- To będzie dla mnie szczyt, spędzić wieczór z kimś tak wspaniałym i szlachetnym, jak pan - odparłam całkowicie poważnie, a on się uśmiechnął.
- Więc daję ci pół godziny, maksymalnie godzina niech już będzie... - uniosła brew. - Znaczy... mam nadzieję...
- No już dosyć tej staroświeckości - mruknęłam. - Tylko żebyś ty się zdążył wyszykować w godzinę - zaśmiałam się.
- Oj nie przesadzaj, aż tak źle ze mną nie jest! - prychnął i ruszył do swojego pokoju. Wyjrzałam za nim, a on się odwrócił. Zaczęłam się śmiać, a on tylko się uśmiechał. - Wiedziałem, że patrzysz!
- Ja? Nigdy w życiu! Nie ma na co - puściłam mu oczko i szybko zamknęłam drzwi. Właściwie nie wiedziałam dokąd idziemy, a przed co nie wiedziałam, w co mam się ubrać. Szybko podeszłam do biurka, skąd zgarnęłam telefon.
Ja: W co mam się ubrać? Dokąd idziemy?
Zain: Niespodzianka! Ale ubierz się ładnie
Ja: Ja zawsze ubieram się ładnie...
Zain: To ubierz się ładniej niż zwykle!
Prychnęłam pod nosem i podeszłam do szafy, otwierając ją i wzdychając. Właściwie to nie miałam przy sobie wielu eleganckich ubrań... Chociaż... Miałam sukienkę od Zaina. Może delikatnie przyległa do ciała i odsłaniała ramiona, jednak miała długi rękaw. W końcu wzięłam wieszak z nią i powędrowałam do łazienki. Poprawiłam i tak delikatny makijaż, po czym założyłam sukienkę i wróciłam do pokoju. Z komody wyciągnęłam pudełko z biżuterią i spędziłam zdecydowanie zbyt dużo czasu, aby się zdecydować, co najlepiej będzie pasować do mojego stroju. W końcu zdecydowałam się na króciutki naszyjnik z kamieniami, które nazywano "noc Kairu". Wolę stawiać na sprawdzone rzeczy. Założyłam czarne szpilki i płaszcz tego samego koloru. Już miałam podejść do drzwi, kiedy rozległo się pukanie i pojawił się w nich Zain... Przesunęłam po nim wzrokiem. Spodnie i kamizelka jakby od garnituru, koloru bardzo ciemnego granatu oraz koszula takiego samego koloru. Wbrew pozorom idealnie to do siebie pasowało, a co najważniejsze pasowało do niego. Wyglądał oszałamiająco.
- Czy jest pani... gotowa? - wahał się w momencie, kiedy jego wzrok padł na mnie. Powoli na jego twarzy zagościł uśmiech, który z sekundy na sekundę stawał się coraz większy. Zapięłam płaszcz. - Czy to...
- Nie. To wcale nie jest sukienka, którą wbrew mojej woli mi kupiłeś - wzruszyłam ramionami. Zabrałam klucze od pokoju oraz kopertówkę. Właściwie to nie wiedziałam skąd ją tutaj miałam, ale cieszyłam się, że się znalazła. Minęłam go. - I tak nadal uważam, że powinnam zwrócić ci pieniądze za nią.
- Zwracasz z odsetkami, nosząc ją - puścił mi oczko, a ja nieznacznie przewróciłam oczami, nadal się uśmiechając.
- Chyba jednak troszeczkę przesadzasz - odparłam, wskazując mu dłonią żeby wyszedł z pokoju, ponieważ czekałam już, aby zamknąć drzwi. Powolnym krokiem opuścił go, a ja wtedy szybko przekręciłam klucz w zamku.
- Ale to jest prezent - zauważył.
- Ale ja o niego nie prosiłam - wzruszyłam ramionami.
- Może dlatego, że zazwyczaj prezenty się dostaje, a nie prosi się o prezenty - udał wielce zastanawiającego się. Akurat na kogo jak kogo, ale na myśliciela, filozofa, to on by się nadawał.
- Fascynujący wywód... - odparłam nieco cynicznie. - Oddam...
- Nie trzeba. Czy ty zawsze musisz być taka uparta? - założył płaszcz i podał mi ramię. - Idziemy.
- Rozumiem, że zero dyskusji? - westchnęłam i zrobiłam smutną minkę.
- Problem z tobą polega na tym, że z tobą nie da się dyskutować, może tylko ewentualnie się kłócić, a ja dziś nie zamierzam się z tobą kłócić - uśmiechnął się nieśmiało.
- Naprawdę...
- To naprawdę nie tak. Zwyczajnie uważam, że zasługujesz na coś więcej niż smutek po kimś, kto na ciebie w żaden sposób nie zasługiwał. No może wyglądem, ale to też naciągane.
- Czyżby? To kto jest lepszy niby? - trąciłam go w ramię. Uśmiechnęłam się, ale odwróciłam głowę, żeby tego nie zauważył. Doskonale wiedziałam jaka będzie odpowiedź, zastanawiało mi tylko, jak tym razem uświadomi mnie w swojej wspaniałości.
- Wielu mężczyzn - wzruszył ramionami. - Jednego, tego najprzystojniejszego widzę codziennie w lustrze...
- Przeglądasz się w lustrze z Harry'm? - zdziwiłam się, a widząc jego minę i ten morderczy wzrok, roześmiałam się. - Tak tylko się droczę.
- Twoje droczenie, mnie rani, a już wystarczająco zostałem dziś zraniony - mruknął niezadowolony. Prychnęłam.
- A myślisz, że co tutaj robię? Od wejścia do samochodu, będę jak balsam na twoje zranione serduszko - odparłam poważnie. Zmrużył oczy, przyglądając mi się bardzo uważnie.
- Z jakiej to okazji? Nie uwierzę, że odezwał się w tobie instynkt macierzyński czy inne ustrojstwo, które każe kobiecie przytulić każdą smutną osobę...
- Po prostu... chcę się odwdzięczyć... - urwałam, jednak on ewidentnie czekał, na to, żeby kontynuowała. - No wiesz... za to... co zrobiłeś. W sensie...
- Imanuelle, chyba zaczynasz się rumienić - szepnął, chichocząc.
- Oj przestań - pacnęłam go w ramię i ruszyłam szybciej do wyjścia, dogonił mnie po kilku krokach. No tak, przecież byłam w szpilkach... Nawet jakby chciała uciec, to nie da rady.
- Ja nic nie mówię - wzruszył ramionami.
- Ja też nie będę - odparłam.
- Tak nic? - zapytał niepewnie, zerkając mi w oczy. Zacisnęłam usta w wąską kreskę i powoli pokręciłam głową. - Szkoda. Czasem, bardzo rzadko, podoba mi się to droczenie z tobą i nawet bawi, ale skoro tak... - wzruszyłam ramionami, a on coś fuknął pod nosem. Otworzył przede mną drzwi na zewnątrz. Był dosyć jasno jak na jesienny dzień, jednak już powoli robiło się szaro. A jeszcze jak byłam w pokoju, to zza ciężkich chmur wyjrzało słońce... Stanęliśmy na parkingu, a ja otworzyłam torebkę i zaczęłam szukać kluczyków od mojego samochodu. - Nie wierzę... - westchnął i bez ceremonialnie zabrał mi torebkę. - Czasem mam wrażenie, że ty po prostu znajdujesz przyjemność w tym, żeby mnie po pierwsze irytować, po drugie denerwować, po trzecie doprowadzać do zawału i po czwarte niszczyć moje kruche poczucie własnej wartości. Mam jednak nadzieję, że to tylko właśnie to niewinne wrażenie i przestaniesz rzucać mi kłody pod nogi choć na jeden wieczór.
- Ale ja nie rzucam kłód - zauważyłam cicho. - Tylko szukam kluczyków...
- No przecież moim jedziemy - jęknął.
- Aha... No dobrze. Nie jestem po prostu przyzwyczajona, że ktoś mnie gdzieś wozi. Odkąd mam prawo jazdy mam samochód i sama wszędzie jeżdżę.
- Więc pozwól mi porwać cię na tę kolację. Tak od początku do końca. Ja zabieram, ja prowadzę, moim samochodem jedziemy, ja płacę, ja wszystko zapewniam, ja prowadzę z powrotem i ja cię odprowadzam. Zrozumiało dziecko wszystko? - pokiwałam głową. A on teatralnie wypuścił powietrze z ust. - Doskonale.
- Będę chociaż sama zamówić jedzenie? - zapytałam, a tym razem to on przewrócił oczami.
- Będzie dziecko mogło, a teraz zapraszam do samochodu - prowadził a ja chichocząc szłam za nim. Otworzył mi drzwi, a ja wsiadłam. Proszę jakiego tutaj dżentelmena mamy. W sumie taka rola nawet mu pasowała. W końcu sławny, przystojny, powinien być też dobrze wychowany, w sensie nie miałam nic do jego rodziny. Nie znałam jej, więc nie oceniałam, ale powinien być dżentelmenem. Tak ja uważam. Pani arystokratka... Jak ja tego czasem nienawidzę. Po chwili wsiadł do samochodu i bez słowa odpalił silnik.
- Zain? - zapytałam cicho. Westchnął i spojrzał na mnie.
- Co?
- Dziękuję, że mnie stamtąd wyciągnąłeś - odparłam uśmiechając się nieznacznie. - Naprawdę to doceniam - uśmiechnął się i spuścił głowę, jakby bał się, że zaraz się zarumieni. Po chwili uniósł wzrok, ale skupił się na jeździe. Ja za to rozpięłam trochę płaszcz i zaczęłam wyglądać przez szybę. Miałam wrażenie, że pada śnieg, a w pewnym momencie do szyby przykleiło się kilka śnieżynek. Ciekawie się zapowiada...
~ * ~
Londyn jak zwykle był zatłoczony. Nigdy chyba nie zrozumiem tego miasta. Liverpool jest całkowicie inny, a dla mnie na pewno piękniejszy. Kiedy potrafi się po nim chodzić, wygląda wręcz bajecznie. Za to chyba jego największym plusem jest wybrzeże, ponieważ... kocham morze. Nawet takie chłodne, a czasem wręcz lodowate. Z zamyślenia wyrwało mnie raptowne hamowanie, które mną szarpnęło.
- Przepraszam... - mruknął Zain. - To nie moja wina. To jego wina. Jeździć nie potrafi. Od kiedy to się na pomarańczowym hamuje?
- Raczej... od zawsze Zain... - uśmiechnęłam się przepraszająco, kiedy na mnie spojrzał, niezadowolony. - Może po prostu nie każdy ma wystarczająco pieniędzy, aby je wydawać na mandaty za jazdę na czerwonym świetle.
- Jasne, ja po prostu chwalę się jaki to ja nie jestem bogaty - prychnął.
- No dobrze, tego akurat nie mogę do końca powiedzieć... - przyznałam, a on zmarszczył brwi.
- Jak to "do końca"? - zdziwił się. Wzruszyłam ramionami.
- Wiesz... wbrew pozorom nie każdy chłopak dając pierwszą lepszą bluzę, nieznajomej właściwie dziewczynie, daje jej bluzę z Calvina Kleina. Tak poza tym, to masz super samochód, ale to ci mogę wybaczyć, ponieważ sama mam słabość do tego... ale poza tym, to naprawdę nie pokazujesz swojego snobizmu, jeśli jakikolwiek posiadasz, a uważam, że kompletnie nie wykazujesz takiej wady. Jesteś zbyt pozytywnym człowiekiem.
- Miło, że nie uważasz mnie za snoba - zaczął się śmiać.
- A powiesz mi dokąd idziemy?
- Do Cl... - urwał. - Ale ty mnie podchodzisz - mruknął, a ja spuściłam głowę. - No nie do wytrzymania jesteś, no! No jak tak można - pokręcił głową z dezaprobatą.
- Oj no bo ciekawa jestem.... bardzo nawet - powiedziałam cicho.
- Idziemy do restauracji. Już ci mówiłem - odparł, a ja przewróciłam oczami.
- A... no wiesz... nie boisz się, że kogoś spotkamy, że ktoś nam zrobi zdjęcie, że wpadniemy na rój fotoreporterów, albo przypadkowo na twoje fanki... - zaczęłam wyliczać, a on coraz szerzej się uśmiechał.
- Wcześniej o tym tak bardzo nie myślałem, ale chyba mnie to nie obchodzi.
- Chyba? - skrzywiłam się, słysząc to. Wolałabym jednak, żeby był pewny swoich słów. W końcu tutaj przede wszystkim chodzi o jego reputację. Mnie może zna połowa Liverpoolu, jego połowa świata pewnie, jak nie większa część.
- Właściwie nie robimy nic złego. Po prostu idziemy na kolację do restauracji. Jakimś cudem może nie natkniemy się na żadnego dziennikarza, na co w głębi duszy liczę... Nie przepadam za nimi, szczególnie jeśli chcę czerpać przyjemność z wieczora, a tutaj nagle ktoś ci pstryka fleszem po oczach... - westchnął ciężko.
- Ciężkie życie. Zawsze wszystko na widoku, zawsze obserwowany...
- A ty? Zawsze w sztywnych zasadach etykiety, zawsze idealna, niczym baletnica, nie mogąca zrobić ani jednego, złego kroku... - westchnęłam.
- Zbyt ładny wieczór, żeby mówić o moim smętnym życiu... panie Malik - zaśmiał się.
- To pani jest najpiękniejszą częścią tego wieczoru, pani Hale - odparł równie poważnym tonem, co ja przed chwilą.
- Mogę być niedelikatna? - zapytałam niepewnie.
- I tak zrobisz, co masz zrobić, więc to pytanie było raczej bez sensu... - zauważył.
- W sumie... - przyznałam. - Daleko jeszcze?
- A co?
- Głodna jestem - mruknęłam, a on zaczął się śmiać. - Nie chcę, żeby burczało mi brzuchu, jak będziemy tam czekać.
- Spokojnie, już prawie jesteśmy.
- Prawie? Clos Maggorie? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Czyżbym znalazł Watsona godnego mnie? - zachichotał.
- Wiesz, że tam stolik rezerwuje się kilka miesięcy przed? Naprawdę myślisz, że wejdziesz tam, powiesz "Jestem Zain Malik" i nagle wyczarują ci stolik? - uniosłam brew.
- Tak właśnie myślę - odparł zatrzymując się. - Jesteśmy na miejscu.
Spojrzałam za szybę na lewo ode mnie znajdował się szereg budynków, po chwili Zain otworzył mi drzwi. Wyszłam na zewnątrz. Nietrudno było znaleźć napis "Clos Maggorie". Zza szybek drewnianych drzwi biło światło, które w tamtym momencie wydawało mi się emanować również niezwykłym ciepłem.
- Madame - odparł brunet otwierając drzwi restauracji i kłaniając się przede mną. Uśmiechnęłam się i weszłam po środka, po chwili dołączył do mnie. Kiedy podszedł do nas jakiś mężczyzna, chłopak zaczął z nim rozmawiać, a ja z podziwem, jednak subtelnie rozejrzałam się po lokalu. Był wspaniały... Po prostu olśniewający. Wszędzie roślinność mieszająca się z drewnem w naturalny sposób, jakby tworząc całość krzewów oraz drzew. Niczym bajeczne mieszkanie hobbita z książek, które czytałam wiele lat temu. Lustra nadawały mu wrażenia bycia większym, bardziej przestronnym. Wspaniały, elegancki styl. Mężczyzna zaprowadził nas przez całą długość restauracji, do oddzielnie wydzielonej podsali... Cóż. Pierwszy raz byłam tutaj i całkowicie mnie olśniło. Sufit przyozdobiony gałęziami pełnymi białych kwiatów, które wraz ze
światłami oraz ogniem z kominka, rozświetlały to pomieszczenie. Przez gałęzie przebijał szklany dach, a przez niego niebo, co wyglądało, jakbyśmy siedzieli pod jakimś rozłożystym, pięknym, kwitnącym drzewem owocowym. Znajdowały się tutaj tylko dwuosobowe stoliki i jakimś wyjątkowym cudem, większość była
pusta. Usiedliśmy nieco z boku, trochę w ciemniejszym zakątku, jednak bliżej kominka. Zain podsunął mi krzesło, a mężczyzna podał nam kartę i zostawił na chwilę samych. Kiedy wrócił brunet zamówił wybrane przez nas dania, które niedługo później się pojawiły przed nami. Wzięłam kęs...
- O Boże... - westchnęłam, pod wpływem rozpływającego się jedzenia w moich ustach.
- Co? Nie smakuje? - zapytał zmartwiony Zain. Zaśmiałam się i uniosłam brew.
- Nie smakuje? Przecież to jest boskie. Cudowne, genialne... I ten cały lokal... nie wiem co mam powiedzieć. Może i Londyn mniej mi się podoba od Liverpoolu, ale nie wiem ile bym dała, żeby tam znajdowała się równie doskonała restauracja - westchnęłam rozglądając się wokoło.
- Czyli jednak się podoba? - uśmiechnął się, a ja pokiwałam delikatnie głową, biorąc kolejny kęs i przymykając oczy. Jak można robić tak idealnie smakujące jedzenie?! Bałam się, że niedługo zacznie mi brakować przymiotników do określenia perfekcji tego wszystkiego. - Miałem nadzieję, że tak będzie. Byłem tutaj dwa razy, ale za każdym podziwiam to miejsce, jest...
- Olśniewające - zauważyłam. Tak to dobre słowo i zdecydowanie zbyt wiele razy użyte tego wieczoru w moich myślach, a przecież to był dopiero jego początek.
- Tak... olśniewające - powtórzył, a ja zerknęłam na niego. Nadal miał uniesiony widelec do ust, jednak tylko na mnie patrzył. - Olśniewające... - uśmiechnęłam się i spuściłam głowę czując, że się czerwienię.
- Co takiego?
Zain?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz