Strony

niedziela, 12 marca 2017

Od Yekateriny

Z krainy snów zbudził mnie chłodny wiatr, znowu zapomniałam zamknąć okno. Leniwie podniosłam się do pół siadu. Przetarłam oczy i ziewnęłam głośno. Kiedy moje stopy dotknęły zimnej, drewnianej podłogi przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Zwlokłam się do końca spod ciepłej kołderki, wstałam i chwiejnym krokiem doczłapałam do uchylonego okna. Za szybą świeciło piękne słońce, jednak drzewa wyginały się pod naporem silnego, chłodnego wiatru, idzie wiosna. Wreszcie będzie można spędzić całe dnie w terenie, razem z przyjaciółmi galopując po kwitnących łąkach. Podeszłam do szafy i otworzyłam ją, ściągnęłam z wieszaka bordowy szlafrok w białe kropki, owinęłam się nim szczelnie i wróciłam do okna. Otworzyłam je całkowicie, wychyliłam głowę i wciągnęłam powietrze, poczułam lekki zapach kwiatów, siana zmieszany z wonią koni. Spojrzałam w stronę pastwisk. Zobaczyłam na jednym z nich złotą sierść Gaviego. Zagwizdałam, jednak byłam zdecydowanie za daleko by mnie usłyszeć. Siedziałam tak, dopóki nie doszłam do wniąsku że przeziębienie się nie jest tym dobrym pomysłem. Zamknęłam okno i podeszłam do etażerki, na której leżał mój telefon. Odblokowałam go, żeby sprawdzić godzinę, była dokładnie 8.15. No tak, musiałam się obudzić 5 minut przed zamknięciem stołówki. Nie miałam zamiary się przebierać, tylko ogarnę włosy, nawet się nie pomaluje. Podobno naturalne jest najpiękniejsze, prawda? Wzięłam szczotkę i zacząłem rozczesywać moje kłaki. Kiedy skończyłam, wyszłam z pokoju i skierowałam się w stronę stołówki, kiedy dotarłam napotkałam zamknięte drzwi. Sprawdziłam godzinę, była 8.23. Zrezygnowana wróciłam do pokoju, chyba wezmę przykład z Gaviliana i popasę się trochę, niepryskana trawa jest chyba zdrowa. Kiedy byłam już u siebie znowu otworzyłam szafe. Wyjęłam z niej beżowe bryczesy, pomarańczowy sweter i podkolanówki tego samego koloru. Podeszłam do komody i wzięłam jakąś czystą bieliznę. Kiedy się ubrałam stanęłam na palcach, żeby dosięgnąć toczka, który leżał na najwyższej półce regału na książki, nie wnikajmy po co dałam go tak wysoko. Po kilku minutach prób ściągnięcia kasku udało się. Wzięłam sztyblety leżące pod łóżkiem (Tutaj się coś spytam, czy jak jeździcie na obozy końskie to też zawsze wszystkie buty macie pod łóżkiem?). Zaplotłam swoje włosy w luźny warkocz i wyszłam z pokoju. Skierowałam się w stronę pastwisk, gdzie pasła się moja mordeczka. Kiedy dotarłam do miejsca gdzie jeszcze przed chwilą była moja kochana szkapka przywitała mnie "miła" niespodzianka. Gaviś przykłusował do mnie i podgryzł lekko, przyzwyczaiłam się do takiego zachowania, utajając obrażoną odwróciłam się i usiadłam po turecku na trawie. Wałach patrzył na mnie z góry. Kilka razy szturchnął mnie łbem, jednak ja dalej siedziałam jakby nigdy nic. Kiedy Gaviliam znudził się już moją osobą wstałam i z torby którą wzięłam, kiedy szłam przez stajnie, wyciągnęłam fiołkowy kantar. Podeszłam do niego i pogładziłam po szyi, poczochrałam go po jedwabistej grzywie. Stanął na wprost wałacha i pogłaskałam go po pysku. Założyłam mu kantar i wyprowadziłam z pastwiska. Kiedy byliśmy już w stajni przywiązałam Gaviego przed swoim boksem. Poszłam do siodlarni po sprzęt. Wzięłam swoje zwykłe brązowe siodło rekreacyjne i popręg, ogłowie pod kolor siodła. Ze swojej szafki wyciągnęłam swój ulubiony czaprak. Z całym sprzętem wróciłam do mojego konia, który znowu próbował rozwalić boks, kopał przednik kopytem o drzwiczki. Przewróciłam oczami i powiesiłam wszystko na specjalnym uchwycie, wyciągnęłam z torby szczotki i zaczęłam czyścić jego sierść. Kiedy w końcu przestała być gniada i znowu przybrała kolor złota wzięłam do ręki kopystkę. Złapałam za pierwszą nogę, nic. Oparłam się całym ciężarem o przednią nogę wałacha, kiedy w końcu dał mi kopyto mogłam wyczyścić cały brud. Gavilian był już wypucowany. Wzięłam czaprak i położyłam go na kłębie, potem nałożyłam na niego misia (lub podkładkę czy tam gąbeczkę, zależy jak mówicie) a na to żel. Na koniec położyłam siodło, przypięłam popręg i podciągnęłam go na razie tak by siodło się po prostu nie sunęło z grzbietu. Chwyciłam ogłowie, zdjęłam kantar Gaviemu i założyłam ogłowie. Ostatni raz sprawdziłam, czy wszystko leży prawidłowo. Upewniłam się i wyszłam ze stajni. Kiedy byliśmy przed budynkiem podciągnęłam mu popręg, Gavilian zastrzygł uszami, jednak o dziwo nie ugryzł. Włożyłam nogę do strzemienia i podciągnęłam się, poprawiłam długość i ruszyłam stępem w stronę lasu. Kiedy dotarłam odjęło mi mowę. Było tak pięknie, wszystko zaczęło kwitnąć. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, chodź lepiej pasowałoby stwierdzenie kawałek błota. Pogoniłam Gaviego do kłusa, koń wykonał polecenie. Czułam się świetnie, ciepłe promienie słońca padały na moją twarz a po mocnym wietrze zostały tylko lekkie, pojedyncze podmuchy. Spokojny kłus zamienił się w energiczny galop, kiedy to jakaś wiewiórka przebiegła nam nad głowami, mimo że nie spodziewałam się tego nie próbowałam zwolnić tempa, uwielbiam gnać razem z wiatrem, wnioskuje, że Gavilian również to lubi. 
Kiedy na naszej drodze stanął powalony pień wałach zwolnił, skupiłam się na pokonaniu przeszkody, nie była bardzo wysoka więc powinniśmy dać sobie rade. Poprawiłam przysiad i przygotowałam się, dałam znaczącą łydkę, żeby pobudzić konia. Gavi wybił się, czułam się jak w locie. Było to dziwne, gdyż skacząc przez szersze przszkody na padoku nic takiego się nie działo. Po pokonaniu pnia zwolniłam. Gaviś się zatrzymał, pogładziłam go po szyi.
Teraz tylko stępowaliśmy. Miał być to tylko spacerek, chciałam popatrzeć ja natura budzi się do życia. Położyłam głowę na szyi wierzchowca, puściłam wodze i pozwoliłam mu iść samemu po wydeptanej ścieżce. Przymknęłam oczy, czułam się jak w transie, jak w śnie, z którego nie mam zamiary nigdy się wybudzić. Tą sielankę przerwał nasz wspaniały rumak. Wałach nagle przyśpieszył, a przy tym strzelił porządnego barana. Nie miałam jak się utrzymać, nogi wypadły mi ze strzemion a sama nie zdążyłam złapać wodzy. Upadłam na brudną ziemię, cicho jęknęłam z bólu, który przeszył mój nadgarstek. Dopiero po około 15 - 20 sekundach byłam wstanie złapać oddech. Po dojściu do siebie podparłam się zdrową ręką, przede mną stał Gavilian, obwąchiwał mnie. Nie byłam na niego zła, pewnie się czegoś przestraszył. Miałam właśnie z pomocą mojego wierzchowca stanąć na nogi, jednak przeszkodził mi czyiś zaniepokojony głos.

Kim jesteś ktosiu?
Ten nocny napływ weny
                                          
                                                                                 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz