzliwa osoba chodząca po korytarzach Morgan University. Jedyną jego wadą jest to, że nie potrafi opowiadać dowcipów - zakończyła żartobliwym tonem.
- Cześć - uścisnęłam jego wyciągniętą dłoń, uśmiechając się jednym kącikiem ust i mierząc go spojrzeniem niczym skaner. Nieznacznie dłużej zatrzymałam się na jego płomiennej czuprynie. - To naturalne czy farbowane?
Chłopak uśmiechnął się dość szeroko.
- Naturalne.
- Tak myślałam. W sensie, kto by chciał farbować się na rudo? Tobie to pasuje, ale większość rudowłosych jest chorobliwie blada i ma mnóstwo piegów, a to nie wygląda zbyt dobrze. Przeważnie - wzięłam głęboki oddech, żeby uspokoić myśli i oparłam dłoń na masce samochodu, kładąc na niej też otwartą krzyżówkę. - Co się popsuło?
- Przestała mi świecić przednia lampa i miałam jechać do serwisu, ale to dosyć daleko. A podobno Archie potrafi to wymienić - uprzedziła chłopaka Felicity, stając tuż obok mnie. Zerknęła ukradkiem na moją łamigłówkę i zmrużyła oczy, skupiając się na jedynym pustym rządku kratek. - Zwlekanie na czternaście liter?
Wzruszyłam ramionami, za to po chwili milczenia odezwał się Archie:
- Prokrastynacja.
Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie sięgnęłam po długopis, by wpisać problematyczne hasło w puste miejsca i kiedy okazało się, że idealnie pasuje, podbiegłam do Archie'go i wspinając się na palce, zarzuciłam mu ramiona na szyję.
- Cade! - wyrwało się Felicity, jednak wbrew jej obawom chłopak jedynie zaśmiał się z mojej przesadnej reakcji.
- Dziękuję, uratowałeś mi dzień! - odskoczyłam od rudowłosego jeszcze szybciej niż się przy nim znalazłam i zgarnąwszy szybko swoją krzyżówkę i torbę, ruszyłam w drogę do swojego pokoju.
W międzyczasie do moich uszu dotarły przeprosiny Felicity, które dziewczyna skierowała do chłopaka w moim imieniu.

Archie? C;

niedziela, 27 maja 2018

Od Daisy C.D. Zaina

Chwilę popatrzyłam za odchodzącym chłopakiem, który po kilkunastu metrach zerknął za siebie, łapiąc mnie na przyglądaniu się mu. Moje policzki niemal od razu zapłonęły, automatycznie spuściłam głowę i tylko w oddali słychać było jego dźwięczny śmiech. W końcu myśląc, że już dosyć patrzenia się na ziemię, uniosłam głowę, przyglądając się sekundę Gigi, po czym z delikatnym uśmiechem pociągnęłam ją w stronę grupy. Jednak w miarę zbliżania się do nich, mój uśmiech powiększał się, kiedy w moich uszach nadal brzmiał śmiech Zaina. Najpierw podeszłam do prowadzącej zajęcia kobiety, tłumacząc wszystko, a dopiero później dołączając do reszty uczniów. Na razie nic nie wydawało mi się niezwykłe i nie wywoływało u mnie przerażenia, że sobie nie poradzę. Może jednak nie będzie tutaj tak źle jak ostrzegali mnie inni. Mówiąc inni miałam na myśli ludzi, których znałam w Irlandii, a trochę ich było. Musiałam jednak przyznać w duchu, że nigdy naprawdę nie czułam, żeby byli to moi prawdziwi przyjaciele, tylko osoby korzystające na moim charakterze, ale to chyba moja wina, że nie potrafiłam i nie chciałam go zmienić...
Po treningu odprowadziłam Gigi do boksu oczyściłam ją, zaniosłam rzeczy do siodlarni i zaczęłam się zastanawiać, co powinnam zrobić. Zauważając, że ze stajni wychodziły już ostatnie osoby, postanowiłam najpierw pójść za nimi, tak jakbym miała się jeszcze raz zgubić. Później całkiem sprawnie odszukałam swój pokój, gdzie zaraz po zamknięciu za mną drzwi, rozebrałam się. Dopiero wtedy pomyślałam o przekręceniu klucza w drzwiach, żeby ktoś przypadkiem nie wszedł do środka, gdzie stałam sobie po prostu w samej bieliźnie, którą tym razem jednak zatrzymałam. Tym razem? Owszem, ponieważ zazwyczaj po jeździe konnej, kiedy już znajdowałam się sama, zamknięta, rozbierałam się do naga. Zwyczajnie nie lubię tego zapachu, kiedy już nie jestem blisko konia, a między ludźmi, w miejscu gdzie żyję. W takim stanie podeszłam do szafy, którą otworzyłam i chwilę przysłowiowo poprzeglądałam się. Kiedy jednak ta chwila zaczęła się przedłużać, postanowiłam najpierw wejść pod prysznic, a po nim wybrać jakieś ubranie.
Ciepła woda spływała spokojnie po mojej skórze, a ja cicho nuciłam piosenkę, której tytułu nie mogłam sobie wtedy przypomnieć. Pamiętałam tylko jej melodię oraz, że kiedy jej słuchałam, bardzo mi się podobała. Nie chcąc spędzić tam wieczności, pomimo przyjemnego ciepła i relaksu, wyszłam z kabiny, delikatnie wzdrygając się od zimna. Okręciłam się ręcznikiem i zbliżyłam do lustra. Po zmyciu delikatnego korektora i tuszu do rzęs nie wyglądałam jednak chyba aż tak źle. Nie należałam do osób, które powinny i narzekają na kondycję swojej cery, mimo to bałam się wychodzić bez najprostszego korektora. W tamtym momencie coś mnie tknęło. Pomyślałam, że dlaczego nie spróbować by dzisiaj. Tak więc nie przejmując się szukaniem kosmetyków, poszłam się ubrać. Zdecydowałam w związku z moim eksperymentem założyć czarne rurki i szarą sportową bluzę, która tak naprawdę należała kiedyś do Dylana, jednak teraz była moja. Zresztą on na pewno by się o nią nie upomniał. Wciągnęłam na stopy czarne vansy i związałam włosy w luźnego koczka. Obejrzałam się w lustrze, egzaminując mój wygląd, który wydał mi się zadowalający i tak wyszłam z pokoju, zamykając go za sobą na klucz i chowając go do kieszeni spodni.
Stołówka. Wiedziałam już gdzie jest, chociaż musiałam przyznać, że za wiele czasu tam nie spędzałam. Z natury nie wykazywałam praktycznie żadnego apetytu, co przekładało się, na brak konieczności tracenia czasu na przebywanie w tamtym miejscu i słuchania plotek na temat innych ludzi. Zawsze to samo. Grupki i plotki. Ohydztwo, ale i tak siedziałam cicho. Zeszłam spokojnie na stołówkę, czując nagle spojrzenia wszystkich na mnie. Oczywiście nie było to możliwe, jednak moja nieśmiałość wyolbrzymiała takie rzeczy. Czasem nawet myślałam, że wszystkie moje poglądy, jak nie chęć do zranienia kogoś zostały przez nią w mojej duszy wykształcone. Ze spuszczoną głową przeszłam równym, wolnym krokiem, przez całą długość pomieszczenia, aby znaleźć się w kolejce, na której końcu odebrałam drugie danie. Ryba. Dobrze. Lubię rybę. Ostrożnie wzięłam tacę, uśmiechając się do pani, która podała mi jedzenie i mamrocząc ciche, nieśmiałe ‘dziękuję’ do niej. Odwróciłam się i ogarnęłam wzrokiem całe pomieszczenie, jak mi się wydawało. Ani śladu Zaina. Ruszyłam więc w kierunku wolnego stolika. Stanęłam przy nim i kiedy już miałam położyć na nim tacę, ktoś zabrał mi ją z dłoni. Moje przestraszone spojrzenie powędrowało w górę, aby natknąć się na ten piękny uśmiech. Jego cichy śmiech znowu odbijał się echem w mojej głowie.
- Machałem do ciebie, nie zauważyłaś? – zapytał, a ja pokręciłam głową i spuściłam ją. – Nie spuszczaj głowy słońce, nic się nie stało – teraz bardzo szybko ją uniosłam. Nazwał mnie słońce? To miłe… dziwnie miłe… tak inaczej… Uśmiechnęłam się delikatnie. – Chodź – ruszyłam za nim do stolika, on nadal niósł moją tacę. To też było miłe. Tam, na miejscu, czekało na nas kilka osób, jednak znałam tylko jedną. Szmaragdowe oczy Harry’ego zabłysnęły radośnie na mój widok, a ja szeroko się uśmiechnęłam.
- Kogo tutaj mamy? – puścił mi oczko, a po chwili syknął z bólu, kiedy siedząca obok niego brunetka z demonicznym uśmiechem wbiła mu paznokcie w ramię. – Tak, tak, to jest Daisy. Daisy to moje dziewczyna, Isabelle.
- Miło mi – uśmiechnęłam się i wyciągnęłam do niej rękę, którą ją z serdecznym uśmiechem uścisnęła.
- Mi również. Przepraszam za niego, podrywa wszystko co się rusza – wskazała na siedzącego obok niej chłopaka i pokręciła głową.
- To czyste oszczerstwa! A nawet jeśli jest w tym troszkę prawdy, to i tak tylko ty się liczysz – posłał jej uśmieszek, który zmiękczył by serce chyba każdej dziewczyny. Z myśli wyrwał mnie Zain, który pociągnął mnie za rękaw bluzy. Usiadłam obok niego, a przede mną pojawiła się moja taca.
- Oh… - mruknęłam, a po chwili usłyszałam cichy pomruk.
- Coś nie tak? – zapytała Isabelle. Pokręciłam głową, biorąc widelec i powoli zaczynając jeść. Kiedy odchodziłam z kolejki nie zauważyłam, że tego było tak dużo. Rozmowy wróciły do poprzedniego życia, a ja ukradkiem spojrzałam na ludzi przy stoliku, oprócz znanej mi już trójki, siedziałam tam też dziewczyna. Jednak kiedy skrzyżowały się nasze spojrzenia, jej nie  zachęciło mnie do rozmowy. Dalej była jeszcze jakaś dwójka chłopaków, którzy chyba nawet nie zauważyli mojej obecności.
- Chciałaś porozmawiać – usłyszałam nagle przy uchu, miałam wrażenie, że usta Zaina są na tyle blisko, że muskają moją skórę. Spuściłam spojrzenie cała czerwona i grzebałam widelcem w jedzeniu. Chyba nie chcę więcej. – Coś nie tak?
- Czemu nie jesz? – przerwał mu głos Harry’ego. Uniosłam spojrzenie tylko po to, żeby spotkać jego intensywnie patrzące na mnie oczy, które pełne były zdziwienia i chyba zmartwienia. Wzruszyłam ramionami i zacisnęłam wargi w wąską kreskę. – Ledwo co ruszyłaś.
- Nie jestem głodna – odparłam. Czyjeś ramię mnie objęło w talii, po chwili Zain się do mnie pochylił jeszcze bardziej.
- To nie znaczy, żebyś nawet jednej trzeciej nie zjadła, tak? Chyba nie chcesz zemdleć, na przykład tutaj? – zapytał, kątem oka zauważyłam, że unosi brew.
- To zależy – wymamrotałam, a na jego twarzy nagle pojawił się promienisty uśmiech. Zdając sobie sprawę z tego co powiedziałam, uniosłam dłonie do moich ust, zakrywając je.
- Spryciula z ciebie, ale i tak jedz – wskazał głową na talerz. Wrócił do rozmowy z kimś, znowu zostawiając mnie w spokoju. Czułam, że bicie mojego serca znacznie zwolniło, a przed chwilą było bardzo przyspieszone. To było jak jazda rollemcosterem. Wzięłam kilka kolejnych kęsów i ponownie odłożyłam talerz, jednak po chwili wzięłam kolejne widząc spojrzenie Harry’ego, który na ten widok przekręcił głowę. Zastanawiał się. Chciałam mu powiedzieć jak dziwna jestem, ale bałam się, że to niczego nie poprawi, a lubiłam go. Jego dziewczynę też. Była taka miła. Nie chciałam ich zniechęcić moją bezsensowną paplaniną. Po chwili ponownie poczułam ciepło bardzo blisko mojej twarzy, oddech Zaina na moim policzku.
- Dlaczego nic nie mówisz? Widzisz rozmowa polega na tym, że mówią dwie osoby, chcesz coś wiedzieć, to się pytasz, rozumiesz i tak się zaczyna rozmowa, wymiana zdań – powiedział cicho, tak cicho, że tylko ja pewnie to usłyszałam.
- Jestem nieśmiała – wymamrotałam, a on zmarszczył brwi. Powiedziałam coś źle?
- Powtórz, nie usłyszałem – pochylił się jeszcze bardziej, jego ucho było na wysokości moich ust, dobrze że nie miałam odkrytego dekoltu. Albo źle. Nie wiedziałam.
- Powiedziałam , że jestem nieśmiała. Bardzo nieśmiała – powtórzyłam. Zerknął na mnie.
-Wcześniej rozmawiałaś ze mną normalnie, spokojnie – zdziwił się, a ja pokiwałam głową.
- Tak, ale wtedy byliśmy sami, nikt na nas nie patrzył… - wyznałam. Obejrzał się na innych. Cały stolik na nas patrzył. Wrócił spojrzeniem do mnie i posłał mi współczujący uśmiech, który mimo wszystko przyniósł mi pewnego rodzaju komfort.
- Zjadłaś ile mogłaś? – zapytał, a ja pokiwałam głową. – No to poczekaj chwilkę – zabrał moją tacę i odniósł ją. Spuściłam głowę, którą uniosłam, kiedy poczułam jak ktoś mnie lekko kopnął pod stolikiem. Harry puścił mi oczko, a jego usta ułożyły się w jakieś słowa, chyba „Baw się dobrze”, czego nie zrozumiałam przez kilka pierwszych chwil, a później otworzyłam szeroko oczy, lekko uchyliłam usta, które szybko zamknęłam robiąc się cała czerwona, ponownie spuściłam głowę. – Chodźmy – usłyszałam głos Zaina. Podniosłam się patrząc na swoje nogi. Ta cała sytuacja na pewno nie dodała mi odwagi, szczególnie słowa Harry’ego, jednak na pewno nie chciał źle. Jestem za bardzo wstydliwa…
Wyszliśmy ze stołówki i skierowaliśmy się w stronę części mieszkalnej. Myślałam, że cisza między nami nie była niezręczna, kiedy nagle przerwał ją Zain.
- Jak poszedłem odnieść tacę, to coś się wydarzyło? – zapytał cicho.
- A co? – odparłam, nie patrząc na niego.
 - Bo nie odezwałaś się od wtedy do mnie – zauważył, a ja westchnęłam.
- Teraz się odezwałam. Wcześniej… chyba nie czułam takiej potrzeby – odparłam. – Czasem lubię ciszę i nie czuje, żeby była ona krępująca z pewnymi osobami.
- Więc jestem taki wyjątkowy, że aż chce ci się ze mną pomilczeć? – zapytał uśmiechem i zaczął cicho się śmiać.
- W pewnym sensie…
- Ale chciałaś rozmawiać – przypomniał.
- To ty zaprosiłeś mnie do stolika – zauważyłam, zgarniając kosmyk włosów, który wypadł mi z koczka za ucho.
- Taką cię wolę, trochę bardziej pewną siebie, a nadal słodko niewinną – odparł z promienistym uśmiechem na ustach, wzruszyłam ramionami.
- Też wolę ciebie takiego, to znaczy miłego i słodkiego, a nie oprycha, który popycha niewinne dziewczynki na korytarzu – powiedziałam, bawiąc się rękawem bluzy, a on tym razem wybuchnął śmiechem.
- Może nadal jestem tym oprychem, tylko udaję, żeby zdobyć twoje zaufanie – uniósł brew, a ja ponownie wzruszyłam ramionami.
- Może potrzebujesz czyjegoś zaufania.
- Nie w tym sensie – zmarszczył brwi i uniósł dłoń, pocierając po chwili szyję, czując się najwyraźniej niezręcznie. – Chodziło mi… W sensie… Jakby ci to wytłumaczyć… Em… rozumiesz… czasem ludzie…. Wykorzystując… Em…
- Wyglądasz naprawdę uroczo nie mogąc znaleźć słów – wypaliłam nagle i zatrzymałam się. Moje dłonie ponownie zakryły moje usta, jednak po chwili Zain je zabrał, ujmując moje ręce w swoje.
- Mów dalej.
- Więc… Jeśli myślisz, że takie niewinne dziewczynki nie mają pojęcia co miałeś na myśli, bo nie wiedzą co to seks i wydaje ci się, że nie widząc podtekstów, to musisz więcej uważać chyba… Przep…
- Nie przepraszaj! – przerwał mi. – Nie masz za co. Właściwie to nadal mogę być zboczeńcem, który wykorzystuje twoją winność i to ja powinienem wtedy przepraszać.
- Mimo wszystko nie wydaje mi się żebyś wyglądał na psychopatę, a poza tym nie będąc tym zboczeńcem tak naprawdę nie dowiesz się, jakbym zareagowała na tą sytuację i nikt nie powiedział, że musiałabym się sprzeciwić… O Boże wcale tego nie powiedziałam…
- Powiedziałaś – odparł chłopak, powoli kiwając głową.
- Ja… pójdę!
- A tatuaże? – zapytał, jego ton był pełen śmiechu.
- I tak żadnego sobie nie zrobię! – krzyknęłam nagle, a później znowu zakryłam usta. Nigdy w życiu chyba jeszcze na nikogo nie krzyknęłam. W moich oczach pojawiły się zły. – Widzisz co ze mną robisz? To twoja wina! Ja chciałam tylko spokojnie przejść, a ty od tamtego czasu mnie prześladujesz jak ten cień! Mówię rzeczy, których bym w życiu nie powiedziała, a teraz krzyczę! Pierwszy raz w życiu, krzyczę! – nagle zostałam objęta jego muskularnymi ramionami, oparłam głowę o jego tors.
- Szzzz… - zaczął mnie uciszać i delikatnie gładzić mojego włosy – nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze Daisy. Może wreszcie się otworzysz? Może wyjdziesz ze swojego kokonika nieśmiałości? Spójrz na mnie. Życie na zewnątrz niego nie okazało się dla mnie takie przerażające. Uspokój się. Szkoda łez na takie głupstwa, tak?
- Tak – odparłam i pokiwałam głową. – Kiedyś chciałam zrobić sobie tatuaż. Jak byłam mała – odpowiedział mi jego śmiech.
- Chodź. Pójdziemy do mnie, trochę ci opowiem o nich, chcesz? Uspokoisz się, tylko nie płacz.
- Nie potrafisz sobie radzić z płaczącymi kobietami, co? – zapytałam odsuwając się od niego i ocierając rękawem pozostałości łez.

Zain?

Od Zaina cd. Felicity

Miałem niezmierną ochotę zaznaczyć jej bardzo wyraźnie, jaką satysfakcję odczuwam w związku ze złożoną mi propozycją na spędzenie czasu, ale powstrzymałem się w ostatnim momencie. Niby kierowała mną jedna rzecz - jeszcze większa satysfakcja, że właśnie znajdę się legalnie w jej pokoju, co otwierało większą możliwość na przebywanie w jej otoczeniu, a tym samym dostałem pozwolenie na pojawienie się z jeszcze mocniejszym przytupem w naszej relacji. Z drugiej strony, przeplatała się w tym wszystkim szczera intencja. Niebezpieczna intencja, która natychmiast została przykryta pierwszą opcją.
Dziewczyna nie czekała na moją odpowiedź. Odwróciła się na pięcie i równie energicznie stawiała kroki, zbliżając się do wyjścia ze stajni. Odpuściłem sobie złośliwą odpowiedź, co było dla mnie niezmiernie trudne, gdyż lubiłem mieć ostatnie zdanie w jakiejkolwiek konwersacji. Złapałem materiał koszulki, zaciągając się, ale nie poczułem żadnego nieprzyjemnego zapachu, choć faktycznie, zapach wody zdołał zagórować nad perfumami. Wzruszyłem ramionami, nie przejmując się kąśliwą uwagą City. Skierowałem się w przeciwnym kierunku, tak aby pochować wszelkie rzeczy Morrigan na miejsce. Musiałem też się szybko ulotnić z okolic możliwych do odwiedzania przez nauczycieli bądź trenerów. W tym momencie najmniej chciałbym się spowiadać z tego, dlaczego nie ma mnie na lekcji i czemu jestem cały mokry. No, prawie. Morrigan i tak zrobiła tu niezłe zamieszanie, stawiając stajennego w niemałe osłupienie, a ja byłem zmuszony na okrętkę tłumaczyć się, że wysłano mnie... nas w teren. Na całe szczęście nie pytał o nic więcej, choć czułem na sobie jego pytające spojrzenie, to postanowił jednak zająć się dalej swoimi sprawami, oddając diablicę w ręce właściciela.
Przemykając niezauważonym w stronę akademika, rzucając szybkie spojrzenie na numerek 6 widniejący na drzwiach pokoju, natychmiast znalazłem się w swoim, otwierając go i o mało nie zabijając się o rozłożoną w promieniach słońca Sharikę na dywanie. Wcale się tym nie przejęła, a u mnie w pierwszej chwili pojawiła się myśl, że wyjątkowo dzisiaj, stereotypowo, piękniejszy rodzaj ludzki ma dobry humor.
Szybko uporałem się z prysznicem, czego nie mogę powiedzieć o planach na resztę dnia, bo wyjątkowo ta wycieczka i dłuższy, chłodny spacer zabrały ze mnie energię witalną, a ja straciłem ochotę na wszelkie rzeczy, które miałem w planach. Ku uciesze niektórych, a na pewno Harry'ego. Nie ma to jak dzień nieruszania się z pokoju. Chyba ustanowię swoją nową tradycję wbrew całemu mojemu temperamentowi. Założyłem na siebie luźniejsze ubrania, przeciągając przez głowę z mokrymi włosami czarną bluzkę Vansa, do której jeszcze nie dobrały się ostre pazury kotki. Przewiesiłem bluzę przez ramię, zaczesując palcami mokre, opadając na czoło włosy do tyłu i postanowiłem, że zanim złożę pierwszą wizytę w pokoju Felicity, posiedzę jeszcze trochę w pokoju. Moje myślenie było raczej nastawione na to, aby nie wyglądało to tak, jakbym gnał z wizytą na złamanie karku. Myśl o tym, że może mi zależeć raczej niezbyt spodobała się mojemu JA, dlatego oparłem wygodnie plecy o ścianę i skrzyżowałem nogi w kostkach. Pięć, dziesięć minut, bo więcej nie jestem w stanie. W milczeniu, z lecącą piosenką w głowie, zajmowałem się telefonem, z zadowoleniem czekając aż upłynie wyznaczony przeze mnie czas. Gdy jednak natknąłem się przypadkowo we wszechwiedzącym internecie na znane mi nazwisko Hale w artykule, na samym dole strony głównej przeglądarki, zdecydowałem niemal od razu żeby ruszyć się i nie pozwolić mojej głowie na zaprzątnie sobie ponownie myślami o rzeczach będących jakiś czas temu. A skoro miałem wyjątkowo określony plan, to nie mogło wybrać lepszego momentu niż ten. I mówię to wyjątkowo bez sarkazmu.
~*~
Zapukałem dwa razy w drzwi i nie czekając na zaproszenie z wewnątrz, otworzyłem drzwi w tym samym momencie, w którym dziewczyna krzyknęła proszę. Wiedziała, że to będę ja, więc nic dziwnego, że jej głos, jak i spojrzenie były obojętne. Wszedłem do środka, unosząc nieco do góry dłonie, w których trzymałem parującą w kubkach herbatę. Jej brwi nieco uniosły się do góry, tak jakby nie wierzyła naprawdę, że przyjdę tutaj z gorącym napojem. Jak dla mnie, to nie był żart, a herbata mogła nabrać symboliczne znaczenie pokoju, tak jak wśród Indian, fajka.
- Słyszałem, że ktoś tu oczekuje na przystojnego kelnera z dwoma, ciepłymi herbatami - wyszczerzyłem się zadziornie, zamykając ostrożnym ruchem plecami drzwi za sobą. Spoglądałem na pochylającą się nad laptopem dziewczynę, która została najprawdopodobniej oderwana od czegoś co już zdążyła włączyć. Patrzyła na moje ostrożne kroki, uśmiechając się w zadowoleniu, tak jakby myślała, że nasze spotkanie było tylko szczerze złośliwym dogryzaniem sobie, a ja wcale miałbym się nie pojawić.
- Kelnera niekoniecznie, ale herbatę chętnie przyjmę - zmarszczyłem brwi, pochylając się nad jej szafką nocną i odkładając kubki na blat. Przy okazji szybko omiotłem wzrokiem co się na niej znajdywało. Lampka, telefon, zegarek, małe zdjęcie rodzinne, coraz rzadziej taka rzecz występowała u ludzi na widoku. Od tego służyły albumy w telefonie, wypierając te zrobione w okładkach oraz ramki. Usiadłem na skraju łóżka i spojrzałem na ekran monitora - Co tak długo? - od razu spytała, a ja nie potrzebowałem dłuższej chwili by znaleźć ukryty przekaz w jej słowach. Odniosła się do mojego postępowania w restauracji. Uśmiechnąłem się nieco rozbawiony, przewracając oczami.
- Wybacz, zatrzymała mnie silna potrzeba opanowania własnej złośliwości przed wkroczeniem do jaskini lwa... a raczej jaskini Felicity z numerem sześć przeczepionym na samym wejściu - starałem się rozglądać w miarę dyskretnie po jej pokoju - Iście szatański numer aż emanuje pod wpływem ostrzeżeń aby tu nie wchodzić.
- Bardzo śmieszne - prychnęła, wgłębiając się w swój laptop. Kiedy już chciała wyłączyć kartę, szybko jej przerwałem.
- Zostaw, przecież to Sherlock - już teraz nie kryłem swojego braku zachowania się jak obcy człowiek w czyimś prywatnym i intymnym pomieszczeniu, rozkładając się jeszcze wygodniej obok niej - Symbol Anglii, no i gra tam Cumberbatch.
- Nie wyglądasz mi na kogoś, kto jest wielbicielem seriali - uniosła brew do góry, odsuwając ręce od klawiatury. Przez jej oczy błysnęła iskra uznania, że mimo wszystko, lubię ten serial i nie zacząłem narzekać na wybraną przez nią opcje.
- Pewnie gdybym miał czas i życie zwykłego nastolatka z problemami, to też oglądałbym seriale - natychmiast wyczuła tutaj sarkazm i odwróciła się z nieciekawą miną.
- No tak... zapomniałam, że jesteś wyjątkowy i wiedziesz całkiem inne życie niż reszta chłopczyków w twoim wieku.
- Przecież każdy chłopiec ratuje damy w opresji i przynosi im herbatę do łóżka, oglądając serial podczas zajęć, na które powinien się zjawić - pozwoliłem sobie na lekkie porządzenie się jej laptopem i ustawieniem odpowiedniego obrazu - I teraz o wiele lepiej pachniesz niż wcześniej, dlatego postanowiłem tu zostać. Nie masz za co dziękować. Robię przecież to wszystko bezinteresownie - dziewczyna prychnęła pod nosem, jednak zabrała z mojej ręki herbatę, którą właśnie jej podawałem. Upiła łyk, ogrzewając sobie ręce o nagrzany kubek. Oparła się o poduszkę i już więcej nie mówiła, pewnie powstrzymując się przed uszczypliwą uwagą, zostawiając sobie okazję na nasze późniejsze złośliwości.
Jednak z upływem czasu i kolejnego odcinka, atmosfera obowiązku dogryzania sobie całkowicie ustąpiła dyskusji na temat bohaterów serialu. Felicity strasznie denerwowało, gdy zamiast nazywać Morgana Freemana dr.Watsonem, ciągle nazywałem go Bilbo Szary. Natomiast Benedicta Cumberbatcha grającego Sherlocka, dr.Strange. W końcu, gdy oberwałem z ramienia w bok nieco zbyt za mocno, zrezygnowałem z robienia jej na złość i nazywałem ich tak tylko w niektórych momentach. Zanim się obejrzałem, a sezony (które i tak liczą w sobie po trzy odcinki) skończyły się. Nie uszło też mojej uwadze pojawiające się pierwsze objawy przeziębienia u Coty, ale zamierzałem jej oszczędzić swoich uwag, wiedząc że zapewne spotkam się z zaprzeczeniem. Po skończonym którymś tam z kolei odcinku, przewróciłem się na bok, obejmując poduszkę ramionami i opierając o nią głowę. Treningi dawno się skończyły, w sumie to zaczynała się powoli pora kolacji.
- Masz wygodną poduszkę. Dlaczego wszyscy mają wygodniejsze poduszki? - mruknąłem cicho, przymykając na chwilę oczy, by zaraz znowu je otworzyć
- Skąd to wiesz? - zapytała, a zanim uzyskała odpowiedź, zdążyła dopowiedzieć jeszcze jedno pytanie. Tym razem brzmiało ono nieco mniej pewnie i w jakimś stopniu opryskliwie - W ilu spałeś? - uniosłem brew, mierząc jej twarz uważnym spojrzeniem, a nasze miny były bardziej poważne niż na rozdawaniu sprawdzianów u pana Haldane'a. Wziąłem głęboki oddech, mruczą cicho w zastanowieniu.
- Licząc od początku mojego pobytu tutaj... no to w... w około siedmiu, może ośmiu? - City zamrugała oczami, a jej twarz nie zmieniła wyrazu, za to spojrzenie było jeszcze bardziej lodowate niż przedtem. Pozwoliłem jej pobyć z myślą chwilę bez słów, po czym zaraz się roześmiałem, na co odwróciła głowę i wbiła we mnie przenikliwe spojrzenie - Żartuję. Sypiam zazwyczaj u siebie, aż takim degeneratem nie jestem.
-Więc skąd się wzięła ta liczba? - spytała jakby do końca nie chciała mi uwierzyć, choć widziałem zmianę w jej nastawieniu. Rozumiała, że to był kiepski żart - Ja pomyślałam o Harrym. Tylko.
- Były różne przypadki - wzruszyłem ramionami, kierując wzrok na sufit pokoju - Poza tym, był pewien czas, kiedy przebywali tutaj moi przyjaciele, ale to nadal nie zmienia faktu, że w większości przypadkach, spałem w swoim łóżku, a nie w innych. Ty myślałaś, że... - nie skończyłem, próbując jakoś delikatnie ułożyć słowa. Chyba po raz pierwszy zwracając się do niej. Przy tym z delikatnym uśmiechem i cieniem rozbawienia, że o takim czymś mogła pomyśleć.
- Co? Nie! - zaprzeczyła, cicho fukając pod nosem - Oczywiście, że nie. I wiem, że robisz to specjalnie - sięgnęła kubek z szafki, który jednak był pusty, bo zaczęła rysować paznokciem po jego gładkiej powierzchni. Zaśmiałem się cicho i podniosłem do siadu, zabierając od niej trzymany w dłoniach przedmiot.
- Zrobię tobie jeszcze jedną - posłałem jej nadal rozbawione spojrzenie i podniosłem się z łóżka, wstając - A ty w tym czasie myśl, co dalej mógłbym porobić żeby mi się nie nudziło - na odchodne rzuciłem tylko szybko polecenie, na co oberwałem piorunującym spojrzeniem. Jest wyjątkowo cierpliwa jak na kogoś, kto niezbyt pała do mnie sympatią.

City?

piątek, 25 maja 2018

Od Cadlynn do Cassiopei i Siergieja

Dwa lata wcześniej
Święta Bożego Narodzenia zawsze kojarzyły mi się przede wszystkim z kiczem, udawaniem oraz, co jest naturalną rzeczą w większości domów, przyjazdem krewnych lub przyjaciół rodziców, którzy spędzali te 'magiczne' dni w naszej głównej rezydencji. Już jako dziecko nienawidziłam, kiedy nasze grono przekraczało liczbę członków rodziny, ale kiedy pewnego razu ojciec zaprosił do nas klan Sowardsów prawie dostałam szału - nie dość, że wszyscy wyglądali jak kopia Kardashianów, to jeszcze ich najstarszy syn Wyatt był takim zarozumiałym dupkiem, że ledwo powstrzymywałam się przed ciśnięciem w niego uroczystą wazą, która, podobno, była nienaturalnie wytrzymała. Przynajmniej tak twierdził nasz majordom, Anders.
Dlatego też, kiedy podsłuchałam rozmowę rodziców i dowiedziałam się, że w tym roku miałabym przeżyć powtórkę z wątpliwie przyjemnej rozrywki, ogłosiłam uroczyście, że na czas świąt wyjeżdżam do Los Angeles, do swojego przyjaciela, który obiecał przenocować mnie do czasu aż pieprzeni Sowardsowie wrócą do swojej wspaniałej rezydencji. Zdążyłam się nawet spakować i zamówić samolot, jednak jeszcze zanim wsiadłam do samochodu i nakazałam szoferowi zawieść mnie na lotnisko, zatrzymał mnie ojciec, który praktycznie wyciągnął mnie z pojazdu i nakazał wrócić do środka i zacząć szykować się na kolację pod groźbą odcięcia mnie od źródła nakładów finansowych.
W ten właśnie sposób pięć minut później znajdowałam się swoim pokoju i błądziłam między stojakami rozstawionymi po całej sypialni, próbując wybrać odpowiedni strój na wigilijną kolację. Przede wszystkim miał on być subtelny, nie miałam zamiaru brać udział w wyścigu o damę wieczoru, po części z powodu, że zazwyczaj wygrywała go albo moja matka, albo Tiera - na której to skupiała się uwaga praktycznie wszystkich siedzących przy stole. Nic dziwnego, bowiem ja sama często się dziwiłam jakim cudem jestem spokrewniona z taką śliczną, a przede wszystkim życzliwą i ciepłą osoba jaką była moja starsza siostra - a po części dlatego, że nie miałam ochoty kolejny raz ignorować oraz znosić uporczywych spojrzeń Wyatta wlepianych w moją osobę. Mogłabym mu wybaczyć ten brak taktu, jeśli wykazałby choć odrobinę skruchy albo robiłby to nieumyślnie. Jednak kiedy robił to w tak oczywisty sposób, był po prostu irytujący.
Kilkanaście minut przed wybiciem dziewiętnastej w moim pokoju zjawiła się Tiera, która - jak przypuszczałam - wyglądała olśniewająco w granatowej sukni z jaśniejszym, szerokim tiulowym dołem i naszytych na nim ręcznie błękitno-pudrowych ptakach, które nadawały kreacji charakteru. Włosy, jak zwykle zresztą, miała rozpuszczone i delikatnie pofalowane, a na twarzy subtelny makijaż, który podkreślał jej pełne usta i jasne oczy. Ta jej pozorna niedbałość o wygląd, prezentowanie jakby zawsze wyglądała tak świetnie zawsze budziła u mnie zazdrość. Nigdy nie należałam do osób brzydkich, przeciwnie, uważałam się za całkiem urodziwą, ale nie miałam szans w starciu z urodą Tiery, która nie dość, że odziedziczyła urodę po matce, to jeszcze miała rękę do interesów jak ojciec. Drugiej takiej ze świeczką szukać, albo nawet z latarką, a i tak nie dałoby rady znaleźć podobnej.
- Sowardsowie zaraz będą, a ty nadal nie jesteś gotowa - zaczęła, gdy tylko weszła do środka i z wyraźną dezaprobatą przyjrzała się mojemu wyborowi, jeśli chodzi o strój. Ostatecznie wybrałam czarną, ładnie podkreślającą moją figurę sukienkę nad kolano z zielono-czerwonym motywem gwiazdy o długich ramionach przy dekolcie i tiulowych krótkich rękawach na których naszyto podobny wzór co na przodzie. Różniły się jednak kolorami, tutaj był to złoty i jasny róż. Do tego dobrałam czarne sandały na grubym słupku, które nieznacznie mnie 'wyciągnęły'.
- Jestem - uśmiechnęłam się nieznacznie, opierając lewą dłoń na biodrze i obracając się wokół własnej osi, by lepiej zaprezentować się siostrze.
Odpowiedziało mi głośne westchnienie.
- Dlaczego nie mogłaś choć raz zachować się dojrzale i ubrać coś eleganckiego?
- To jest eleganckie, szyte na zamówienie i tak dalej. Ty za to mogłabyś dla odmiany przestać się mnie czepiać - odbiłam piłeczkę, wyciągając z niskiego końskiego ogona dwa pasma włosów, jedno z lewej, drugie z prawej strony, by okoliły mi twarz. Niemalże w tym samym momencie zza okna dobiegł nas odgłos jadącego samochodu, który w oczywisty sposób zakończył naszą wymianę zdań.

Korzystając z uroków sobotniego poranka, usiadłam sobie przy basenie i ze słuchawkami w uszach zabrałam się za oglądanie Sherlocka - chyba po raz dziesiąty. Rozkoszowałam się słońcem, które po późnozimowych dniach wyszło zza chmur i rozgoniło charakterystyczną dla Vancouver mgłę. Na nogi zarzuciłam lekki koc, a na stojącym obok leżaka stoliku położyłam ciepłą herbatę.
- Cadlynn - na dźwięk głosu matki niechętnie odłożyłam tablet na bok i z wyraźnym ociąganiem podniosłam się do pozycji siedzącej, by, tak jak wymagała, podczas rozmowy patrzeć jej w oczy.
- Mamo.
- Nie miałaś przypadkiem dzisiaj wyjść z Wyattem na obiad? Wydawało mi się, że wspominał o tym w czwartek podczas kolacji - zapytała od razu, jak to miała w zwyczaju.
Przewróciłam w duchu oczami, wkładając mnóstwo wysiłku, by nie uzewnętrznić tej reakcji i przywoławszy na usta uśmiech, odpowiedziałam powoli:
- Odwołałam go. Tak jakby. Nie mam na to ochoty, mamo.
Wiedziałam, że te słowa ją zirytują. Zresztą zirytowałyby również ojca, który podobnie do niej uważał, że za bardzo izoluję się od ludzi i powinnam dużo więcej czasu spędzać z rówieśnikami. Kiedy to mówili zawsze wspominali Tierę, która przez posiadanie ogromnej ilości dobrych znajomych, większość wolnych chwil spędzała poza domem. Z Bryce'm było podobnie, był duszą towarzystwa, co bardzo podobało się rodzicom. Nawet bliźniaki, choć jeszcze za młode, żeby gdziekolwiek wychodzić bez rodziców nie wyglądały na rosnących odludków.
- To się musi skończyć, Cadlynn. Nie możesz siedzieć w domu przez cały weekend, ruszając się dopiero, kiedy cię do tego zmusimy. Informuję cię o tym, że zmieniasz szkołę.
Prychnęłam, tym razem faktycznie i dosyć głośno.
- Skąd pewność, że w innej szkole będę bardziej towarzyska?
- Bo załatwiłam ci już towarzystwo, Cassie również tam jedzie.
- Tam, to znaczy?
- Anglia, Morgan University.

Od dziecka wyobrażałam sobie Londyn jako bardziej realistyczną i zdecydowanie większą wersję Disneylandu, gdzie król i królowa wybierają się na codzienne przejażdżki złotą - ewentualnie śnieżnobiałą - karocą ciągniętą przez smukłe araby i powożoną przez woźnicę w gustownym fraku tudzież kapeluszem magika na głowie. Mieszkańcy wychodzili przed swoje zadbane domy, których okna zdobiły skrzynki z kolorowymi kwiatami, by pomachać swoim władcom maleńkimi brytyjskimi flagami. O, oraz najważniejsze. W mojej głowie angielska stolica tonęła w złocistych promieniach słońca. Każdy, nawet najbardziej podejrzany zaułek metropolii był jaśniejszy niż przeciętne uliczki ukrytego za gęstymi chmurami Vancouver, którego szarość, choć bardzo uspokajająca, była najbardziej nużącą cechą. Nawet bez sprawdzania pogody potrafiłam przewidzieć pogodę na dzień następny, a żeby określić ją prawidłowo wystarczało powiedzieć jedno słowo - mgła.
Dlatego też, kiedy wychodząc z budynku lotniska lunęły na mnie tysiące grubych jak ziarna grochu krople wody, a podczas jazdy przez śródmieście moje spojrzenie nie wychwyciło bieli królewskiego pojazdu, poczułam się w pewnym sensie oszukana. Z całkiem znośnego miejsca, jakim było moje rodzinne miasto znalazłam się w ulubionej knajpce deszczowych chmur, które bawiły się w najlepsze, pogrążając cały Londyn w półmroku. 'Zamienił stryjek siekierkę na kijek', niemalże słyszałam w głowie natonowany przemądrzale głos Wyatta i na samo wspomnienie chłopaka, przewróciłam oczami. Przewidywałam, że młody Sowards zadzwoni do mnie w ciągu najbliższej godziny. No chyba, że uzna, iż nie mogłabym się spóźnić więcej niż kwadrans, wtedy wyświetlacz mojej komórki powinien rozświetlić się już za jakieś pięć, ewentualnie dziesięć minut.
- Proszę się tutaj na chwilę zatrzymać - zwróciłam się do kierowcy wiozącej mnie taksówki, kiedy do moich uszu dotarł dźwięk, trzeciego już, przychodzącego smsa. Wiedziałam, że czwartej wiadomości nie będzie i mój telefon za kilkanaście sekund rozdzwoni się w najlepsze. A że nie przepadałam za prowadzeniem prywatnych rozmów w obecności osób trzecich, wyszłam z samochodu zanim jeszcze stanął w miejscu. Zanim odeszłam na pewną odległość od auta, skinęłam taksówkarzowi głową na znak, że zaraz będę z powrotem.
W międzyczasie odebrałam przychodzące połączenie, które, mimo że nie wyświetliła mi się nazwa, wiedziałam, że było od Wyatta.
- CIA, w czym mogę służyć? - przyłożyłam komórkę do ucha, przeczuwając co zaraz nastąpi.
- Gdzie ty, do cholery, jesteś Cadeen? - irytacja, irytacja i jeszcze raz irytacja, jaki ten człowiek jest nudny i przewidywalny. Mimo wszystko za każdym razem dziwiłam się, jaki Wyatt potrafił być bezbarwny, nieciekawy. Szarość w tłumie szarości.
- Stoję przed biblioteką miejską - odparłam prosto, jakby to, że znajduję się po drugiej stronie oceanu, na zupełnie innym kontynencie nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy.
- Przecież to po drugiej stronie miasta - usłyszałam jak klnie pod nosem, mimo że odsunął wtedy od siebie słuchawkę. Zawsze tak robił. Mogłam się założyć, że właśnie wyciąga z kieszeni papierosa, by uspokoić się po rozmowie z 'totalnie nieodpowiedzialną laską', czytaj - mną. - Zamierzasz w ogóle przyjść? W końcu, no wiesz, powiedziałem chyba wszystkim swoim kumplom, że przyjdziemy razem.
- Chyba nie dam rady się wyrobić, Ocean Atlantycki jest całkiem szeroki. Poza tym, jakoś nie jestem w nastroju na imprezę - naciągnęłam daszek czapki bardziej na czoło, by lepiej uchronić twarz przed wodą.
- Zaraz, co?
- Zapomniałam ci wspomnieć? W takim razie strasznie mi przykro. W ramach przeprosin wolisz kubek z królową Elżbietą czy One Direction?
- Cadlynn! - warknął do słuchawki, będąc najwyraźniej na granicy pomiędzy zdenerwowaniem, a prawdziwym wkurzeniem, kiedy to emocje zaczynają brać nad nim górę. Typowy człowiek.
- Dobra, wybiorę sama. Przekaż wszystkim pozdrowienia z Londynu!

Aczkolwiek złożyło się tak cudownie, że już po niecałym dniu miałam dość swojego świetnego towarzystwa. Cassie była... inna niż się spodziewałam. Nie potrafię do końca określić czy w pozytywnym tego sformułowania znaczeniu, czy raczej nie. Mogłam jednak powiedzieć, że kompletnie rozbroiła mnie faktem, iż myślała o poważnym traktowaniu nauki. Z jej twarzy potrafiłam wyczytać niemalże wszystko, co pomyślała o moich słowach i w tamtej chwili byłam naprawdę bliska parsknięcia śmiechem. Nie mogłam uwierzyć, że utknęłam tu, po drugiej stronie oceanu, z taką osobą i Rosjaninem-albinosem, do których towarzystwa jestem zmuszona przywyknąć. Jedynym pocieszeniem był fakt, że miałam tu spotkać również Felicity. Nasze rodziny nigdy nie były szczególnie blisko jak na tak bliskie więzy, ale wiedziałyśmy o swoim istnieniu i całkiem w porządku się dogadywałyśmy. Zazwyczaj.
Wieczorem, kiedy Weatherly zaciągnęła mnie prawie siłą do pokoju Siergieja, czujnie wypatrywałam sytuacji, kiedy mogłabym się bezpiecznie i niezauważalnie zmyć do siebie. Jednak rosyjskość chłopaka niemal zmusiła mnie do spróbowania alkoholu - znienawidzonego przeze mnie składnika napojów, którego nie ruszałam bez takowej konieczności. Później, przez dający o sobie znać trunek i trochę dzięki swojej umiejętności udawania, udało mi się zbyć Siergieja i Cassie, którzy zajęli się wspólną rozmową.
Zmyć udało mi się po trzeciej, kiedy zmęczenie zaczęło brać nad nami wszystkimi górę. Ostatkiem sił powstrzymywałam się przed pobiegnięciem do swojej sypialni, idąc jedynie bardzo żwawym krokiem. Od razu wskoczyłam pod prysznic, by zmyć z siebie zapach podróży i odświeżyć się przed jutrzejszym dniem, a przed położeniem się spać zażyłam tabletkę przeciwbólową, która, miałam nadzieję, złagodzi porannego kaca.
Odpowiadając na pytania, nie pomogła, cholera, ani trochę. Wstałam rano z głową ciężką niczym gliniany dzban, a lekkie wiosenne słońce wdzierające się do środka przez zasłony doprowadziło moje oczy na skraj ślepoty, po to by po chwili wrócić do normalnego, bolesnego stanu. Czułam się fatalnie, nie byłam przyzwyczajona do picia, toteż jestem pewna, że kiedy Cassie i Siergiej będą wyglądać prawie normalnie, ja będę ledwie żywa.
Włosy spięłam w bardzo wysoki koński ogon, a dzięki temu, że na noc splątałam je w warkocz ładnie się pofalowały. Z walizki wyciągnęłam swoją kosmetyczkę i wysypując całą jej zawartość na dywan. Szybko odnalazłam swoje pudełko z kolorowymi bazami, które uratowały mi życie, podkład i korektor, które ostrożnie i dokładnie rozprowadziłam po twarzy, by zamaskować sińce i czerwone policzki kontrastujące z bladą resztą skóry. Usta i oczy podkreśliłam z dużym pośpiechem, by zająć się doborem części garderoby. Górę stanowił sweter na krótki rękaw o brudnoróżowym odcieniu, a dół składał się z klasycznych lekko przetartych, smukłych jeansów o ciemnogranatowym kolorze. Stopy wcisnęłam w białe adidasy, a przez ramię przewiesiłam czarny plecak do którego wrzuciłam prawie wszystkie zeszyty i podręczniki, nie siląc się nawet na sprawdzenie planu zajęć. Tak 'przygotowana' ruszyłam w stronę akademickiej stołówki, gdzie, jak miałam nadzieję, spotkałam już siedzących Cassie i Siergieja.
Nałożywszy sobie po niewielkiej porcji różnych produktów, klapnęłam na jedno z krzeseł przystawionych do ich stolika, próbując nie rzucać w ich stronę pełnych złości spojrzeń co, jak dostrzegłam, niezbyt mi się udawało, bo zarówno kuzynka jak i Rosjanin wydawali się lekko zaskoczeni moim nastrojem.
- Nigdy więcej nie biorę udziału w tych twoich spotkaniach integracyjnych - zwróciłam się do Cassie, krzywiąc się nieznacznie, kiedy ktoś głośniej odsunął krzesło.

Cassie?

niedziela, 20 maja 2018

Od Zaina cd. Daisy

Przechyliłem głowę na bok, wlepiając w nią spojrzenie, co jeszcze bardziej mogło nasilić jej obawy przed... właściwie sam nie wiem czym. Mimo wszystko wyglądała dla mnie tak, jakby próbowała aby jej słowa były starannie przemyślane, zanim zostaną użyte, jednak ostatecznie i tak jej to nie wychodziło. Oczywiście nie odbierałem tego w sposób negatywny. Dla mnie to dosyć nietypowe. Nigdy w otoczeniu znajomych ludzi nie trzymałem się kurczowo tego, aby nie palnąć głupiej rzeczy, chyba że akurat wymagała tego sytuacja. Czasem nawet żartowałem sobie, że gdybym od dziecka nie mieszkał w Anglii, a samego języka uczył się po swoim rdzennym, to pewnie nikt nie mógłby mnie zrozumieć. A urdu używałem tylko wtedy, gdy byłem naprawdę bardzo mocno zły.
Dziewczyna chyba zauważyła, że przez jakiś czas przyglądam się jej w milczeniu i choć z postawy to nie wynikało, nadal staliśmy na środku, niemalże na wolnej przestrzeni, a sprawa dawno rozpoczętych treningów odpłynęła w odmęty pamięci. Dopiero po chwili stała się znowu rzeczywistością, gdy zorientowałem się, że wypada odpowiedzieć.
- Faktycznie. A w szkole hierarchia jest jak w dżungli. Małe stworzonka muszą uważać na każdym kroku, albo znaleźć silnego sojusznika. Duże i wredne panoszą się po niej, jak po swoim terytorium, czyhając na każdym kroku - zaśmiałem się, samego mnie rozbawiło to porównanie. Tak bardzo typowe w książkach dla kurczowo szukających prawdziwej i cudownej miłości nastolatek. Biblioteczka mojej siostry była zbyt kusząca by nie zabrać jej kilka rzeczy z niej, a potem z grymasem na twarzy stwierdzić, że to nie dla chłopca mającego w końcu aż trzynaście lat - Przynajmniej nie jesteś klasowym kujonem-informatykiem, podtrzymując tradycję noszenia sweterków w romby i trzymający się ściśle w swojej odciętej od reszty świata grupce - przejechałem wzrokiem po jej ubraniach do jazdy, tak bardzo nie pasujących do wizerunku dziewczyny w mojej głowie. Sama spojrzała w dół, zaginając koniec swojej bluzki.
- Sweterka w romby jeszcze nie mam - uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż dotychczas, co oznacza, że samą ją rozbawiło to stwierdzenie - I rozumiem, że jak w każdej szkole są tutaj... określone społeczności...
- Oczywiście - parsknąłem sarkastycznie - Grupa wiecznych imprezowiczów, chowających się po kątach hobbitów, neutralnych kosmitów, trenujących sportowców-idiotów i armia chodzących hybryd, uważających się za królowe całego uniwersytetu. Normalnie jak w filmie amerykańskim - przewróciłem oczami. Daisy podłapała prześmiewczy ton i sama spuściła głowę z bardziej promieniejącym wyrazem twarzy.
- A ty do której grupy należysz? - zmierzyłem ją szybkim spojrzeniem i mruknąłem cicho pod nosem w zastanowieniu.
- Ja wychodzę poza skalę - odpowiedziałem na jej pytanie poważnym tonem, przez chwilę wydawało mi się, że zbyt poważnym jak na poprzednie żarty, a cisze, która mogłaby właśnie zapanować, przerwał tylko mój dyskretny gest aby mimo przyjemnej rozmowy, udać się na trening, a przynajmniej postarać tam dojść - Zresztą... za niedługo i tak mnie tu nie będzie - westchnąłem na myśl, że właściwie za parę miesięcy ukończę akademię. Niby pełnoletność przyszła już dawno, a jednak wraz z rutynowym chodzeniem do klasy, zaliczaniem wszystkich rzeczy potrzebnych do zdania szkoły i całą codziennością, nie dało się tego jakoś bardzo odczuć. Pomijając rzeczy, które dla mnie były standardem mojego życia, a dla innych stanowiły wielką odskocznię od normalności - A wracając do twojego stwierdzenia dotyczącego odbioru u innych ludzi, to nie zawsze bycie otoczonym grupą osób jest najlepsze. Często to wygląda po prostu sztucznie i jest sztuczne. Owszem, znajomi znajomymi, ale nie nazwiesz ich kimś komu bezgranicznie ufasz. A już szczególnie, gdy są to ludzie z sortu dziennikarze. Automatycznie bierze mnie uczulenie na wszelkie aparaty i lampy błyskowe - skrzywiłem się nieznacznie, odruchowo rozglądając dookoła i w dali widząc już, jak trening powoli się rozpoczyna - A ty jesteś uprzejma, skryta i ostrożna, ale przynajmniej nie można się specjalnie o to przyczepić - spuściła głowę, co najpewniej oznaczało to, że zawstydzają ją słowa drugiej osoby z opinią o niej samej.
- Myślę, że znalazłoby się parę rzeczy... - wypowiedziała nieco ciszej, wchodząc do środka stajni, od której drzwi były uchylone, a które delikatnym pociągnięciem otworzyłem, tym samym wpuszczając z drugiej strony więcej światła. Jak na sygnał, parę głów wychyliło się ze swoich boksów, strzygąc uszami i cicho parskając w oczekiwaniu na smakołyk, który prawdopodobnie może być ukryty w kieszeni.
- Człowiek jak chce, to się o wszystko przyczepi - zakończyłem i zanim temat zaczął się bardziej rozwijać, zadałem pytanie, które odwróciło uwagę od rozpoczynającej się dyskusji na temat charakterów ludzi - Gdzie stoi twój wierzchowiec? - stanąłem przy Morrigan, która spuściła głowę, próbując wyszukać możliwej dobrej przekąski w moich kieszeniach.
- Z tego co pamiętam, gdzieś w okolicach drzwi - wskazała ruchem ręki prawdopodobne miejsce pobytu jej konia.
- Wyczyść sobie go... ją...
- Gigi - poinformowała, na co skinąłem głową, uśmiechając się delikatnie.
- W takim razie ją. Ja ubiorę moją diablicę i przy okazji przyniosę ci sprzęt z siodlarni żeby w miarę skrócić czas oczekiwania mojej trenerki na mnie - posłałem dziewczynie porozumiewawcze spojrzenie i otworzyłem drzwiczki boksu karej - A zanim się zacznę usprawiedliwiać z kolejne karygodne spóźnienie, odprowadzę cię na twoją lekcję - nie musiałem długo czekać na odpowiedź, Daisy pokiwała głową, tym samym dziękując i zabierając szczotki, poszła do swojego konia.
Gdy ja swoją królową demonów dałem radę już oporządzić, poszedłem wraz z nią pod boks Gigi wraz z jej sprzętem, który odłożyłem obok. Daisy szybko się uporała, co nieco opowiadając w jaki sposób klacz do niej trafiła. Więc w ramach odwetu i ja podzieliłem się historią Morrigan, której jak zwykle obecność innych przeszkadzała, aczkolwiek mając ciekawsze zajęcie jak próba podkradnięcia siana, położonego przez stajennego aby uzupełnić boksy, całkowicie ją zajęła. Co prawda na próżno jej starania, gdyż dała radę tylko raz z impetem dać mi znać, że nie życzy sobie w obecnej chwili trzymania, jakby przez ten cały czas, stojąc w boksie nie miała go wystarczająco.
- Teraz muszę strategicznie ominąć wzrok trenerki, więc idziemy szybko przed siebie, nie patrzymy w tą stronę, ja cię odprowadzam, w razie czego wyjaśniam powód twojego spóźnienia i wszyscy są szczęśliwi.
- Brzmi jak doskonały plan - stwierdziła, na co pokiwałem głową, chowając się za sylwetką idącej Morrigan - Mój trener uwierzy tobie?
- Jestem tu dłużej, poza tym wszyscy mnie tu znają, a jedyną osobą z personelu, z którą mam na pieńku to jedna ze sprzątaczek - Daisy posłała mi pytające spojrzenie, ale zarazem takie, aby nie wyglądać na natrętną. Machnąłem ręką, omijając opowieść o naszym konflikcie - Długa historia, właściwie zmieściłbym się w dwóch zdaniach... powiedzmy, że nie przepadamy za sobą od pewnego czasu - obydwoje spojrzeliśmy na grupę pierwszą, a raczej na siedzących już na koniach ludzi i trenera pomiędzy nimi - No... to tutaj.
- Dziękuję - odpowiedziała, a ja wzruszyłem ramionami z delikatnym uśmiechem, wycofując się do tyłu - Aaa... po treningu?
- Zazwyczaj każdy idzie się ogarnąć do siebie, a potem coś zjeść, więc zapraszam do stolika - odpowiedziałem niedbale na pożegnanie.
- Do stolika?
- W końcu chciałaś poruszyć delikatny temat moich tatuaży - uniosłem brew - Chętnie poopowiadam na temat jak to mnie koszmarnie bolało - dziewczyna popatrzyła na mnie z przerażeniem. Zaśmiałem się i pokręciłem głową - Żartuję. Miłego pierwszego treningu.

Daisy?

sobota, 19 maja 2018

Od Naomi cd. Victora

Rozpoczęłam dzień tak jak zwykle,  lecz nie myślałam,  że bardziej pechowego dnia mieć nie można.  Zaczęło się to bowiem od znalezienia moich ulubionych bryczesów,  których lej wytarł się tak bardzo,  że powstała ogromna dziura. 
Właśnie w tych bryczesach odnosiłam największe sukcesy w mojej jeździeckiej karierze.  Również i w tych spodniach pierwszy raz usiadłam na grzbiecie Mefista.      No cóż,  stało się.  Założyłam nowe,  szare bryczesy i ruszyłam do łazienki.  Tam śmierć poniósł mój nowo kupiony puder, a niech to szlag.
-Spokojnie Naomi,  to tylko złośliwość rzeczy martwych.  Ogarniesz się do końca i pójdziesz do stajni.
                             ***
Odetchnęłam głęboko świeżym,  wiosennym powietrzem  w drodze do głównego budynku stadniny.  W momencie przekroczenia progu stajni intuicyjne wyczułam,  że z Meffem jest coś nie tak.  Prędko podeszłam do boksu karusa,  który leżał na stercie słomy.  Od razu wiedziałam -  kolka.  W mgnieniu oka zadzwoniłam po weterynarza,  jednocześnie próbując zmusić ogiera do wstania.  Na jego pysku malowało się zmęczenie walką z bólem. 
Udało mi się zmobilizować Mefista i wyciągnąć go z boksu.  W tym samym czasie do stajni wpadł zdyszany weterynarz i zbadał dokładnie ogiera,  podając mu odpowiednie leki na zwalczenie kolki.
- Jednoznacznie stwierdzam,  że musiał trafić na coś nowego na pastwisku lub w lesie, stąd ta kolka. Jest jednak dzielny i silny,  nic chłopaka nie złamie.  Proszę odpuścić sobie jakiekolwiek treningi na następne dni i dopilnować, aby zażył  lekką dawkę ruchu i odpoczywał w spokoju -  podsumował weterynarz,  poklepując karusa po szyi. 
Podziękowałam serdecznie i odprowadziłam lekarza do wyjścia.  Nie mogłam uwierzyć,  że to akurat dziś przytrafiają mi się takie rzeczy. 
Wróciłam do boksu ogiera,  stał i patrzył na mnie swoimi mądrymi oczami.  Pogłaskałam go delikatnie po pysku i szyi.  Cały grzbiet miał mokry,  więc przejechałam suchą garścią słomy po spoconym ciele wierzchowca. Aby nie marnować czasu,  sięgnęłam jedną ze szczotek ogiera i powolnymi ruchami wyczesałam  resztę sierści czarnej jak węgiel.  Oczyściłam też kopyta i założyłam jego niebieski kantar,  aby dopiąć uwiąz i wyjść z Mefistem na zalecony od weterynarza spacer.
                               ***
Słońce świeciło już wysoko nad horyzontem.  Ptaki ćwierkały wesoło,  nadając uroku początku dnia. 
Z koniem u boku spokojnym i lekkim tempem krążyłam wokół terenów stadniny.  Stukot kopyt karusa wybijał się mocno wśród wszechobecnej ciszy.
Ten klimat pozwolił mi szybko ochłonąć i pozbyć się nerwów siedzących we mnie. Widok Mefista męczącego się z kolką był dla mnie straszny i stresujący,  ale w tamtej chwili nie mogłam tego okazać,  inaczej Meff tak samo zacząłby panikować,  co mogło by pogorszyć sprawę. Jednocześnie obwiniałam się za to,  że tak późno zareagowałam.  Gdyby nie użalanie się nad starymi bryczesami czy głupim pudrem ogier o wiele szybciej otrzymałby pomoc i uniknął by nieprzyjemnych dolegliwości.
                               ***
Zbliżając się powoli do głównej drogi, z której można szybko dotrzeć do stadniny, dobiegł mnie typowy zgiełk często używanej drogi.  Lecz  w tym ogólnym hałasie tylko spostrzegawcze jeździeckie ucho mogło wychwycić przybywający z niedaleka, jakże nie inny,  charakterystyczny stukot kopyt.
Pewnie to koński zbieg z Akademii,  pomyślałam,  więc wyszłam na chwilę na szosę,  aby rozejrzeć się i ustalić,  skąd dokładnie nadchodzi uciekinier.
Nie myliłam się, biegł galopem po szosie prowadzącej do stadniny. W momencie gdy zobaczył mnie i mego towarzysza,  zwolnił do kłusa,  a potem do stępa. 
Teraz mogłam o wiele lepiej przyjrzeć się wierzchowcowi -  był to dość masywny kasztanek,  musiał zwiać z myjki, bo był obłocony aż po staw pęcinowy,  nie wspomnę o lonży,  którą ciągnął ze sobą. Widać był naprawdę zainteresowany Mefistem,  a ten lekko "nietrzeźwy" nie próbował żadnych swoich "ogierzych sztuczek" wobec mnie jak i kasztanka. 
Gdy dostrzegłam,  że ruch na drodze trochę się zwiększył,  bez wahania chwyciłam lonże kasztanka i sprowadziłam go z głównej drogi na obrzeża lasu,  gdzie był o wiele bezpieczniejszy.  Ogier był bardzo przyjaźnie nastawiony,  lecz wykazywał niekrytą niechęć do innych ogierów, ale i tak uparcie próbował zaczepiać Meffa.  Ohh,  gdyby karus próbował oddać kasztankowi... Byłabym już na skończonej pozycji.
-Skąd ja to znam.. - mruknęłam, przewracając oczami.
Otoczona z obu stron dwoma końmi,  postanowiłam po prostu wrócić do stadniny i zgłosić znalezienie konia. Napewno ogier jest już poszukiwany,  a mój niewielki czyn bardzo pomógłby właścicielowi konia.
Tak więc dzierżawiąc w rękach dwa silne i nieprzewidywalne zwierzęta skierowałam się w drogę powrotną.  Dopiero teraz odezwała się do mnie potrzeba jedzenia.  Przez ten cały stres nie miałam chwili aby zawitać na stołówkę i coś przekąsić.  Przyspieszyłam tempa,  a dwójka wierzchowców poszła w moje ślady. Nieznajomy kasztanek widać znał te tereny bardzo dobrze, wchodził w zakręty szybciej niż ja,  co udowodniło moją tezę. W porównaniu do niego Mefisto był trochę z tyłu,  więc nawet go nie popędzałam.
Po dłuższej chwili znalazłam się na głównej drodze prowadzącej wprost do stadniny Morgan University.
Nagle pojawił się na niej biegnący w naszą stronę mężczyzna,  widać najwyraźniej był to właśnie właściciel kasztanka, który postawił uszy na jego widok.
- Dzięki - sapnął resztką tlenu w płucach,  podchodząc powoli.  Musiał przebiec maraton aby dorwać swojego uciekiniera.
-Nie ma za co. Pałętał się po głównej,  ruchliwej drodze.  Miał szczęście że tam byłam - powiedziałam,  oddając w ręce kasztanka.
-Brak mi słów na niego- spojrzał na konia - A tak swoją drogą nie przedstawiłem się,  jestem Victor a to Connor - wyciągnął rękę w moją stronę.
-Naomi,  a to jest Mefisto.
                                ***
Razem weszliśmy do budynku stajni,  i tam pożegnaliśmy się,  idąc w przeciwnych kierunkami.  Bardzo miło rozmawiało mi się z Victorem i chętnie spędziłabym z nim więcej czasu,  bardziej go poznając.
Zostawiłam Meffa w jego boksie i poszłam prosto do pokoju,  aby ubrać się w coś mniej jeździeckiego,  skoro i tak już dzisiaj nic nie zdziałam.  W najzwyklejszych legginsach,  szarej koszulce i bluzie z kapturem zeszłam do stołówki,  aby w końcu zaspokoić głód. 
Victor?  :3

czwartek, 17 maja 2018

Od Siergieja do Cassiopeii i Cadlynn

"Do you walk in the valley of kings?
Do you walk in the shadow of men


Paniczu Raskolnikov, goście czekają. — Zza drzwi wyłoniła się głowa Luby, pulchnej kobiety przed czterdziestką, która na polecenie matki miała pilnować, abym ubierał się należycie do okoliczności. Przeniosłem na nią znudzone spojrzenie, poruszając zawartością kryształowej szklanki w mojej dłoni. Taki gest wystarczył, żeby blondynka cofnęła się momentalnie, znikając mi z pola widzenia. Powinna się już nauczyć, iż robię wszystko w swoim czasie. Spokojnie. Metodycznie. Jednak, mimo to, zawsze robię. Od tej zasady nie ma odstępstw.
Westchnąłem cicho, po czym opadłem na oparcie skórzanego fotela. Wsłuchiwałem się przez dłuższą chwilę w melodię, wygrywaną przez orkiestrę.
Goście czekają. 
Goście, którzy są jedynie tłem sytuacji, która odbywa się za kulisami. Podobnie jak ten cały bal charytatywny dla elity moskiewskiej. Tajemnicą poliszynela było przecież, co tak naprawdę się stanie tego wieczoru. Wiedziała tylko o tym nasza jedna, wielka rodzina.
Wypiłem do końca whisky, odłożyłem naczynie na niski stolik i podniosłem się powoli, budząc tym śpiącego Vadima. Musnąłem palcami psa, kiedy tylko minąłem swoje łóżko i wkroczyłem do garderoby. Dłuższą chwilę przyglądałem się odbiciu w lustrze, zajmującym całą ścianę naprzeciwko przesuwanych drzwi. Wzrokiem powiodłem po posturze bladego młodzieńca, którym niby byłem. W głowie nadal nie potrafiłem ułożyć obrazu samego siebie jako albinosa. To po prostu było zbyt odległe, zbyt abstrakcyjne, abym przyjął tę informację ze stoickim spokojem, nawet jeśli na zewnątrz nie pokazywałem tego.
Ktoś ponownie zapukał do drzwi. Nie musiałem się odwracać, aby wiedzieć, do kogo te ciche kroki należą. Również, kto wchodzi do pokoju bez pytania.
Katja — Zacząłem surowym, lecz mimo to opanowanym tonem — Co ja ci mówiłem o...?
No nie burz się już tak, co, bro? — Skrzywiłem się od razu, słysząc tę okropną, amerykańską naleciałość, która niestety w towarzystwie innych ostatnimi czasy przejęła szturmem słownictwo dziewczyny. Gdybym miał taką możliwość, kazałbym czytać jej Puszkina czy Tołstoja dzień i noc. Jednak nie mogę, gdyż każda próba resocjalizacji mowy nastolatki kończy się płaczem Katji i długą rozmową z matką na temat wychowywania dzieci. Obejrzałem się przez ramię, będąc gotowym do długiej przemowy o prywatności, lecz zamilkłem. Zdawałem sobie sprawę, że ta urocza szatynka o oczach w kształcie migdałów, lśniących szafirowym odcieniem niebieskiego w światłach lamp, uwielbia się stroić i eksponować swą urodę, ale żeby aż tak?
Od razu zobaczyła moje zdziwione spojrzenie, więc chwyciła się pod boki i zawirowała kilkukrotnie w miejscu. Długie, chude nogi były ledwie widoczne zza warstw bladoniebieskiego tiulu, jaki opadał kaskadami w dół, kończąc się dopiero przy kostkach nastolatki. A górna część? Najbliżej temu było do srebrzystych liści, które zakrywały piersi Katji, a za razem zwracały w tamto miejsce uwagę obecnością drobnych kryształów. Mając więc w głowie różne scenariusze, chwyciłem siostrę za rękę, zmuszając ją do zatrzymania się.
Jak żeś się ubrała? Luba ci pozwoliła ci w ogóle wyjść tak od krawcowej? — Spytałem z nutką irytacji w głosie, przyciągając szatynkę do jednej z szuflad. Tam wybrałem odpowiednią apaszkę, na tyle stonowaną, aby nie zakłócić ogólnej kolorystyki kreacji, po czym zawiązałem ją na szyi niezadowolonej z takiego obrotu spraw osiemnastolatki. W ten sposób zakryłem chociaż po części dekolt siostry. A co otrzymałem w zamian?
Przewrócenie oczami i kolejne mamrotanie w amerykańskiej odmianie języka z Wysp. Jedyny plus był taki, że Katja skierowała się ku wyjścia.
— You fu... Hej! — Dziewczyna zakryła głowę dłońmi, cudem unikając oberwania lecącą w jej stronę szczotką — Za co to?! 
— Ty już dobrze wiesz, za co. — Burknąłem wyraźnie naznaczoną akcentem angielszczyzną, po czym kontynuowałem swoją wypowiedź już po rosyjsku — Powiedz innym, że zaraz będę.

***
"I'll tell you my sins and you can sharpen your knife
Offer me that deathless death


     Wiedziałem, że moje przybycie nie przejdzie bez echa. Zwrócono na mnie uwagę, kiedy tylko wysokie, ciężkie drzwi do sali otworzyły się. Pamiętam jak dziś moment wznoszenia tego łącznika między poszczególnymi sekcjami rodzinnej rezydencji. Wielu architektów próbowało podjąć się tego zadania, lecz tylko pewna Włoszka podołała wymaganiom ojca, wznosząc na kamiennych fundamentach szklaną kopułę, łączącą w swojej kreacji nowoczesność i naturę, poprzez pnące się po zewnętrznych murach rośliny. Latem, kiedy dodatkowo wszystko kwitło, wyglądało to niezwykle pięknie.
Paniczu Raskolnikov, czy miałby pan chwilę porozmawiać? — Mężczyzna o pociągłej twarzy podszedł do mnie i złapał za ramię. Przebiegłem szybko spojrzeniem po jego dłoni, dając mu do zrozumienia, że powinien cofnąć rękę, co momentalnie zrobił. Niezwykle pedantycznym ruchem strąciłem niewidzialny kurz z mojego smokingu, po którego swoją drogą leciano aż do Włoch. Nawet jeśli nie jestem szczególnym fanem Armaniego, to ten krój niezwykle przypadł mi do gustu.
Później — odparłem krótko, idąc dalej. Ludzie przesuwali się nieznacznie na boki, pozwalając mi przejść na drugą stronę sali, gdzie para krętych, lecz szerokich marmurowych schodów pięła się w górę, aby złączyć się w niewielki balkon. Uniosłem kącik ust na widok dwóch mężczyzn o ramionach tak grubych jak moje dwie ręce, którzy pilnowali wejścia do drugiej części domu. Tam, gdzie miałem przyjść.
Z grzeczności odpowiadałem na wszystkie pytania, propozycje czy dziękowałem za komplementy. Z trudem ignorowałem strach w oczach niektórych z nich, którzy płożyli się przede mną jak przed panem. Dla części byłem jak pan czy raczej kat. To ode mnie zależało, czy wyślę swoich ludzi, aby chronili ich interesy czy też nie.
Siergiej, idę z tobą — Katja znalazła się przy mnie wręcz znikąd, obejmując me ramię i uśmiechając się ciepło. Oparłem się dłonią o balustradę schodów i spojrzałem z góry na siostrę. Mimo, że jej oczy mogłyby miotać pioruny, to i tak wyglądała niezwykle krucho. Gdybym był dobrym bratem, nie zgodziłbym się. Nie powinna tego widzieć. Lecz ze względu na okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, musi w końcu poznać drugą stronę naszej rodziny. W końcu, ona również w pewnym momencie obejmie pieczę nad częścią całej organizacji.
A więc, niechaj będzie — Wkroczyliśmy po stopniach na balkon. Spojrzeliśmy na drzwi, gdzie wszystko miało się dokonać.
Skinąłem głową na jednego z mężczyzn. Ten niewidocznym ruchem otworzył jedno skrzydło, wpuszczając nas do całkowicie innego świata.

***

     Milczeli. Stali wokół stołu jak strażnicy, mimo, że nie chronili nikogo. Wszyscy prawie jednakowi, ubrani w odcieniach szarości, z czerwonym goździkiem po prawej stronie. Nawet Oleg zachował należyte zasady naszej wewnętrznej etykiety. Wyprostowałem się i usiadłem na przeciwko mężczyzny, który dopiero teraz mógł zasiąść na swoim miejscu. Katja, nieco zdenerwowana, stanęła u boku jej najbliższego znajomego, Alana. Zapewne po to, aby poczuć się pewniej. Nikt inny nie usiadł oprócz naszej dwójki. Zgodnie z zasadami.
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek spotkamy się w takich okolicznościach, Petrov. Zgaduję jednak, że masz coś do powiedzenia, czyż nie? — Mój ton był opanowany, jakby to nie był mój pierwszy raz przy wymierzaniu sprawiedliwości. Widziałem to tylko z boku, tak jak Katja, kiedy ojciec zastrzelił szpicla z petersburskiego gangu. A teraz, kiedy Boris nie żyje, to ja muszę zająć się problemami pośród członków rodziny. A kwestia Olega była stosunkowo skomplikowana. Zajmował się przerzucaniem żywego towaru przez niemiecką granicę i przekazywaniem wiadomości. Ostatnio jednak, według informacji, które do nas dotarły, zaczął współpracować z Interpolem. Wniosek jest więc prosty — zdradził nas. U nas nie ma drugich szans. Gdyby było inaczej, już dawno aresztowano by wszystkich, uwikłanych w sprawę.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie — Jako były członek KGB, wiedział, co grozi za zdradę. Zapewne idąc tutaj, szykował się mentalnie na śmierć.
Przypomniało mi się, jak podczas naszego treningu samoobrony, Oleg powiedział, że wraz ze Związkiem Radzieckim, jego dusza umarła, a jedynie ciało pozostało. Być może dlatego zaczął tyle ryzykować, zwłaszcza, że nie posiadał rodziny. Szanowałem go. Lubiłem. Czasami traktowałem jak wuja.
A teraz?
Wziąłem podsunięty pistolet, odbezpieczyłem go. W tle grała muzyka, ludzie rozmawiali, bawili, tańczyli. Podniosłem broń i wycelowałem w skroń Petrova. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Czułem na sobie spojrzenia ludzi, podwładnych mi tylko przez pozycję ojca i matki. Gotowych rzucić się jak wygłodniałe sępy, jeśli okażę chociaż odrobinę strachu.
Dlatego pociągnąłem za spust, a wystrzał zgrał się idealnie z melodią, wygrywaną przez orkiestrę.

***
"So look in the mirror 
And tell me, who do you see?


     — Spotkanie integracyjne? — powtórzyłem z niechęcią, na co Cassie pokiwała ochoczo głową. Chociaż zapewne to wszystko był pomysł jej znajomej, to ona przejęła pałeczkę rozmawiania ze mną na ten temat. Otworzyłem szerzej drzwi, oparłem się o framugę. Skrzyżowałem ręce na piersi. Udałem, że się zamyślam. Niby miałem ochotę na wypicie czegoś więcej niż wody, lecz z drugiej strony, nie miałem zamiaru dzielić się swoimi zapasami alkoholu. Pić mogę sam. No ale do kogo się odezwę? 
Miałem już zamknąć dziewczynom drzwi przed nosem, mówiąc, że nie mam czasu na socjalizację, kiedy to energiczne dziecko, zwane bodajże Cadlynn, wyprostowało się gwałtownie jak czujny pies.
— Ktoś idzie — syknęła konspiracyjnie, a zanim zdążyłem zaoponować, wepchnęła nas do pokoju i zamknęła drzwi. Przebiegłem spojrzeniem od Cassiopeii, która siłą rzeczy znalazła się w moich ramionach, do jasnowłosej, która jak rasowy detektyw nasłuchiwała ... właśnie, czego?
— Amell — Posadziłem kuzynkę na łóżku. Dwie puchate bestie momentalnie obsiadły ją. Były całkiem cwane. Kiedy Vadim skupiał na swoim pysku uwagę dziewczyny, Tasza penetrowała nosem jej ubrania w poszukiwaniu przysmaków. Przynajmniej zaczęły robić coś pożytecznego.
Podszedłem do Cad, lecz ta uciszyła mnie ruchem dłoni. Ściągnąłem brwi z niezadowoleniem. Nie lubiłem być uciszany. Zwłaszcza przez takie osoby jak ta o to dziewczyna. Powstrzymałem się jednak przed dokładnym, złożonym i niezbyt miłym wyrażeniu opinii na ten temat. Jedynie zamilkłem, słuchając, jak ktoś, pewne stróż, przechodzi korytarzem. Czyli to pewnie dlatego kazała nam wejść do środka. Sprytna bestia.
— Skoro już niebezpieczeństwo minęło, możecie iść — powiedziałem, po czym przyciągnąłem do małego stolika krzesło i zacząłem sprzątać z blatu znajdujące się tam dokumenty. Dziewczyny spojrzały po sobie. Wyglądały, jakby rozmawiały ze sobą za pomocą spojrzeń, gdyż te co chwila uciekały im w różne strony. Plus wystarczyło spojrzeć na mowę ich ciał.
Zaśmiałem się pod nosem, wyciągnąłem z szafki kryształową szklankę i nalałem do środka nieco szkockiej. Kiedy dodałem do whisky kostki lodu, mogłem już na spokojnie rozsiąść się na swoim miejscu, skąd byłem w stanie dokładnie obserwować "kłótnię" dziewcząt.
Nagle Cadlynn przerwała niemą rozmowę, podeszła szybko do stolika, po czym wyciągnęła spod kartek coś srebrnego. A w dodatku niezwykle znajomego.
— Co to jest? — Cheerleaderka obróciła w małych dłoniach Glocka, przyglądając się uważnie lufie i spustowi. Przekląłem w myślach na samego siebie. O blyat. Powinienem nie zostawiać go na wierzchu. Zwalając wszystko na roztargnienie, nowy klimat oraz inną strefę czasową, odebrałem dziewczynie broń. Cassie wstała z Taszą w objęciach, prawie ginąc w futrze, stanęła u boku kuzynki i spojrzała na mnie z odrobiną podejrzliwości w tych ładnych oczach. Na pewno są cechą, jaką otrzymała po matce. Tak się przynajmniej próbowałem przekonywać.
— Co to jest? To, co widzisz. Narzędzie zbrodni. Po godzinach dorabiam sobie jako płatny morderca — Odparłem ze śmiertelną powagą, co odniosło zamierzony skutek. Śmiech Cadlynn rozszedł się po pokoju. Cassiopeia natomiast jedynie uśmiechnęła się. Całe szczęście, że wszystko obróciło się w żart.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Oleg znowu wdarł się do mojego umysłu, wypędzając stamtąd wszystkie inne myśli. Przed oczami stanął mi obraz ciała mężczyzny, osuwającego się powoli na podłogę. Ciemnoczerwone plamy niczym maki wyrosły na jasnobrązowej ścianie na Petrovem, mogłem przysiąc, że widziałem jakieś zarysy obiektów przez ranę postrzałową. Jak upiorny, nawiedzony malarz grawitacja ściągała krew i materię ciała w dół, znacząc boazerię stróżkami posoki, szukającymi drogi w stronę podłogi.
Złapałem się za blat stołu, wziąłem głęboki wdech. A następnie wypuściłem powietrze tak szybko, że zwisające luźno włosy poruszyły się.
A kiedy odwróciłem się w stronę dziewcząt, na powrót byłem zwykłym młodzieńcem, udającym, iż na jego duszy nie ciąży żadna zbrodnia.
— Chyba jednak się napijemy. Siadajcie. Chcecie whisky czy wódki? Gin też mam. Ah, Amell, wyciągnij z lodówki oliwki.

***

     Zdziwiło mnie, jak mocnym zawodnikiem jest Cassiopeia. Nie żebym był jakimś seksistą. To tylko moje prywatne obserwacje, przeprowadzone na kobietach, które widywałem w klubach bądź w moim domu. Większość z nich wytrzymywała kilka mocniejszych drinków, utrzymując jako taką świadomość, lecz wszystkie, wcześniej czy później, odpadały. Zgodnie ze stereotypem, to mężczyźni mają twardą głowę, nie dziewczyny. A tutaj?
Chuda ręka ciemnej blondynki wysunęła się spod stołu, gotowa zacisnąć się na szyjce butelki wódki. Wydąłem wargi z niezadowolenia, obserwując, jak zawartość kolejnego kieliszka znika we wnętrzu Cassie i jedynie pogłębia jej delikatny stan zamroczenia. A Cade?
Wychyliłem się znad stołu, aby poszukać spojrzeniem drugiej z dziewczyn. Trochę mi to zajęło, bo burza włosów Weatherly przysłaniała mi większość pola widzenia. Nie miałem zbytnio ochoty się odzywać, po tym, jak Cadlynn zrobiła wykład o komunizmie, obozach zagłady i Krymie, kiedy tylko zacząłem mamrotać po rosyjsku. Wtedy jasnowłosa postanowiła bronić swojej kanadyjskości, zakazała mi kolonizacji kolejnych krajów i rozpoczęła swój monolog. Co jakiś czas wtrącała z niewiadomych mi powodów "кларнет", jakby to był jakiś znak przystankowy, porównywalny co najmniej z "блять". A ja, jako panicz z dobrej, ułożonej i bogatej rodziny, wypiłem kolejną serię, już całkowicie ignorując paplającą dziewczynę.
Ale, na czym to ja... Tak, Cade.
Leżała gdzieś między psami, z butelką ginu w jednej ręce i telefonem w drugiej. Oglądała coś. Jakąś komedię pewnie, bo co jakiś czas parskała śmiechem i upijała kolejny łyk.
— Dobrze się bawisz, Cadeen? — Cass wychyliła się na krześle, chcąc zobaczyć w większym stopniu ekran komórki blondynki. Dziewczyna jednak, widząc ten ruch, zazdrośnie ukryła urządzenie w futrze śpiącego Vadima. Samojed nawet nie zareagował. Był na to zbyt leniwy, a moim zdaniem, również zbyt dumny. Gdyby był człowiekiem, zachowywałby się jak Robert Downey Jr. Takie jest przynajmniej moje zdanie i ja je podzielam. Blyat.
— Nie stalkuj mnie, stalkerze ty jeden! Podam cię do sądu, będę w programie ochrony świadków i już mi nic nie zrobisz! — Amell obróciła się na brzuch, naburmuszona jak małe dziecko. Nawet burknęła w podobny sposób. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle zaczęła uderzać nogami o podłogę i płakać o nową zabawkę.
Zaśmiałem się krótko, dolałem do szklanki whisky i wypiłem zawartość w kilku łykach. Następnie oparłem się o ścianę, wyciągnąłem nogi przed siebie. Po namyśle, ściągnąłem z swojej szyi również szalik, uznając, że powinienem to zrobić już dawno. Rzuciłem go gdzieś w głąb pokoju, odnotowując w głowie, że będę musiał tu posprzątać, kiedy dziewczyny skończą alkoholizację moim kosztem.
Zabawne. Udawałem odpornego na wszelkie próby nawiązania relacji. Stworzyłem nową wersję siebie. Zimnego, niedostępnego mężczyznę z północy, a za razem eleganckiego i wyrachowanego myśliciela. Wszystko po to, aby nie tworzyć nowych związków, bo te bolą. Bolą jak cholera. Bolą na początku, bolą w trakcie, bolą, kiedy się rozpadają. Zacząłem wbrew sobie pukać opuszkami palców w kryształową powierzchnię. Spojrzałem w bok, za oknem panowała ciemność. 
Kolejne wspomnienie. Jedna ze wspólnych nocy. Bliskość drugiej osoby. Dotyk na ciele, rozgrzany oddech, muskający kark. Słabe oponowanie, napastliwe domaganie się tego, co mnie obiecano. Wilgotne pocałunki, składane wpierw na jędrnych wargach, później na szyi, piersi, brzuchu. Palce przebiegające po kręgosłupie. Łzy.

***

"I can turn it on
Be a good machine
I can hold the weight of worlds
If that’s what you need


     Przeciągnąłem dłonią po plecach chłopaka. Nikołaj zamruczał leniwie w poduszkę, podnosząc się nieznacznie. Nie chciało mu się wstawać czy chociażby poruszyć. Zwrócić uwagę na moją osobę. Był zmęczony po długiej nocy, potrzebował odpoczynku. Zwłaszcza, że nad Moskwą powoli wznosiło się słońce, a przez szybę wpadł zagubiony promień światła. Podciągnąłem kolano pod brodę, oparłem na nim policzek i spojrzałem na leżącego szatyna. Widząc niesforny kosmyk, który wił się na mokrym od potu karku Nikołaja, zaśmiałem się cicho i nawinąłem go na palec. W ten sposób rozbudziłem nieco kochanka, sprawiając, że zielone oko wyjrzało na mnie. Obserwował. Jak zwykle obserwował, co się dzieje. Nigdy nie dawał się zaskoczyć. Jak wystraszone zwierzę pośród wilków. Jednak, czy tak właśnie nie było?
— Wstawaj — szepnąłem do młodzieńca, starszego ode mnie o zaledwie rok. Mimo to, kochałem go. Oddałem mu całe swoje serce, umysł, ciało. A gdybym mógł, to nawet duszę. Był powodem, dla którego budzę się każdego poranka, dla którego idę na drugi koniec miasta i czekam. Czekam, aż wyjdzie z domu, abym mógł go odprowadzić. A potem, jak wierny kundel, oczekuję, aż skończy pracę. Czasem obserwuję go przez okna zakładu, jak naprawia silnik czy wymienia koła, aby później z typowym dla siebie uśmiechem walczyć z natarczywymi klientami. Bywa, że wychodzi na papierosa, a wtedy mamy chociaż chwilę dla siebie. Nikołajowi nie przeszkadza to, że jestem albinosem, że nigdy nie wyjedziemy na wakacje nad morze. Nie przeszkadza mu, iż nie możemy być jak zwykłe pary i nie jesteśmy w stanie spacerować po parku, mając tylko siebie nawzajem.
Czułem się bezpiecznie w jego ramionach. Uwielbiałem te delikatne, jakby nieśmiałe pocałunki. Wracałem do nich w każdej chwili mojego życia.
— Jeszcze chwilę — Nikołaj przewrócił się na plecy, spojrzał na mnie znacząco i uniósł kącik ust. Na ten widok, od razu usiadłem okrakiem na brzuchu ukochanego. Długi, wręcz tęskny wzrok, skrzyżowane spojrzenia.
Ciepłe ręce przeniosły się na moje biodra. Nikołaj prawie od razu zaczął badać opuszkami palców moje ciało, zupełnie jakby chciał zapamiętać każdy cal, każdy centymetr, każdą nierówność, każdą fakturę. 
— Powinieneś znać mnie już na pamięć — powiedziałem mrukliwie, kradnąc kolejny pocałunek. Szatyn opuścił powieki, przypominające płatki róż. Przesunął wyżej dłonie, podwijając do góry koszulkę, którą używałem do spania. Kciukami zataczał okręgi, masował, uspokajał. Oderwałem się od niego po dłuższej chwili, po czym starłem z podbródka wilgoć.
— Nie musisz iść dzisiaj do pracy? — Nie chciałem, żeby pomyślał, że go nie chcę. To by zupełnie mijało się z prawdą. Gdybym mógł, oddałbym mu wszystko, aby już nigdy nie musiał pracować i mógł być w tym pokoju razem ze mną aż do końca.
Nikołaj uśmiechnął się smutno.
— Muszę — przyznał, a następnie szybkim ruchem zamienił się ze mną miejscami, przez co to teraz ja byłem na dole. I wcale mi to nie przeszkadzało. — Ale nie dam ci o sobie zapomnieć przez resztę dnia, Raskolnikov.
Zaśmiałem się dźwięcznie. Zawsze tak mówił.
— Pierdol się, Koslov.

***

     — Zagrajmy w coś! — zaproponowała nagle Cade, podrywając się z podłogi i budząc biednego Vadima. Pies podniósł leniwie głowę, zerknął na naszą trójkę, głównie skupiając się na jasnowłosej, która właśnie wyciągała z lodówki kolejną butelkę, a następnie wziął głębszy wdech i od tak wrócił do spania. Chciałbym mieć taki talent do zasypiania w niesprzyjających okolicznościach jak czworonóg. Zaczynałem powoli marzyć o miękkim łóżku, gdzie mógłbym się na spokojnie zrelaksować po długiej podróży. Tylko, że pewne osoby uniemożliwiały mi to.
Cassie przyklasnęła pomysłowi, a po chwili i ona, i Cadlynn zaczęły mnie namawiać na jakąś pijacką grę. Nie mając zbyt dużego wyboru, zgodziłem się, nie omieszkując przy tym przewrócić oczami i westchnąć ostentacyjnie.
Położyliśmy się na łóżku, butelkę stawiając na stoliku. Oparłem się o zagłówek, rozłożyłem ręce i odchyliłem głowę do tyłu. Moja kuzynka (skąd?) wzięła jedną z poduszek, wyklepała ją, a następnie razem z nią ułożyła się na mojej piersi. Uniosłem brwi, nie rozumiejąc zbytnio, co robi. Nie chciałem jej pytać, bo jeszcze wyjdzie na to, że nie chcę się zapoznawać z rodziną. Jednak wszystko ma swoje granice, czyż nie?
Mimo to, nie odezwałem się. Przeniosłem jedynie spojrzenie na swojego laptopa, którego druga z dziewczyn zapewne wpatrzyła wśród rzeczy, walających się po pokoju. Niechętnie wprowadziłem hasło, resztę zostawiając Cade. Niezwykle pewna siebie położyła się przed komputerem, nogami machając w powietrzu. Ponownie przypominała małą dziewczynkę. Może była nią w duszy?
— Dobra, zasady są proste. Oglądamy "American Pie" i za każdym razem, kiedy jest jakaś scena z podtekstem, pijemy... Ej, Siergiej, o co tu chodzi? — Pochyliła się nad ekranem i klawiaturą, spoglądając na cyrylicę. Wywołało to uśmiech na mojej twarzy. Trafiła kosa na kamień. Ułożyłem się w wygodniejszej pozycji niczym pan i władca sytuacji.
— Po co mam używać angielskiego języka systemu, jeśli pochodzę z Rosji? — zapytałem retorycznie. Cadeen po chwili ciszy pomachała palcem i pokiwała głową.
— To ma sens! Czekaj, ja to rozpracuję. Znam trochę rosyjskiego..
I w ten sposób blondynka odpłynęła w świat dedukcji. Brakowało jej tylko kaszkietu i fajki, aby dopełnić całego wyglądu kobiecego Holmesa. Chwilę obserwowałem, jak klika w poszczególne foldery, napotykając informacje o potrzebnym haśle. W takich chwilach cmokała niezadowolona, aby szybko wrócić do eksploracji.
W tym czasie mogłem skupić swoją uwagę na Cassie. Nadal leżała na mnie, wodząc wzrokiem po suficie. Więc aby nieco wróciła na ziemię, dotknąłem jej nosa opuszkiem palca. Wpierw spojrzała w jeden punkt, a następnie przeniosła wzrok na moją osobę. Wtedy miałem lepszą okazję przyjrzeć się dziewczynie. Pociągła, nieco zaokrąglona twarz, dodająca jej uroku i odejmująca lat. Stosunkowo duże oczy, przypominające swą barwą wzburzone morze tuż przed sztormem. Do tego palce. Niewiele myśląc, zbliżyłem dłoń do tej Cassiopeii i przechyliłem głowę na bok.
— Podobne — powiedziałem jedynie, na co kuzynka uśmiechnęła się ciepło i podniosła się nieco wyżej. Objąłem ją ramieniem, nieco odważniejszy i pewniejszy siebie przez alkohol. Akurat chwilę potem Cadeen odnalazła drogę do przeglądarki, więc mogliśmy na spokojnie zacząć oglądać film. Nie wyglądał zbyt ambitnie ani ciekawie. Ot, zwykła, amerykańska komedia o napalonych mężczyznach. Żałosne. Blyat.
Nagle ktoś rzucił niewybredny żart, powodując u Cadlynn wybuch śmiechu. Kiedy się opanowała, sięgnęła po butelkę.
— Co się tak patrzycie? — spytała z szerokim uśmiechem po upiciu nieco alkoholu — Teraz wasza kolej!

***

Wróciły do swojego pokoju gdzieś przed czwartą. Dziękowałem za to bogom w niebiosach, bo przynajmniej miałem tę chwilę regenerującego snu. Dlatego po zamknięciu drzwi do pokoju, wziąłem szybki, chłodny prysznic, delektując się szczypaniem na rozpalonej skórze. Były niczym pocałunki, jego pocałunki. Przygryzłem wargę. Próbowałem odrzucić od siebie myśli o Nikołaju. To przeszłość, muszę się w końcu pozbierać, pójść dalej.
Bo na razie tkwię w miejscu i do cholery nie wiem, co mam robić.
Złapałem się za włosy, zamknąłem oczy i oparłem się czołem o ścianę. Muszę się uspokoić. To za dużo jak na jeden dzień. A jeszcze jutro ma być to całe zwiedzanie uczelni. Powinienem zebrać się w sobie, odrzucić myśli o tamtych nocach i tamtych pocałunkach. On został w Rosji. Nie ma go ze mną. I już nigdy nie będzie.
To przeszłość, Siergiej.
Musisz zapomnieć.
A ja?
A ja tak bardzo nie chciałem o nim zapomnieć.

< Cadlynn?>